Początek marca był wciąż luty. Mróz, spadający na ziemię nocami, rozbijał śnieg na drobne kryształki, rano chrzęszczące pod rozdeptującymi je butami. Ostre powietrze raniło załzawione oczy, zaskoczone nagle odzyskanym słońcem. Lodowate, kłuło w mózg, jak telewizyjne wiadomości.
Lepiej nie patrzeć i nie słuchać? Znaleźć niszę? Albo jakieś zajęcie pochłaniające całą uwagę? Jak zdekonspirowana nocnym śniegiem wrona, czarno na białym dziobiąca zmarzlinę, szukająca czegoś w koleinach. W połowie stycznia wyżłobił je na trawniku ciężki samochód z piaskiem dla dozorców, przywiezionym w środku kalendarzowej zimy, bez sensu. Może właśnie sensu chce dodziobać się wrona? Nie czytała Cichego, a pozwala rzece płynąć?
***
Ja czytam. W „Pozwól rzece płynąć” najpierw świetne opisy miejskiego pejzażu, potem dydaktyka: „Przede wszystkim jak najmniej polityki. Jak najmniej kibicowania, jak najmniej tego nacisku za-czy-przeciw. (…) Histeria ekranów. Telewizyjne bielmo zasłaniające oczy. Delirium wyprowadzonych w pole zmysłów. Dziennikarze są pełni dobrych intencji, ale to, co sprzedają, to tylko elektromagnetyczna amfetamina gorszej albo lepszej jakości. Ten świat, który nam dilują i za którym albo przeciw któremu każą nam się opowiadać, nie jest światem. Jest złudzeniem optycznym.”
Nie jest. Można nie zajmować się polityką, ale ona i tak zajmie się nami, z butami i na odlew, przynajmniej pod tą szerokością geograficzną. Można nie słuchać polityków i usłużnych im dziennikarzy, ale nie znaczy to, że przestaną mówić. Sfałszowany, skorumpowany język i tak dopadnie nas czkawką. A najlepszy sposób na czkawkę – nastraszyć czkającego. Chętnych do straszenia nie brakuje.
***
Na naszym podwórku między blokami śnieg topnieje najpierw szerokim pasem, jakby pod trawnikiem rzeczywiście płynęła zakosami ciepła rzeka. Nieszczelne rury oddają nasze ciepło ziemi. Niech jej tam będzie, ale gdy przychodzi nagły mróz, rury pękają i marzniemy. W tym roku pękły na szczęście gdzie indziej. Dobrze, bo luty był jak niegdyś, zmroziło wszystko.
Zmroziło asfalt, który znów trzeba będzie łatać wiosną, bo rozsadzi go solny lód. Wodę pomiędzy krzywymi płytami, nie mającą w co wnikać, więc rozkruszającą chodnik. Zmroziło kasztanowiec śliniący się już pąkami do słońca. Jemiołę oplątaną na dopiero co okoronowanych drzewach, znów na jakiś czas odsłaniających lustrzany widok bloku naprzeciwko.
Zmroziło nawet podzwanianie ptasiego pierwiosnka, przedwczesnego jak nie w porę obudzone jeże i dzikie gęsi przywiane za wcześnie, o których pisało w internecie. Tuż obok doniesień o zamarzaniu bezdomnych oraz stosunków Polski ze światem.
Nie trzeba telewizora, wystarczy dwa zdania rzucone przez sąsiada na schodach. Słowa wypowiedziane publicznie, nawet nieproszone, wciskają się wszędzie, pod każdą warstwę ochronną, jak luty mróz. Dźwigają emocje, które mają mrozić lub rozżarzać. Lodem też można się poparzyć. Przekaz dnia. Żadnych umiarkowanych klimatów, temperatur i ciśnienia przyjaznych meteopatom. Nie pod tą szerokością.
***
W jednym Michał Cichy ma rację: nie warto stać się fanatycznym kibicem w meczu, którego reguły określają politycy, bo to pułapka. Zgiełk trybun otaczających arenę nie pozwala wsłuchać się uważnie w sens słów, po których zalewa nas krew. Albo lodowaty pot, szmalcownik denuncjujący przerażenie.
Słów coraz groźniejszych. Oto ważny polityk mówi, że prawda historyczna jest jedna i będziemy jej bronić, choćby przeciw wszystkim. To „-my”, jak lep na muchy.
Należąc do klasy ludzi zbędnych, bo wykształconych humanistycznie, mam nałóg -szkodliwy, jak każdy – czytania ze zrozumieniem. Więc: skoro „prawda jest jedna”, to wszystkie odmienne zdania muszą być kłamstwem. A kłamstwa w prawym państwie tolerować nie można. Rozpowszechnianie nie-prawdy najprościej udaremnić, zamykając usta jej głosicielom. Najłatwiej dopilnować, by trzymali gębę na kłódkę, ich samych trzymając pod kluczem. Logika władzy, chichot historii. Znacie? To nic, i tak posłuchacie.
***
Na razie do zamykania ust głosicielom opinii odmiennych od tych, które władza uznaje za prawdę jedyną, używa się prawa, nie pięści. Dopuszczając nawet dyskusję, ale koncesjonowaną: nie wszystkim wolno używać słów ustawowo zakazanych. Na razie indeks jest krótki. Na razie.
W myśl(?) prawa słowami zakazanymi wolno posługiwać się naukowcom i artystom, publicyści i cała reszta strzępiących języki tej wolności nie dostała. Łaska pańska jako system. Państwo jak panisko, prokuratorem rozpoznające przynależność gatunkową wypowiedzi. Sąd decydujący, co jest, a co nie jest literaturą.
– Wasz zawód? – zapytała sowiecka sędzia Josifa Brodskiego.
– Poeta – odpowiedział przyszły noblista.
– Poeta? Kto stwierdził, że jesteście poetą? Zaświadczenie jakieś macie? – nie dawała za wygraną.
– Ja… ja myślałem, że to od Boga…
***
Ale…
W „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”, głośnej książce będącej cichym pożegnaniem, Marcin Wicha ma za złe słowa, które w 1983 roku, w miasteczku K., umieszczono na tablicy poświęconej „pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej”.
Zdanie długie jak tyczka, pisze Wicha, byle utrzymać to słowo jak najdalej od siebie. Słowo wstydliwe jak kleks, na który kiedyś w potocznej polszczyźnie mówiło się przecież „żyd”. Niefortunna plama, którą trzeba wymazać, wywabić, więc lepiej go unikać. To zgrabny koncept literacki, ale czasem literackie tropy mogą mylić. Jak prognozy pogody w dobie ocieplenia klimatu.
Żydzi z K. i innych polskich miasteczek zostali przez hitlerowskie państwo niemieckie skazani na zagładę nie dlatego, że byli polskimi obywatelami, ale jedynie dlatego, że byli Żydami. To przerażający sens holokaustu, motywowanej rasizmem zagłady. Rozumiem więc tych, którzy boją się, żeby nie został on pozbawiony swej grozy, zagadany – „bo przecież wszyscy cierpieli, były inne zagłady”.
Ale jednak: czy rezygnując z przypominania, iż znaczna część pomordowanych Żydów to byli obywatele Rzeczpospolitej, nie dokonujemy innej redukcji? Czy nie wyrzekamy się ich powtórnie? Nie wypędzamy raz jeszcze? To byli nasi współobywatele i wszystko dobre czy złe im uczyniliśmy, uczyniliśmy sobie. Po prostu.
