W drogę bez powrotu wyruszył 29 lipca. Zanim jednak popłynął w rejs tym wspanialszy, że darmowy, odbył we Wsoli ważną rozmowę, która pewnie sporo go kosztowała i od której być może zależała przyszła wartość literatury polskiej. Ta rozmowa odbyła się pod koniec czerwca albo na początku lipca, dobrze nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że lato 1939 roku było piekielnie upalne. Piekielne lato.
Powtórzę stary zakład: jeśli zgodzimy się, że bez wyjazdu do Argentyny nie byłoby takiego Gombrowicza, jakiego dostaliśmy, to Wsola staje się miejscem symbolicznym, a rozmowa z Jerzym Gombrowiczem jednym z ważniejszych wydarzeń w historii literatury polskiej.
***
„Witold się wahał, gdyż w Rzymie, gdzie spędził święta wielkanocne, głośno mówiono już o zamierzonej agresji Hitlera na Polskę. Namawiałem go do wyjazdu, nie wyobrażając sobie tego zdecydowanego antymilitarysty w czasie działań wojennych” – wspominał po latach Jerzy. Dodając, że „zastrzeżeń natury patriotycznej nie było”, bo Witold ze względu na stan zdrowia do wojska się nie nadawał. Dlaczego Witold Gombrowicz radził się akurat brata-lekkoducha, czy może wyjechać z zagrożonej Ojczyzny? „Zastrzeżeń natury patriotycznej nie było”. To właśnie chciał usłyszeć?
Może Gombrowicz wcale nie po radę do brata przyjechał, ale po usprawiedliwienie? Może chciał usłyszeć to, co usłyszał właśnie od ziemianina, który chętnie w mundurze się pokazywał, choć był rezerwistą, i który mentalnością oraz praktyką życiową uosabiał wszystko to, co później Gombrowicza-uciekiniera-emigranta mogło oskarżać o zdradę? Dobrze, że Jerzy się nie zawahał, odpowiedź w przekonujące usprawiedliwienia ubrał. Bo czy gdyby Witold na transatlantyk nie wsiadł, to w okupowanej Polsce mógłby napisać Poniedziałek – ja. Wtorek – ja., i tak dalej?
***
Więc tak naprawdę Wsola jest ważna nie dlatego, że Gombrowicz w niej bywał, ale dlatego, że z niej wyjechał. Odciął pępowinę trzymająca go na miejscu, w ustalonym społecznym obrządku, w formach uklepanych obyczajem, w tradycji przemienionej w dworkowy konwenans, w dętych orkiestrach ani-guzikowego patriotyzmu. Tak, poszedł w tango zamiast na wojnę, ale inaczej nie mógł. Musiał najpierw wywalczyć siebie pojedynczego. Siebie w sobie obronić.
Czynienie z Gombrowicza demona antypolskości i konformizmu, przeciwstawianie jego poglądów Conradowskiej niezłomności, jest grubym nieporozumieniem. Złośliwie korzystając z logiki Gombrowiczowskich nienawistników, można powiedzieć, że to Conrad, a nie autor „Trans-Atlantyku” porzucił tę polskość, która przynajmniej dla pisarza jest najważniejsza – ojczysty język. A mówiąc bardziej serio: to Conrad przecież „zdezerterował” z polskości w uniwersalność, Gombrowicz polskie chciał włączyć w światowe, powszechne wzbogacić naszym doświadczeniem niedojrzałości i peryferyjności. I w rezultacie polską słabość obrócić w siłę.
***
Gombrowiczowskie „ja”, pragnące wyrwać się z obowiązku formy i form obowiązkowych to nie przeciwny biegun Conradowskiej przyzwoitości i dzielności wobec losu. Już prędzej jest nim indywidualizm i pacyfizm Louisa-Ferdinanda Celine’a. Antyojczyźniane bluźnierstwa z „Trans-Atlantyku” brzmią łagodnie przywcześniejszej o dekadę z okładem „Podróży do kresu nocy”.
– … odrzucam wojnę i wszystko, co w niej jest… ja jej nie odbieram cnoty… nie przyjmuje jej z rezygnacją… nie płaczę nad nią… odrzucam ją kompletnie ze wszystkimi jej ludźmi, nie chcę mieć do czynienia z nią, z nimi. Choćby było ich dziewięćset dziewięćdziesiąt milionów a ja sam jeden, oni nie mają racji, Lolu, a rację mam ja, ponieważ ja jeden wiem czego chcę: nie chcę umrzeć.
