To zdanie przejdzie do klasyki debat o sztuce: „Nieco współczujemy wszystkim miśkom, które zdążyły już podsumować i zrecenzować nieskończony film, mimo usilnych naszych próśb by tego jeszcze nie robić”. Tak na facebooku napisał Jan Komasa, reżyser „Miasta 44”, krytykując krytyków krytycznie oceniających jego film, którego tak naprawdę w momencie przedpremierowego pokazu na Stadionie Narodowym jeszcze nie było.
To znaczy film w ogóle był, ale inny, bo ten, którego premiera planowana jest na wrzesień od przedpremierowego będzie się różnił paroma drobiazgami: „inna końcówka, inne ujęcia, inne prowadzenie scen, inna muza, inny kolor” – podsumowuje reżyser różnice między ostatecznym, kinowym kształtem filmu a jego „wersją stadionową”.
„…spodziewajcie się jeszcze większych zmian i innych filmowych akcentów niż te, które można było wychwycić (jeśli w ogóle coś można było wychwycić!) na Stadionie Narodowym” – przestrzega publiczność reżyser „Miasta 44”, dystansując się „nieco” od boiskowego seansu. Więc po kiego diabła było film na stadionie pokazywać?
Pytanie może nazbyt zdroworozsądkowe jak na nowoczesne formy życia artystycznego, ale nasuwa się przecież samo. A za nim inne, natrętne. Czyżby film Komasy pokazano w tak, delikatnie mówiąc, niecodziennym miejscu bez zgody reżysera? Bo przecież jeśliby twórca zgodę taką dał, oznaczało by to, że godzi się pokazać dziesięciu tysiącom widzów (w tym stojącym nad grobem uczestnikom powstania) jakiś półprodukt, niewykończoną „wersję stadionową”? Byłbyż więc reżyser aż tak szacunku dla widza pozbawiony? Uwierzyć trudno, acz z drugiej strony – gdyby niedokończone dzieło wbrew jego woli pokazywano, to czyż larum by nie podnosił, świadectw medialnych oburzeniu nie dawał, w konformizmie się ukrywał? Więc jeśli rzeczywiście za jego zgodą film w tej formie zaprezentowano, to czemu teraz nad stadionową projekcją wydziwia?
Dajmy jednak pokój artyście, kolejnemu zresztą, który słów własnych się przelękłszy, zasłania się prywatnością obcą internetowej agorze. Przecież nie nim jednym merkantylny duch współczesności zawładnął. „Miasto 44” reklamowane jest jako produkcja prawie hollywoodzka, więc i marketing ktoś wymyślił hollywoodzki, prawie. Tyle tylko, że nadwiślański duch wolnego rynku ma swoją specyfikę, niezniszczalne genius loci Stadionu X-lecia, na Bazar Europa przerobionego.
Tamtego bazaru już nie ma, zamiast niego postawiono wielgachny plastikowy koszyk w narodowych barwach, wypisz wymaluj taki, w jakim na stołówce zakładowego ośrodka wypoczynkowego w Świerżach Górnych koło Kozienic podawano chleb. (Od razu się zastrzegam, że do tamtych wywczasów sentyment mam ogromny, a i Wisła pod Świerżami piękniejsza niż w stolicy.) Bazaru nie ma, ale duch bazarowego kapitalizmu wciąż unosi się nad Narodowym, zarządzanym jak stragan z mydłem i powidłem.
Skoro nie mamy piłki nożnej, to stadionowy biznes robić trzeba, na czym się da. I dlatego nasz narodowy trawnik najmniej jest boiskiem piłkarskim, a pełnić zaczyna rolę Pałacu Kultury – a to koncert pop gwiazdy na nim organizują, a to targi książki albo właśnie ważną premierę(?) filmową, chwaląc się przy tym, że to niezwykłe wydarzenie nie tylko w historii polskiej, ale i europejskiej kinematografii. Prawda, projekcje filmowe zdarzały się w fabrykach i koszarach, a nawet w kosmosie, ale na piłkarskim stadionie chyba jeszcze nie. Więc rzeczywiście to niecodzienne, niczym cielę z dwoma głowami.
Doświadczenie podpowiada, że z tym pokazem było jak to zwykle u nas: ktoś chciał komuś zrobić dobrze, więc datę okolicznościową wyznaczył i w cudzym imieniu produkcyjne zobowiązanie podjął, ktoś inny wybrał miejsce i listę gości, aż w końcu następny ktoś na czas nie zdążył, produkcji nie skończył, ale pokazać ją przecież trzeba, zainaugurować, wstęgę przeciąć, walnąć mowę, resztę najwyżej potem się poprawi. Nieważne co: drogę, most, szkołę albo film czy spektakl. I wszystko jedno kiedy: w czasach gomułkowskiej siermiężności, gierkowskiego pościgu za Zachodem czy dzisiaj, w epoce realnego kapitalizmu. Duch improwizacji nie ginie w narodzie.
To jednak ciągle nie wyjaśnia, dlaczego artysta miśkami swoich oponentów nazwał, jakby jego ulubioną audycją były nocne rozmowy tirowców przez cb radio. Cóż, z salonów narodowego gimnazjonu do warszawskiego zwierzyńca daleko nie jest, więc może i kudłata metaforka nawinęła się panu reżyserowi sama.
Polskie ZOO. Kanał.