***
Przez wieki mieliśmy wspólną historię, mimo odrębności i obcości. Nie wszyscy Żydzi chcieli się asymilować, nie wszyscy Polacy chcieli takiej asymilacji. Ale inność, różnorodność była w Rzeczpospolitej przynajmniej tolerowana. I dawała jej siłę.
Wszelkie generalizowanie jest ryzykowne, czy jednak nie działo się tak, że gdy tolerancja się kończyła, gdy odrzucaliśmy inność i różnorodność, nadciągały katastrofy? Nacjonalizm zakładał mundur, wdowy czarne suknie, a heroiczne klęski stroiły się w pawie i kogucie pióra masochistycznego mesjanizmu.
Każdy, także polski, mesjanizm jest zazdrosny o swą wyjątkowość. Jak w złowieszczo dowcipnym memie po monachijskiej wypowiedzi polskiego premiera: Ziemia jest za mała na dwa narody wybrane.
***
Jakbyśmy byli zmęczeni. Znów prawie trzydzieści lat wolności, odzyskanej cudem, jakżeby inaczej. Śniliśmy o raju, który zbudują nam inżynierowie i ekonomiści. Doczekaliśmy się dumnych ze swego cynizmu inżynierów dusz i bankierów słów, wyspecjalizowanych w „zarządzaniu konfliktem”.
Może gdybyśmy nie lekceważyli tak humanistyki, choć nie znosi ona złotych jajek z niespodzianką? Nie, to tylko stare inteligenckie złudzenie, bo przecież nawet studia historyczne na porządnym uniwersytecie nie chronią przed głupstwem: przed zrównywaniem zbrodni katów ze złem czynionym przez ofiary ze strachu, dla ratowania życia.
Ale przecież nie o wiedzę, lecz o władzę toczy się ta gra.
***
Wrona na trawniku w końcu przebiła się przez zlodowaciałą skorupę, odkrywając brudnożółty piasek. Kiedyś piaskiem posypywano krew na arenie albo słowa spisane atramentem, żeby się nie rozmazały, nie straciły ostrości, nie brudziły.
Po kilku ledwie dniach lód odpuścił słońcu, ciepłemu już, wiosennemu. Śnieg też stopniał, ale na chodnikach i jezdniach pozostały białe plamy zaschniętego słonego błota. Wkrótce zmyją je pierwsze ciepławe deszcze. Ale wciąż można się przeziębić.
Wiadomo: marzec miesiąc niebezpieczny dla Polaków, jak wszystkie. Zdarzało się, że marcowa aura budziła zamrożone bestie. Teraz też słychać, jak ryczą i bluzgają. Są mniej malownicze niż lute z powieści Dukaja. Nie literackie, lecz rzeczywiste.
Groźne.
Rzadko kręcę się po centrum R., ale wreszcie ją obejrzałem, przechodząc. Dowód pamięci, a raczej jej poszlakę: ławeczkę Gombrowicza. Miejski mebel, pomnik stosowany.
Ławeczka to dwa krzesła i stolik, na nim szachownica. Część pionków leży obok, partia trwa od dawna, z kim gra Gombrowicz, nie wiadomo. Na tym polega chwytliwość takich niby-pomników: każdy może się dosiąść i udawać, że jest w grze. Kto pierwszy, ten lepszy. Tak mu się wydaje.
Przysiąść przy Gombrowiczu można na niby-krześle, z czymś dziwacznym zamiast oparcia: ni to tułów, ni pamiątkowa tablica, zwieńczona wydrążoną pół-czaszką, z niby-lornetkami zamiast oczu. Pusta foremka, do wypełnienia, dosłownie, jak w piaskownicy.
Gombrowicz też jest niby, bo nie wiadomo, do kogo podobny. Na konkursowych makietach przypominał papieża, Polaka oczywiście, inni się w branży pomnikowej nie liczą. Ale w normalnej skali już ten Gombrowicz jakby mniej święty, za to wciąż jakby. On, a jakby nie on, niedorobiony, niedokończony, uformowany z grubsza. Jak R., o którym mawiają czasem, że to niby-miasto.
Nie-miasto, miasto nieistniejące, forma czekająca na wypełnienie. To gdzie ja się, do cholery, urodziłem?
***
Metrykalna odpowiedź jest prosta: na Żakowicach, które od kilkudziesięciu lat są dzielnicą na obrzeżach R., dziś zagraconą dużym blokowiskiem i nową nazwą. Zanim zostały zadeptane przez miasto, były zwyczajną wsią, choć niegdyś należącą nawet do Kochanowskich. W końcu jednak miasto zaczęło puchnąć, rozłazić się w szwach, pazernie zagarniając przyległe tereny.
Ale nawet jako dzielnica R., Żakowice długo zachowywały swą wiejskość. Po staremu uprawiało się tu ziemię pokawałkowaną dziedziczeniem, dorabiając robotami miejskimi, w garbarniach, fabrykach broni i butów, przy rozwożeniu węgla. Chłoporobotnicy żyli tu jeszcze zanim realny socjalizm wymyślił, jak ich nazwać.
Urodziłem się w domu, którego już nie ma. Moje Żakowice istnieją więc dziś jedynie w zapisie czasu, w pamięci, a nie w przestrzeni. Krążę wokół tego miejsca, ale nie byłem tam od dawna. A wtedy, przed półwieczem, Żakowice były niemal jedyną daną mi realnością. Moim przed-miastem, tak w czasie, jak i przestrzeni, przez pierwszą dekadę życia, tę najdłuższą.
Odeszliśmy, zanim nienasycone miasto połknęło wieś, do dziś zresztą nie mogąc jej strawić. Wyprowadziliśmy się do mieszkania jak klatka, w nowym bloku, w niby-centrum R., które wówczas od innego przedmieścia oddzielały tylko tory kolejowe. Z balkonu na dziewiątym piętrze widać było wieżę kościoła, do niedawna parafialnego, więc mogłem zerkać w przeszłość.
W mniej pogodne dni widok się rozmazywał i traciłem orientację. Pozostawało wgapiać się w okna sąsiedniego wieżowca, od którego dzieliło nas mniej niż nasz dawny dom od szosy. Przestrzeń skurczyła się, zamknęła, ale i wyciągnęła ku górze. Gdzieś, niekoniecznie w niebo.
***
Nasze miejsce na Żakowicach też było niedookreślone, nieostre: jako jedyni w okolicy mieszkaliśmy na nieogrodzonej posesji. Babci ledwo wystarczyło pieniędzy na sklecenie byle domku, na płot już nie, a prowizorki stawiać nie zamierzała. Miała swój honor. I niewiele więcej.
Mieszkaliśmy sto metrów od szosy, do której prowadziła wąska ścieżka między dwoma zagonami kartofli i małym warzywniakiem, ogrodzonym słonecznikami na wysokich, twardych łodygach. Z drugiej strony horyzont zamykały domy, ustawione na tyle gęsto, że zasłaniały odległy kolejowy nasyp, nie tłumiąc jednak gwizdu pociągów.
Żadnego drzewa przy domu, przestrzeń kusząco otwarta, na dziką gruszę w polu, wabiącą słodkimi ulęgałkami, na powiązane kąkolem i powojem zboża, jesienią skrócone do ściernisk, na pijane ścieżki między orankami, zimą zasypiające pod śniegiem. I na obietnicę podróży do dalekich stacji.
Zagony wyobraźni, kartoflana niby-landia. Mniej zresztą niewinna niż ją tu opowiadam.