Banalne? Może, ale wielkim pisarzom wolno więcej. Jeden z francuskich bohaterów Celine’a odmawia walki, bo nie chce znaleźć się trzy stopy pod ziemią ociekający robactwem i bardziej cuchnący niż kilo gówna z 14 Lipca.
***
Wielcy są wielcy, gdyż są jak samo życie, odznaczają się całkowitą pogardą dla estetyki, nie boją się banałów, są głębocy i wulgarni. Są nijacy, wstrząsający i prostaccy. Tak Adolf Rudnicki zapamiętał Gombrowiczowskie uwagi o pisarzach pierwszo- i drugorzędnych.
Cytowany esej wart jest uwagi, bo nie stosuje wobec Gombrowicza taryfy ulgowej. I mniejsza o motywację Rudnickiego, który przecież zaczynał równie obiecująco, jak autor „Pamiętnika z okresu dojrzewania”… Ważne, że autor „Krakowskiego Przedmieścia pełnego deserów” w twórczości Gombrowicza dostrzega przede wszystkim ludzki dramat pisarza, dramat niespełnienia i niemożności. I trafnie go diagnozuje.
Rudnicki nie odrobił lekcji i nie pamięta, że Gombrowicz wielkim pisarzem był. Więcej, sugeruje, że autora „Kosmosu” zalicza do twórców wybitnych, ale jednak drugorzędnych: Drugorzędni to przeważnie imitatorzy. Lecz zdarza się, że drugorzędni są to także owe Wielkie Głowy, Owe Wielkie Jałowe Głowy, którym ich Wielkie Głowy mało przydają się w samym, głównym ich dziele. I nie ma na to rady! Czy tutaj tkwi „iceberg” Witolda Gombrowicza? Z pewnością już wówczas kiełkowały w nim zdumiewające słowa napisane trzydzieści lat później: Im mądrzej, tym głupiej… mógł zapomnieć, o co chodzi, lecz rana pozostała…
O cóż chodzi temu Rudnickiemu? Jaka rana? Kochał [WG] pisarzy w rodzaju Szekspira, Rabelais’ go, a na co dzień miał Witolda Gombrowicza z jego Wielką Głową. Kochał wielkich barbarzyńców do tego stopnia, iż marzył o przybliżeniu się do nich przez napisanie powieści pomyślanej jako drugorzędna. Wielcy bywają i pierwszo-, i drugorzędni?
Przypomnijmy: wielcy są jak samo życie, a formę czynią sobie poddaną, bo nie poświęcają jej więcej uwagi niż to konieczne. Barbarzyńcy.
***
W pewnym sensie Gombrowicz był właśnie po Conradowsku dzielny: przyjął swój los, tak jak go rozpoznawał i swojemu przeznaczeniu poświęcił wszystko. Przeznaczeniem był on sam, jego ogromne, napuchnięte i tragiczne „ja”, jedyne, czego naprawdę doświadczył. Był pisarzem i rozumiał, że ma obowiązek rozpoznać i opisać to swoje doświadczenie. Poniedziałek – ja, wtorek ja, i tak dalej, aż po westchnienie przypominające, że kieruje nim nie próżność, albo nie tylko próżność: egocentryzm to obowiązek wobec czytelnika, gwarancja prawdy (?) albo przynajmniej jedyna dostępna forma szczerości.
Rudnicki sugeruje, że Gombrowicz chciał być jak samo życie, ale spętała go forma. Ktoś inny powiedział, że autor „Pornografii” zazdrościł Genetowi szczerości. Możliwe, wielkim zazdrościł na pewno, w tym sensie, że znał swoje zadatki na wielkość. Ciążyła mu jednak Wielka Głowa, pętała obsesyjna nieufność do formy, zahamowania nie pozwalające na tę (zwał, jak zwał) szczerość, na zaufanie słowu i słuchaczowi. Może bał się powtórki z podradomskiego salonu, naszeptywania, docinków, podśmiechiwania się tych, co wówczas jego debiutanckich opowiadań nawet nie czytali, ale znali recenzję złośliwego zoila, który przeczytał co najmniej tytuł recenzowanej książki?
