Czy, jak pisał poeta, nie będzie lata tego roku? Kanikuły z wiatrem w głowie, słońcem w oku? Duszno tylko, za duszno i nie ma dokąd uciec przed tym zaduchem. Znów, jak przed ćwierćwieczem, wrze na agorze, że święty Boże też nie pomoże. Proszę, nawet rymy same się czepiają jak odciski pielgrzyma, łatwe i częstochowskie. Nagrzewa się czerep rubaszny, kipi lawa, ale na wierzchu króluje zimne plugastwo. A kysz, a kysz!
Nie wiem, czy sprawiają to taśmy i te niekończące się jak promocyjna rolka papieru toaletowego rozważania o trzech zerosiódemkach wyżłopanych na gangstera przy kolejnym dealu, ten cynizm opiewany przez modnych guru pospolityczności, a przez elyty przysposobiony pod strzechy swojskiego chlewika, to „łapaj złodzieja” rozlegające się spod gorejącej czapki niewidki wolnego rynku, samowolnego aż po rozwolnienie. Wszystko do nie powiem czego…
Wszystko się powtarza, może i jako parodia, ale wcale nieśmieszna. Szumy, zlepy, ciągi. Wszystko już było, więc za mną pałęta się wierszyk Gałczyńskiego, rymowanka prześmiewcza aż ciarki biegają po plecach jak po ścieżce zdrowia. „Pięć donosów”, mistrzostwo satyry obyczajowej i społecznej, napisane przed osiemdziesięciu laty, naprawdę, tak dawno. A w nim student Bresz, ten, co to czesał się nader ekscentrycznie, przedziałek z tyłu robiąc też i tym przedziałkiem naród dźgał, wprawiając w zamęt karność mas. I jego monolog, tak wywrotowy zdaniem piszącego donos podmiotu lirycznego:
– Pani Rosjanką jest, Tatiano,
i znał Tołstoja pani mąż,
niech pani powie, skąd co rano
taki się smutny budzę wciąż?
A przecież mam już niepodległość
i wojsko własne, własny skarb,
ale ta cała niepodległość
ciąży na plecach mi jak garb.
I Wisłę mam, i inne rzeki,
i własną sól, i własny len.
A ja bym chciał gdzieś w kraj daleki,
co samą nazwą wprawia w sen…
O monologach romantyków
donoszę, panie naczelniku.
Któż dzisiaj potrafi tak pięknie donosić, chciałem powiedzieć – rozśmieszać? Już i na mas media liczyć nie można, skoro nawet nowoczesne i postępowe „Fakty” kosmopolitycznego potwora ze szkockiego jeziora zastąpiły w tym sezonie orłem białym, a właściwie ptakiem, co orła w godle naszym podstępnie udaje. Wprost, nomen omen, trudno uwierzyć, ale doświadczony ornitolog ogłosił przed kamerą, że orzeł nasz narodowy żadnym orłem nie jest. Ani wielkim, ani przednim. To zwyczajny orłan, bielik pospolity, co ani tak szlachetny nie jest, ani tak dzielny, jak żeśmy o ptaku naszym narodowym myśleli. Przeciwnie, według TVN bielik tchórzliwy jest, podstępny i ostrożny, od polowania woli padlinę, a zagrożony rejteruje, nie po naszemu zgoła. Na dowód pokazano, jak w zoo orzeł bielika przegania jednym ruchem dzioba.
Więc to tak? Nie dość, że naród taśmami spętany zamiast odpoczywać, nadsłuchuje nieustannie, co tam jeszcze podsłuchano, to jeszcze cios taki w plecy zadany. Zamach na orła oczywisty, gorszy niż zamach na stan. Pytania się cisną nie nowe: Któż za tym stoi i czemuż to służy? A skoro służy, to jakimże służbom? I czyim interesom obcojęzycznym? I dlaczego teraz właśnie służy, gdy pół narodu na wakacje się wybrało, a to większe pół się nie wybiera, bo go nie stać i tamtej połówce zazdrości? I łatwo się domyśla, podsłuchów nasłuchane, skąd to mniejsze pół na wakacje wzięło, bo nie z etatu przecież, kto by tam na etat liczył? Tym bardziej, że z liczeniem coraz gorzej, jak matura z matematyki pokazała. Lecz nie matura, a chęć szczera…
I tak pytania bolesne zadając, utwierdzam się w przekazywanym przez pokolenia przekonaniu, że złytoptak własne gniazdo kala, nawet jeśli w nim rzeczywiście nie orzeł, a bielik pospolity przesiaduje.
O czym, dyskretnie i bez krzyku, donoszę, panie naczelniku…