***
Wyobraźnia wolała jednak krążyć wokół miejsc niewidocznych, ogrodzonych gęstymi żywopłotami, broniących wzrokowi wstępu. Tajemnicze ogrody, dwa, niedaleko domu, łaska nadmiaru. Każdy z nich oczywiście zamieszkały przez zagadkowe postaci, znane bardziej z rozmów dorosłych, widywane rzadko. Zgodnie z regułami gatunku.
W ogrodzie Kacałów, ale jeszcze przed nimi, mieszkały siostry Olszowskie, odgrodzone od świata reputacją dziwaczek. Widywali je ci, którzy przychodzili po jabłka. Sprzedawały je tanio, za bezcen, więc mało komu chciało się przełazić przez dziury w płocie albo przeskakiwać go na złodziejstwo. Może tak właśnie chroniły się przed intruzami, same wybierając czas spotkań?
Nowi właściciele zaczęli od porządków. Wycięli kilkanaście srebrzystych świerków, poprzycinali żywopłot, który teraz więcej odsłaniał niż zakrywał: stare jabłonie, kosztele i renety, pokrzywione, z gałęziami ledwo mogącymi udźwignąć owoce, więc podpartymi drągami. Zniknęły dziury w ogrodzeniu, po podwórku biegały dwa niemieckie owczarki. Porządek, wyzwanie dla odważnych.
***
Do końca tajemniczy pozostał natomiast ogród doktorostwa Szajowskich. Czasem przez uchyloną bramę można było zobaczyć piękny drewniany dom. Zdarzało się to rzadko, jeśli w ogóle zdarzyło się więcej niż raz, nie pamiętam. Ale wiem, że dom widziałem.
Pamiętam za to żywopłot, wielkie i gęste cisy, chyba. Krzewom wyrastały jagody, małe, podobno niejadalne, ale i nie trujące, cierpkie po rozgryzieniu i wypluciu, natychmiastowym, na wszelki wypadek.
O Szajowskich wiedziało się, że byli dobrymi ludźmi, leczyli i pomagali, czasem za dziękuję. Babcia opowiadała wiele razy, jak matka doktora, nauczycielka, chciała zapłacić za jej książki i dalszą naukę po trzech klasach szkoły elementarnej. Zdolna jest, szkoda jej, przekonywała, ale pradziadek się zaparł i koniec.
Honorny, nie dziad przecież, pan chłop, w garbarni grosz niezły dorabiał, pomocy nie potrzebował. Podobno miewał gest, ale nie tym razem, ktoś musiał pasać krowy, jak u Konopnickiej czy innego Sienkiewicza, których babcia nie zdążyła przeczytać. Buntowała się potem przeciw ojcu, całe życie, była tak samo honorna i uparta. I też próbowała być panią.
Ogród Szajowskich otworzył się w końcu z drugiej strony, od szosy, już nie ich, bo część posesji ktoś odkupił. Paskudny letniak, rozbudowany z jednego boku, bez zachowania proporcji, tylko udawał dom. Przed nim bałagan, deski, wory z wiórami, ścinki na opał. Nie zamykali bramy wjazdowej, zepsuła się albo miała zapraszać do warsztatu.
Reklamowała go duża drewniana tabliczka z wypaloną góralską szarotką, taką samą, jak na moim piórniku, ciężkim i nieporęcznym. Wzór na piórniku wyrzeźbił mi ojciec, rozgrzanym gwoździem. Ojciec miał złote ręce i wiele potrafił. Potrafił też o tym przekonująco opowiadać.
***
Po przeprowadzce zaczęło się powolne zapominanie kartoflanej niby-landii, odwiedzanej coraz rzadziej. Zresztą babcię po kilku latach też wysiedlono do blokowiska. Pochłonęły mnie inne miejsca i sprawy.
Nowa szkoła, zarażona grypserą, ciasna i przepocona. Ogród za blokami, jak tamte porzucone, ale rozbebeszony koparkami, poprzebijany drutami zbrojeniowymi, przygnieciony betonowymi płytami. Stary park Kościuszki, od zawsze obfajdany przez kruki i wrony, mieszkające tu od pokoleń.
I plac Konstytucji, ten, na którym dziś przysiadł Gombrowicz. Kamienice wokół napoczęte już rozpadem, ale wówczas dla mnie wspaniałe. Wiecznie czynna apteka. Kościół pośrodku, jeszcze otwarty na plac i przechodniów, bez płotu, inny niż wszystkie, bo przerobiony z cerkwi. Ale nie zastanawiałem się wtedy, gdzie podział się prawosławny Bóg. Miałem przecież swoją historię.
Końcówka dzieciństwa, pewnie dość banalnego, ale mojego. Ojciec jak literacka klisza, wszechmogący, do czasu. Opowiadał, pewnie nie on jeden, jak gołymi rękoma polował na lwy w Afryce. Nic prostszego: trzeba zwierza rozdrażnić, a gdy rzuci się z rozwartą paszczą, wyciągnąć wyprostowaną rękę i zanim zaciśnie zębiska, chwycić od środka za ogon i wywrócić bestię na nice.
W pewnym, metaforycznym sensie ten fortel sprawdza się do dziś, czasem mi się udaje. Wtedy oczywiście rozumiałem opowieść dosłownie, naprawdę wierzyłem w taki sposób polowania na lwy i w niezniszczalność ojca. Był przecież niezwyciężony, dopóki tu właśnie, przy wspaniałym dla mnie tamtego placu Konstytucji, nie upokorzyła mnie jego klęska.
***
Stało się to w niezbyt epickiej scenografii, bo w zakładzie fryzjerskim. Co prawda nie byle jakim, działającym w budynku najlepszego hotelu w mieście, bardzo drogim i po ówczesnemu ekskluzywnym. Byliśmy w nim raz i nigdy więcej, ale nie z powodu cennika. Z powodu warcabów.
Ojciec grał w nie świetnie i świetnie grał w nie mistrz sztuki fryzjerskiej, jego nazwiska wykaligrafowanego na dyplomie nad lustrem nie zapamiętałem. Starszy od ojca, siwiejący, wydawał mi się całkiem stary. Wystylizowany zgodnie z profesją: baki, fala nad wysokim już czołem, dwie mniejsze na skroniach, policzki wyskrobane niemal do krwi i duszący zapach wody kolońskiej, obowiązkowy.
Też potrafiłem już grać, nauczyłem się wcześnie i wściekałem zawsze, gdy ojciec pozwalał mi wygrywać, królewskim gestem. Królował – choć w szachy nie grywaliśmy, to nie jest gra dla zagonionych – aż do pojedynku z fryzjerem. Że trafiliśmy do wyższej ligi, widać było od razu: na stoliku lakierowana drewniana szachownica, żadnej tektury i plastiku, pionki solidne, metalowe, z wierzchami z jakiejś nieznanej mi materii, może nawet kościanymi.
Pojedynek był długi. Kilka remisów jako uwertura. Fryzjerzy porzucili swoje fotele, klienci ich nie naglili, wszyscy ściśnięci wokół stolika i graczy. Zrobiło się duszno, zapach niby-lawendy i czegoś jeszcze, piżma albo ałunu, otumaniał. Jeszcze jeden remis, a potem trzy szybkie porażki, ostatnia z zablokowaną w narożniku – mówiło się: zakiblowaną – damką.