***
Nieufność Gombrowicza, jego wielka erudycja i imponująca samoświadomość zasupłały się w nerwowy splot. Splątane nitki miały objaśniać labirynt. Jego dzieło zdumiewa: składa się z niedużego korpusu rzeczy oryginalnych oraz z długiego ciągu egzegezy, którą zajmuje się on sam. Nie zostawia jej nikomu, niewielu jest tych, którym ufa.
I jeszcze raz Rudnicki, rzadko miewa głos: Fala egzegezy za falą egzegezy, kita za kitą, jeszcze kawałek kity, jeszcze odrobina kity! W tej powodzi egzegezy jakże tęskni się za odrobiną zaufania, cienia, mądrości, ciszy! Jakby chciał narzucić światu kaganiec, jakby jak psa chciał poprowadzić świat w kierunku, który on wskaże! I – zarazem – jakby się czegoś bał! Boi się, więc atakuje! Cały czas czuje się ranę…
Gry z formą nie wygrał, nawet jej nie oszukał. Pamiętamy wytłumaczenie: nie ma ucieczki od formy, chyba że w inną formę. Ja piszące o „ja” miało poczucie porażki, niedosytu, braku. Stąd też ten maniakalny przymus uściśleń, dopowiedzeń, interpretacji. Wcale nie łagodzących bólu, nie przynoszących uspokojenia ani rozjaśnienia.
***
Wszystko mi jedno, czy Rudnicki otwiera Gombrowiczowską ranę, by go pomniejszyć, czy też po to, by nie wydać go gołębiom na pomnik. Ważne, że czyta go jak bliskiego człowieka, że ujawnia to, co u Gombrowicza mogło zostać wyznane, a zostało jedynie przemyślane. Przemyślane, jak: przedobrzone, przeinteklektualizowane, przetworzone i na koniec przegapione.
Gombrowicz oczywiście bywa wielki (i Rudnicki to przyznaje), szczególnie w „Dzienniku”. To przecież wielka sztuka tak udawać szczerość, tak mieszać fikcję z autobiografią, by czytelnik zapomniał, że ma do czynienia nie z pamiętnikiem, a ukrytą w diarystycznej formule powieścią. Ta forma służy obu stronom: czytelnikowi, bo wstydliwą skłonność do zaślinionego podglądactwa może ukryć za akceptowalną społecznie namiętnością do literatury; autorowi, bo może przemycać bezwstydnie osobiste zdania, a zdemaskowany bezpiecznie ukryć się za figurą narratora i przywilejem wyobraźni.
Tak właśnie, jak we fragmencie, w którym Gombrowicz niemal otwarcie zapowiada istnienie innego dziennika, dziennika obsesji i fizjologicznej nagości. Pokusy ekshibicjonistycznej, więc ludzkiej, szczerości nawet jemu nie udało się zupełnie zagadać i zasłonić kitą automiłosnej egzegezy, odsłaniającej tragiczne rozdarcie:
Ponieważ naprawdę kochał tylko Szekspira i Rabelais’ go, jakże miał kochać Gombrowicza? Lecz jakże mógł nie kochać Gombrowicza? Rana!
***
Rudnicki oczywiście nie wiedział o istnieniu „Kronosu”, ale i bez niego czytał Gombrowicza ostro i głęboko, do mięsa. Czytał czasem niemodnie, pod prąd gombrowiczologii. Jak we fragmencie, który stanowić może celną odpowiedź tym, którzy lekkim słowem powołują autora „Trans-Atlantyku” na patrona konformistów, tchórzy i odszczepieńców:
Rozważania na temat Formy i Braku Formy, Dojrzałości i Niedojrzałości – nie im zawdzięcza on swoje miejsce wśród ludzi. Na emigracji postawił przed sobą miecz, nagi polski miecz, i raz po raz nadziewał się na niego. W ten sposób kraj raz jeszcze odnalazł siebie na stronnicach, które powstały daleko na obczyźnie, daleko od Wisły.
Żołnierz kampanii wrześniowej i Powstania Warszawskiego, rozumiał jednak Rudnicki, że rany symboliczne bywają ważniejsze od tych wojennych. Jerzy Gombrowicz w tamtej czerwcowej albo lipcowej rozmowie we Wsoli też to chyba rozumiał. Albo przynajmniej, na nasze szczęście, przeczuwał.