Fuj, śmierdzi, zażartował któryś golibroda, a ja, przysięgam, naprawdę to czułem, tę szaletową woń, smród klęski skropiony wodą kwiatową. We lwy wywracane na nice przestałem wierzyć już wcześniej.
***
Czy właśnie wtedy zrozumiałem, że damka to broń mordercza, piony przeciwnika wycina w pień, po kilka naraz, prawda, ale to jeszcze nie zwycięstwo? Że czasem lepiej, choć mniej efektownie, pilnować ustawienia pionków, by trzymały się w kupie i w odpowiednim momencie mogły zastawić pułapkę.
Bezsilność damki, która pozostaje przecież pionkiem, odwróconym jedynie do góry nogami, i przypomina sobie o tym, gdy wpada w pułapkę przymusowego bicia. Raz, dwa, trzy, poświęcone taktycznie kamienie spadają z szachownicy, ale czwarty, sprytnie przyczajony, wyrzuca z niej źle ustawioną damkę. Kto grał, ten wie.
Potem i ja wygrywałem z ojcem, coraz częściej, choć już bez radości. Ojciec wciąż stał na cokole, ale kruszący się, pochylony, poszarzały. Pomnik coraz bardziej cmentarny, choć wtedy jeszcze tego nie widziałem. Wierzgał na ościeniu, złapany w pułapkę choroby i nadziei, kolejnych wizyt, kuracji, operacji. Przymusowe bicie. W końcu zupełnie zarzuciliśmy warcaby.
Więcej czasu spędzałem teraz poza domem. Nawet wracając ze szkoły porzucałem szybki ruch po prostej, najkrótszą drogą, siedemnaście minut. Zacząłem krążyć, kluczyć po mieście już nawet nie na skos, ruchem warcabowego pionka, lecz jak szachowy skoczek, trochę do przodu i uskok, coraz więcej uskoków.
Wtedy przez plac przechodziłem codziennie, nie po drodze. Fryzjera już chyba nie było, nie pamiętam, nie zwracałem uwagi. Włóczyłem się, by dotrzeć do domu chociaż trochę później. Ojciec czekał w dusznym, szczelnie zasłoniętym przed słońcem i hałasem pokoju – na dotyk, słowo, obecność, odwracające uwagę od bólu martwiejących tkanek.
Bürger, choroba krążenia, nazwa twarda jak wyrok, na razie odroczony. Upał, kurz, prawie wakacje. Nawet opiaty były za słabe.
***
To też trzeba w końcu opowiedzieć, choćby tylko sobie. Pamięć stanie się kiedyś twarda i zimna jak kolana niby-Gombrowicza, na których właśnie przysiadła do fotografii roześmiana dziewczyna, zgarnąwszy z nich wilgotny, przybrudzony śnieg.
Nieufny wobec doniesień frontowych mediów, postanowiłem sprawdzić, czy rzeczywiście fraza o „polskich obozach” zyskała w ostatnich dniach popularność idącą w miliony. Wpisałem w wyszukiwarkę słowa „ustawa, ipn, prokurator, polskie obozy”, coś jednak zrobiłem źle, bo wynik wyszukiwania był mętny i niezadowalający.
Za to już kilka minut później na moje konto pocztowe przyszedł e-mail z ofertą firmy, która zajmuje się taką internetową statystyką i chętnie pomoże. Więc jednak kto pyta, nie błądzi? Nie wiem. Ale dziś na pewno zostawia ślady. Dawne policje -jawne, tajne i dwupłciowe – mogłyby pozazdrościć Internetowi. Parafrazując stare gomułkowskie zawołanie: wolności raz oddanej, nie odzyskamy nigdy?
Tak więc znów trzeba uważać na słowa? Miarkować, co się mówi, do kogo i w jakim gatunku? Genologia jako wiedza prawnicza? Prokurator i sędzia definiujący, co jest, a co nie tekstem literackim? Wyznaczający granice działalności artystycznej? I naukowej? Rozsądzający sensy i znaczenia?
Prawda, na słowa trzeba uważać zawsze, to znaczy czytać je uważnie. W nich jest wszystko, dzisiejsze doświadczenia zostały już dawno zapisane. Słowa dają nie tylko wiedzę. Dają też władzę. Dlatego każda władza chce zawładnąć słowami, mieć klucz do słownika i gramatyki. Wziąć je we władanie lub pod but. Używając pieniędzy, haków albo prokuratora.
Aleksander Wat, polski Żyd i komunista, a potem pozbawiony złudzeń znawca sowieckiego systemu, także więziennego, wspomina gdzieś o człowieku, którego posadzono za literówkę w gazecie. Nie byle jaką, bo w nazwisku Stalin zmieniającą „t” na „r”. Więziono go jako wroga systemu, bynajmniej nie językowego. Srogi wyrok za słowa. Władza nad słowami doprowadzona do granic absurdu.
Nie pamiętam, czy ten nieszczęśnik był tylko zecerem, czy redaktorem wydania. A może posadzono obu? Zabrakło mi cierpliwości, by znaleźć ten fragment. Ale przeglądając pisma Wata trafiłem na inne, też mówiące o władzy i języku. O władzy nad językiem.
„A jeśli nie jest się panem swego języka – nie ma dyskusji, nie ma dialogu. Jest królestwo jednostajnego monologu, deklaratywnego wydawania werdyktów. Nie ma już pytań. Jest tylko królestwo odpowiedzi.”
I co wtedy? „To proste: 1. najpierw nie mówi się tego, co się myśli; 2. następnie mówi się to, czego się nie myśli, a myśli się to, czego się nie mówi; 3. jeszcze później zmusza się do myślenia tego, co się mówi – stadium trudne, lecz konieczne dla higieny moralnej i pomyślności kariery. Wreszcie: 4. nie myśli się wcale.”
Cytaty te pochodzą z tomu esejów Aleksandra Wata, wydanych przed trzydziestu laty poza cenzurą i opatrzonych wspólnym tytułem: „Świat na haku i pod kluczem”.
Przeczytałem, że nie żyje profesor Zbigniew Osiński. Zmarł w styczniu, jak Jerzy Grotowski, któremu poświęcił tyle uwagi, słów i czasu. Taki zbieg okoliczności. Przypadek.
Ta informacja przywołała wspomnienie, mówiące więcej o wspominającym niż wspominanym, jak wszystkie wspomnienia o zmarłych. Epizod, drobny i dawny, z czasów mojej polonistyki. Wtedy, przez chwilę, byłem studentem Profesora, który profesorem jeszcze wtedy nie był.
O ile dobrze pamiętam, właśnie wtedy wprowadzono przedmiot, który nazywał się teoria kultury. Z kilkoma profilami, do wyboru. Zbigniew Osiński prowadził jeden z nich. Do jego grupy studenci trafiali z dwóch powodów: albo byli zafascynowani teatralną awangardą, Grotowskim, kulturą Wschodu, albo też zagapili się i w innych grupach już nie było miejsc. O wymaganiach Osińskiego krążyły legendy, potwierdzane obszerną listą lektur obowiązkowych, więc jego zajęcia były dla większości ostatnim wyborem. Zapisywano się raczej do młodych magistrów i doktorów, bardziej wyrozumiałych i zajmujących się mniej hermetyczną tematyką.
Należałem do tych gapowatych. Grotowski, awangarda teatralna, wschodnie idee i praktyki niewiele mnie wtedy obchodziły. Były modne, a ja – zbuntowany i zakompleksiony prowincjusz – omijałem wszystko, czym ekscytowało się stołeczne centrum. Zresztą wcześniej, w liceum, też nie mazałem wykrzyknikami książek Stachury ani nie fałszowałem pod nosem Grechuty. Czytałem Norwida, coś tracąc i coś zyskując. Trafiłem na jego wiersze przypadkiem, po prostu spodobało mi się parę wersów przeczytanych w księgarni i biała, płócienna okładka książki.
Na zajęcia Zbigniewa Osińskiego chodziłem krótko, choć nawet wtedy rozumiałem, że jest on postacią oryginalną, wybitną stylem i osobowością. Onieśmielał wiedzą, ale także pewną aurą dziwności i nieobecności. I naprawdę wymagał.
Wymagał na przykład przeczytania „Idioty”, a potem obejrzenia adaptacji powieści Dostojewskiego w reżyserii Akiro Kurosawy, przypominanej właśnie w jednym z kilku warszawskich kin z ambitnym repertuarem. O obu dziełach mieliśmy rozmawiać na zajęciach, pewnie zastanawiając się nad przekładalnością, może także nad wielością form wschodniej duchowości. Nie pamiętam.
Pamiętam natomiast, jak przebiegała ta rozmowa, która się nie odbyła. Okazało się bowiem, że nie ma na zajęciach osoby, która znałaby oba utwory. Książka była gruba i niespecjalnie modna, film trudny i długi, nawet po skrótach wymuszonych przez producenta trwał 166 minut. A lektur obowiązkowych mnóstwo.
Skoro nie możemy rozmawiać, milczmy – zarządził Osiński. I milczeliśmy, chwilę, kilka minut, kwadrans, dłużej. W dusznej salce, której numeru już nie pamiętam, na parterze, zaraz na prawo od wejścia, siedzieliśmy w kilkanaście osób, mrużąc oczy, rozdrażnione mrugającą jarzeniówką, świetny pretekst, żeby opuścić wzrok i nie spotkać jego spojrzenia.
Było wietrzne, jesienne popołudnie, ściemniało się wcześnie, zresztą w tej salce i tak zwykle panował półmrok. Głośny deszcz próbował umyć szyby, chroniące wnętrze przed światłem. Drzewa na dziedzińcu ruszały się we wszystkie strony, widzieliśmy je rozmazane poprzez deszcz i rozmoczony kurz. Przypominały ludzkie sylwetki, ascetycznie wychudzone, machające rękami w jakimś rytuale albo ćwiczeniu gimnastycznym. Jakby przygotowywały się do spektaklu.
W środku spektakl już trwał. Dziwny, z początku groteskowy, potem coraz trudniejszy do zniesienia, seans bez słów i ruchu. Administracyjno-teatralne ćwiczenie, happening, który był i karą, i nagrodą. Pamiętam, że – czytelnik Norwida – zdałem sobie wtedy sprawę, jak niewiele rozumiem z jego koncepcji przemilczeń i wygłosów.
Możliwe zresztą, że dopisuję sobie to teraz, że próbuję nadać tamtemu zdarzeniu jakiś szerszy sens, wymyślone po latach usprawiedliwienie, którego wtedy nie było. Czasem wspomnienia są nieznośne, jeśli im czegoś nie nadpisać, nie dołożyć dramaturgii lub suspensu. Możliwe więc, że wtedy nie czułem niczego oprócz wstydu, upokorzenia i wściekłości. To też nie mało.
Ale jedno pamiętam ostro, bez ubarwień: kiedy po trzech kwadransach Profesor stwierdził, że możemy sobie pójść, że to koniec lekcji, nie czułem się tak, jak powinienem: sztubak uwolniony z kozy. Nie, czułem, że stało się coś ważniejszego, prawdziwa lekcja, w której nauczyciel pomagał uczniom znaleźć coś w sobie.
Zresztą nie wiem, może wtedy i o tym jeszcze nie wiedziałem.
Na zajęcia Zbigniewa Osińskiego już nie wróciłem. Uprosiłem któregoś z liberalnych młodych, dopisałem się do jego grupy. Film Kurosawy obejrzałem dopiero po wielu latach, nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia i niewiele mi z niego pozostało.
Dziwactwa pamięci: nie pamiętam arcydzieła, ale pamiętam wzrok człowieka, z którym o tym filmie milczałem. I z którym zupełnie się rozminąłem.
Nie pierwsze to i nie ostatnie w moim życiu niewykorzystane spotkanie. Na szczęście były też inne, których nie przegapiłem.
Nie ma ucieczki przed wybuchem świątecznej radości. Kiedyś wystarczyło, że pojechaliśmy na wieś, trzydzieści kilometrów od R., pół godziny samochodem albo pociągiem. Teraz i tu kanonada zaczyna się długo przed północą. Z radości, że nadchodzi nowe, a każde nowe może być lepsze od starego? Z nienawiści do tego, co było i już w tym roku nie będzie, na szczęście? Na postrach, żeby nie wróciło w nowym?
Strzelają prosto w niebo. Race rozsypują się na odłamki, żeby choć na chwilę zaćmić gwiazdy, z hukiem. Wielki czarny pies, w dzień poszczekujący groźnie przy furtce, teraz chowa się w kącie sieni, drżący i spotulniały.
Inaczej niż w mieście, tu dobrze widać trajektorię świątecznych pocisków, rozpryskujących się wysoko. Wyglądają jak salwy baterii przeciwlotniczych, przeganiających obcych ze swojskiego nieba. Zawieszonego znacznie niżej niż niebo gwiazd, ale tego z dołu nie widać.
Rozgwieżdżone niebo w mieście jest nieostre, rozmazane jak brokatowy makijaż fordanserki złachanej całonocnym udawaniem radości, gdy nad ranem, po skończonej pracy, nie musi już przypudrowywać potu i wypitego alkoholu
A na wiejskim niebie gwiazd tak dużo, że gdy sylwestrowe toasty zmęczą wzrok, można w ogóle nie celować. Wystarczy salwa w niebo, odłamki załatwią resztę. Gwiazdy giną cicho, spadają w milczeniu. Światło jest szybsze od dźwięku. Ale nie znaczy to, że cicha jest noc.
Wiejska cisza to poetyzm wymyślony przez egzaltowanych letników. Tak naprawdę jest ona wcale głośna, przynajmniej za dnia. Składa się z wielu dźwięków. Szczeków, ryków, gdakania. Okrzyków i głośnej paplaniny. Pozdrowień – wywrzeszczanych, bo w pędzie, z szosy w głąb podwórka. Przekleństw donośnych, bo do odległych adresatów. Gwizdów i treli, zagłuszanych wizgiem krajzegi i tępym waleniem siekiery w słabo wysuszone drewno.
Mieszają się też w tę ciszę kościelne dzwony, władczo, nie patrząc na porę. I ostrzegawcze sygnały pociągów telepiących się zza zakrętu, buczki przy światłach na przejeździe, warkot motorów, pozostawiających oleistą mgłę nad drogą.
Ta głośna cisza różni się jednak od miejskiego zgiełku, bo wszystkie jej dźwięki są osobne, do rozpoznania. Znajomy jest dźwięk siekiery i znamy imię rąbiącego nią drewno, ba, wiemy nawet, gdzie ścięto drzewo, niezbyt legalnie. Słyszymy, czyja krajzega tak piszczy, że aż bolą zęby, bo przecież każda piszczy inaczej. Wiemy, u kogą pieją koguty i gdaczą perliczki, bo tam kupujemy świeżo zabite ptaki na świąteczny rosół. Wiemy, z której strony nadjeżdżają pociągi, bo jadą do nas z dwóch tylko kierunków, a dzwony biją w naszym kościele, bo innego tu nie ma.
Prawdziwa cisza przychodzi tu dopiero nocą, rzadziej niż w mieście budzą ją dźwięki, które zaspały albo nie zmieściły się w ciągu dnia. Czasem tylko prosto w ciszę zawyje pies albo bluzgnie Wuja, przetrzeźwiały na zimnie.
Wuja mieszka w sąsiedniej wsi, na Chałupkach. Do sklepu ma ze trzy kilometry, na starym, rzężącym romecie. Dojechać nietrudno, nawet zimą. Trudniej wrócić. Widzieliśmy to wiele razy.
Po kilku godzinach przesiedzianych przed sklepem nie pomagał nawet pijacki upór. Próbował pedałować, po kilkanaście metrów, zygzakiem kłócąc się z prawem ciążenia. W końcu przegrywał, zsiadał z roweru albo walił się w zarośnięty rów i zasypiał. Miał szczęście, też pijackie, nigdy niczego nawet nie zwichnął.
Budził się po godzinie, dwóch, otrząsał jak pies po kąpieli i ruszał dalej. Dziwiliśmy się, że nie mylił kierunków, sen był przecież zbyt krótki, by otrzeźwić go na dobre. Nigdy jednak nie zawracał, by się dopić, jakby te kilka godzin przed sklepem nie było nałogiem, lecz dobrze przepracowaną dniówką.
Gdy spadał śnieg, w styczniu i lutym, Wuja pojawiał się rzadziej. Najczęściej prowadził rower, było zbyt ślisko, by jechać nawet zygzakiem. Ale zimą też prawie nie trzeźwiał. Można było napić się przed sklepem, bo właściciel część ławek z letniego ogródka wstawiał pod zadaszenie, we wnękę między sklepem a wielkim domem, który sobie z tego sklepu postawił. Trzy ściany łącznika dawały osłonę przed wiatrem, jeśli akurat nie wiał z czwartej strony.
Wuja rzadko korzystał z tej wygody. Lubił posiedzieć przed sklepem, ale latem, gdy dni większe i można spotkać więcej ludzi. Nie żeby pogadać, nikt go zresztą nie słuchał i mało kto rozumiał. On też nie potrzebował rozmowy, wystarczyło, że pogapił się na znajomych i nieznajomych, od czasu do czasu rzucając cichym bluzgiem. Jednak gdy robiło się zbyt zimno, kupował tylko kilka piw na zapas i wracał.
Może pamiętał, że kiedyś zimą o mało nie zasnął na zawsze, pijany. Wpadł do rowu, ścięta chłodem powierzchnia wody pękła, a on przymarzł do kierownicy roweru, którego nie wypuścił z rąk. Piwo z rozbitych butelek zabrudziło śnieg na żółto i może dlatego śpiący pijak wywoływał u przejeżdżających obrzydzenie. Nawet nie zwalniali.
Ale znów miał szczęście, bo wywrócił się koło domu naszej sąsiadki, jakoś tam z nim spokrewnionej, która nawet i bez pokrewieństwa nie zostawiłaby nikogo w potrzebie. Zaciągnęli go z mężem do domu, rozebrali ze śmierdzących gałganów, nie zdejmowanych od lat, spalili je i dali czyste ubranie. Wcześniej półprzytomnego wsadzili do gorącej wody. Zapachu mydła nie mógł pozbyć się długo. Mdliło go jak po jakimś wynalazku.
– Przecież ta cholera nawet wiadra i łańcucha nie ma przy studni, wody chyba wcale nie używa – opowiadała potem sąsiadka. – Wuja się trochę stawiał, ale słaby jest, na samym alkoholu żyje, to w końcu nawet dał się ogolić. Tylko w lustro spojrzeć nie chciał.
Była ta zimowa kąpiel jak chrzest, dała mu nie tylko drugie życie, ale i imię – to po tamtym zdarzeniu został Wują. Wuja to, wuja tamto, opowiadała Danka i tak się przykleiło, mocniej niż niezdejmowane przez lata łachy. To wtedy odkryliśmy, że nawet nie wiemy, jak ma naprawdę na imię.
W ogóle wiedzieliśmy o nim niewiele. Tyle, że matka przysyła mu pieniądze z Ameryki, że chciała go zabrać ze sobą, gdy przyjechała do kraju kilka lat temu i wtedy Wuja nawet wytrzymał bez picia. Ale wyjechać nie chciał, wolał pić na miejscu.
Miał podobno jakieś mieszkanie w pobliskim Szydłowcu, które w końcu sprzedał, podobno pół darmo. W starą drewnianą chałupę, w której mieszkał, wstawił sobie wtedy plastikowe okna. Białe implanty, jak znak z innego świata, wpisany w podwórko zarośnięte po kolana trawą i chwastami, z rozwaloną stodołą odsłaniająca ugór, furtką wiszącą na jednym zawiasie obok bramy z zardzewiałą kłódką bez klucza, wrzuconego może do studni razem z wiadrem i łańcuchem.
Wuja jak każdy – miał jakąś przeszłość, życiorys, może jedynie cv nigdy nie posiadał. Nikt za wiele o nim nie wiedział, ale przecież i tak można tę jego historię jakoś opowiedzieć, jak każdą. Dodając trochę szczegółów, prawie prawdopodobnych, doprawiając soczystymi dialogami. Można, da się zrobić, wszyscy tak robią. Tylko po co, skoro sam Wuja swoją historię zapomniał, albo miał ją gdzieś? Żył w dziś, od drzemki do drzemki, od pragnienia do pragnienia.
Żył bez pamięci, ale nie potrafił żyć bez słuchacza, któremu mógłby bełkotać swoje ćwierćzdania i półbluzgi. Sam ich już pewnie nie rozumiał. Słuchacz też nie musiał, nie musiał być nawet człowiekiem. Na ludzi Wuja mógł liczyć, dopóki stawiał, czyli do połowy miesiąca.
Nie byli mu potrzebni, mógł zbluzgać rower, kępę trawy, dziurę w jezdni albo kamień w krzakach przy drodze. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Wykrzykiwał nienawiść albo cierpliwie coś tłumaczył, machając i wygrażając pięściami. Miał swoje porachunki, ale z kim, tego też nie można było zrozumieć. Ci jego niewidoczni dla innych słuchacze zawsze byli gdzieś obok, przy ziemi. Krzycząc, nigdy nie patrzył w niebo.
Skoro słuchacz nie musiał być człowiekiem, to mógł być na przykład psem: niedużym, niemłodym, z czarną sierścią skręconą w baranek, krótką siwiejąca bródką przy pysku. Ten pies mógł być nawet suką, może tak było lepiej, bo Wuja kobiet nie lubił. Nie wiadomo, krzywda jakaś w nim grała czy odrzucenie, fakt, że gdy na przykład spotykał dwie siostry często jeżdżące rowerami po okolicy, ożywiał się jak nigdy i wrzeszczał za nimi: lesby, nieoczekiwanie wyraźnie. Albo tylko mruczał pod nosem, jeśli siostry jechały akurat z tym grubym facetem, patrzącym spode łba.
Suka łaziła za nim ze trzy lata. Karmili ją zwykle sąsiedzi, pijany Wuja przeklinał, odganiał, udając, że schyla się po kamienie. Biegła pół kroku za rowerem albo dwa kroki przed nim, gdy wracał chybocząc się i rozjeżdżając na boki. Czasem, gdy zasiedział się przed sklepem albo zasnął po drodze, wracała na Chałupki sama, by po jakimś czasie znów przybiec, po niego. Nigdy nie widziałem, by Wuja psa zawołał albo pogłaskał, ale mówił do niej czasem jakoś inaczej, ciszej niż do świata.
Wierna, jak pies, nawet gdy przez miesiąc siedział za jazdę po pijaku – zimą, więc chwalił sobie ciepło i jedzenie, jakoś wytrzymał bez picia – suka nie odchodziła daleko od pustego domu, tyle tylko, by zajrzeć do misek, które ludzie wystawiali jej przy drodze.
Siwiała i usychała coraz bardziej, biegała za nim z trudem. Zostawała z tyłu, trochę nawet zwalniał, zatrzymywał się, może zresztą był zbyt pijany i musiał robić sobie przerwy. W końcu sierść czarnej suki stała się niemal srebrzysta. Gdy truchtała na sztywniejących łapach, wyglądała jak stworzenie nie z tej ziemi, jakby za chwilę miała odbić się od asfaltu po raz ostatni i zniknąć.
W końcu zniknęła naprawdę, ale nikt z sąsiadów nie widział jej martwej. Może Wuja zakopał ją na podwórku albo za stodołą, chociaż – czy miał jakiś szpadel i czy miałby siłę kopać? Możliwe, że czując swój czas, zaszyła się gdzieś w zaroślach, jak robią dzikie zwierzęta. Ale zdechła na pewno, bo żeby zostawić Wuję i pobiec gdzie indziej, nie miała już sił.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że nigdy nie słyszałem, by szczekała, nawet wtedy, gdy wiejskie psy ujadały na jej widok jak wściekłe. Nikt nie słyszał jej szczeku. Była najcichszym fragmentem wiejskiej ciszy, zniknęła bezgłośnie, jak spadające gwiazdy.
Podobno dociera do nas także światło gwiazd dawno umarłych, wygasłych gdzieś we wszechświecie. Gdy widzimy ich blask, one już nie istnieją. Światło jest wtedy jak wiadomość, jak wola odczytana po śmierci. Czasem myślę, że Wuja bluźni tak wniebogłosy, bo już tę wiadomość zrozumiał. Zanim dotarła do nas, zbyt głośnych.
Ta kamienica tkwi w mojej pamięci mocno, jak twarda, wyjątkowo dobrze wypalona cegła w starym murze, pokruszonym i zwietrzałym. Tu poznawałem dziewczynę, którą poznaję do dziś, tu na kilka pierwszych miesięcy swojego życia zamieszkał mój syn. Miejsce tak osobiste, że nie wszystko wypada o nim napisać. Lepiej zasłonić się anegdotą.
Barwnych opowieści o sąsiadach i przechodniach wystarczyłoby na długi tekst. Zacząć by się mogły już w bramie, która śmierdziała dentystą, bo z niej wchodziło się do gabinetów stomatologicznych. Przyjmował tu od rana do nocy słynny wąsacz o rękach kowala, wybawca dla wszystkich, co nie chcieli albo nie zdążyli bawić w leczenie. Wąsacz też się nie bawił, więc klientów mu nie brakowało. Wariujących z bólu, gdy nawet trucie nerwa czystym spirytusem nie pomagało. Doktorowi zapach środka znieczulającego nie przeszkadzał, przeciwnie, był mu chyba miły, bo kto by wytrzymał tyle bólu i poszarpanych dziąseł, zatykanych tamponami z gazy, przyklejającej się do podniebienia.
To tu, na pierwszym piętrze oficyny, na prawo od bramy, w mieszkaniu teściów, z pokojami w amfiladzie i wysokachnymi sufitami, biesiadowaliśmy z kadrą wojskowej komendy uzupełnień, mieszczącej się po sąsiedzku, pod pięćdziesiątym drugim. Chciałem odroczyć wcielenie do armii, a oni byli życzliwi, do dna. Spiliśmy się wszyscy, ale do wojska poszedłem tylko ja, oni już tam byli.
Sąsiedniej kamienicy z WKU już nie ma, ale wyburzenie jej nie było aktem sprawiedliwości dziejowej, lecz działaniem niewidzialnej ręki rynku, sprawnie prowadzącej koparkę i spychacz. W mieszkaniu teściów żyje już ktoś inny, więc pozostała pamięć.
***
Na Żeromskiego pięćdziesiąt moi teściowie wprowadzili się w połowie ubiegłego wieku, w czasie, gdy lud wchodził (Ważykiem, Ważykiem) do śródmieścia, zajmując miejsca odebrane innym. O tych innych zapominano równie szybko jak o bólu zęba po wyrwaniu. Kiepskie porównanie, bo w tutejszej historii, o której moi teściowie nigdy nie słyszeli, krwi więcej niż w dziurawym dziąśle. Nie słyszeli, choć zamieszkali tu, gdzie się wydarzyła, kilkanaście lat później.
W nocy z 10 na 11 sierpnia 1945 roku w mieszczącej się w kamienicy przy Żeromskiego 50 siedzibie żydowskiej spółdzielni „Praca” nieznani do dziś sprawcy zamordowali czworo Żydów. Troje z nich, dwudziestoletni Józef Gutman i jego poślubiona kilka dni wcześniej żona, dziewiętnastoletnia Bela Apel oraz starszy od nich krawiec Tanchem Gutman, wrócili do Radomia, ocalawszy z wojny. Czwartą ofiarą był sowiecki oficer, Aron Getłach, ciekaw podobno tego, co pozostali przeżyli.
Raczej nie był to napad rabunkowy. Ofiary zostały co prawda bestialsko porżnięte, jakby ktoś je torturował, ale mordercy nie zabrali ani ośmiuset marek z szafy spółdzielni, ani wartościowych towarów. Trop prowadzi gdzie indziej: wczesnym latem 1945 roku w mieście pojawiły się ulotki, w których „wyraziciel głosu Społeczeństwa Polskiego” polecał Żydom wynieść się z Radomia pod groźbą bezwzględnych kar. Tak się składa, że data, którą ów „głos” Żydom wyznaczył, nie jest w polskiej celebrze obojętna: mieli się wynieść do 15 sierpnia.
***
Historię tę opisano niedawno w dwóch książkach: „Fałszerzach pieprzu” Moniki Sznajderman i „Domu, którego nie było” Łukasza Krzyżanowskiego. Oboje autorzy zostali przed tygodniem laureatami Radomskiej Nagrody Literackiej.
Krzyżanowski jest radomianinem, który nie mieszka już w tym mieście, ale jest z nim związany emocjonalnie: dzieciństwem, młodością, rodziną, widokiem z okna na dawne getto. Monika Sznajderman rodzinne związki z Radomiem odkryła niedawno, była tu zaledwie kilka razy. Więc lżej jej oceniać.
Dla niej Radom jest „miastem nieistniejącym”: pustawe niedzielnie ulice, tłumek wychodzący z kościoła, dziko zarośnięta ulica patetycznie opisana przez miejscowego opowiadacza. I niepamięć o nich, przodkach Moniki Sznajderman, wypędzonych lub zamordowanych Żydach. Miasto, którego nie ma, bo nie pamięta.
Niepamięć dotyka dziś wielu miejsc w monoetnicznej Polsce. Nie pamiętamy o Żydach, Niemcach, Rosjanach, grekokatolikach, Łemkach i innych, których przepędzono albo sami ich przepędziliśmy, z naszego świata lub pamięci. Po werdykcie jury Monika Sznajderman napisała, że dziękuje, bo Radom jednak chce pamiętać o sąsiadach. Miło.
Nie wiem, czego chce Radom. Głosowałem na te książki nie z perwersyjnej przyjemności życia w mieście nieistniejącym ani z potrzeby wyrównywania krzywd czy przywracania pamięci. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie: niczego nie da się wyrównać, niczego nauczyć czy choćby zrozumieć. „Tylko teraz wszystko wydaje się gotowe, skończone, niepowtarzalne, ostateczne, straszliwie szybkie i przeraźliwie mroczne, tak jak przyszło; teraz, kiedy patrzymy wstecz, kiedy się oglądamy za siebie. No i oczywiście, jeśli z góry znamy los.” – napisał Imre Kertesz w „Losie utraconym”.
Dla mnie książki Sznajderman i Krzyżanowskiego są ważne właśnie dlatego, że pokazują wybiórcze mechanizmy pamięci, te wybielacze sumień, i przypominają o granicach ludzkiej kondycji, od której nie ma ucieczki. Jakbyśmy się nie zarzekali, tamten los był losem ludzkim, nie nieludzkim. Ludzkie są i zbrodnia, i zapomnienie, i szczęście. Zapisane w jednym zdaniu.
***
A dokoła trwa orgia niepamięci i gorszej od niej pamięci sfałszowanej. Ci wszyscy lukiernicy pamięci, wzdychający do COPu, Gdyni i „aniguzika”, milczący zaś o Narutowiczu, Berezie, pacyfikacjach i majowym puczu. Te wszystkie przebieranki, mundurki obdziargane w combatanckie naszywki, „patriotyczne” naklejki na samochodach. Polska zakotwiczona w walce, na śmierć i życie, bardziej na śmierć, rekonstruowaną coraz realistyczniej przez przebierańców. Wiadomo, władza nad opowieścią daje władzę nad emocjami i umysłami.
Dlatego coraz głośniej tupią pochody, przemarsze z proporcami, rozgrzane racami koloru krwi i pożaru. Bóg na ustach zawiniętych w kibolski szalik, śmierć wrogom ojczyzny. Zamaskowane twarze wirtualnych bohaterów, toczących wirtualne boje, na razie na słowa i symbole: zdrobniały mieczyk jeszcze nie wyrósł w krzyż gamma.
A to wszystko w imię historii – nieprzeżytej, wyobrażonej albo zmanipulowanej. Tupią i krzyczą pokolenia, które nie znają wojny i w większości nigdy nie musiały nawet przez chwilę trzymać karabinu. Pokolenia obrazkowych opowieści, filmowych i komputerowych strzelanek, zwycięskich batalii wygrywanych w piątym życiu, w siódmym niebie.
Znów banał, ale z tych, co nigdy dość: realne życie jest jedno, dlatego ważne są osobiste opowieści, o życiu przeżytym i życiu przerwanym. Ważne są osobiste rekonstrukcje i indywidualna pamięć, nie bojąca się emocji, jak książki Sznajderman i Krzyżanowskiego. Nie mamy nic prócz opowieści.
***
…więc wódka wypita pod pięćdziesiątym nie pomogła i osiedlono mnie na rok w E., ponurym wówczas mieście garnizonowym, z linią tramwajową, która objeżdżała chyba wszystkie tutejsze jednostki wojskowe i z której można było oglądać puste miejsca po wyburzonych budynkach. Poniemieckich, tu też coś było po-, i pamięć też była dziurawa. Opowiadano, że kamienie z wyburzanych budynków trafiały na odbudowę stolicy, tak po sprawiedliwości, dziejowej.
Starych, pruskich koszar nie ruszono, zmienili się tylko lokatorzy. Grube, zimne mury, długie korytarze z żołnierskimi salami po obu stronach, wystarczająco obszerne, by zebrać kompanię na apel z obowiązkowym odliczaniem. Rok gapienia się na burozielone olejne lamperie, maskujące wszelki kolor w trzeszczącym świetle jarzeniówek. Na ścianach propaganda, historia w obrazkach i hasłach. Rodzina N., patroni jednostki: było ich ośmioro, prawdziwa polska rodzina, wszyscy aktywni członkowie PPR, gdy ginęli z rąk faszystów, najmłodszy miał 12 lat.
Korytarz podzielony na rejony do sprzątania, najgorszy rejon to palarnia i łazienki, szczota, ściera, tłok. Zewnątrz też podzielone na rejony: teren ośrodkaszkolenia rozległy, zielonoburo od mundurów, błota, śniegu pobrudzonego spalinami ze starów, skotów, bewupów, wyjeżdżających codziennie w pole. Spaliny szeroko rozwiewał wiatr, bo tu wiało nieustannie, depresyjnie, od morza. Brudny śnieg przewracało się na drugą stronę, gdy miała przyjechać inspekcja. Naprawdę.
Na szczęście już latem wystrzelaliśmy cały zapas amunicji, prawie przeterminowanej, więc w pluchę nie trzeba było wycierać się po strzelnicach. Ale broń czyściliśmy regularnie, zgodnie z mistycznym erotyzmem, z jakim podchodzili do niej dowódcy i armijne regulaminy. Musztra, liczenie i czyszczenie broni, wojskowe nabożeństwa, niekończąca się litania tłumionych bluzgów.
Przed świętami, kiedy z koszar wyjeżdżali prawie wszyscy, odbywało się coś na kształt niedzielnej sumy. Korytarze zastawiano stołami, na których czyściliśmy żelastwo. Wszyscy razem, pilnie i pospiesznie, bo stawką był wyjazd na urlop, a spóźnienie się na lokalny pociąg z E. do M. mogło oznaczać nawet o kilkanaście godzin dłuższą podróż do domu, dla większości bardzo odległego.
Sadystyczne poczucie władzy w taki dzień kręciło dowódców lepiej niż tania wódka w kasynie, ale nas i tak dopadało jakieś nietutejsze rozluźnienie. Tak naprawdę i my, i oni mieliśmy dość i chcieliśmy od tych murów odpocząć. Graliśmy swoje role, ale bez przejęcia.
Nawet nie zauważyliśmy zmierzchu, był grudzień, więc koniec dnia niewiele się różnił od świtu i południa. Ołowiane chmury sprawiały, że świat pod brudną kopułą wyglądał jak nieprzydzielony nikomu rejon. Trochę żartowaliśmy, trochę gadaliśmy półgłosem, cichliśmy, widząc już miejsca, do których pozwolono nam na kilka dni wrócić. I w taki milknący zmierzch uderzyły wystrzały, nie jeden czy dwa, seria, z automatu, długo tłukąca się między sąsiednimi budynkami.
Dopadliśmy do okien: przy magazynie na dziedzińcu jednostki wartownik pochylał się nad kształtem, nieokreślonym, wcale – jak w powieści wojennej – nie przypominającym człowieka. Zawirowało.
Nosze, sanitariusze biegnący z wartowni, śnieg tłumiący rozdeptujący go tupot, cisza, tylko gwizd wiatru wpuszczonego przez otwarte okno. Karetka jechała długo, ale i tak nie miała po co. Wróciliśmy do stołów, zdaliśmy kałasze i pojechaliśmy do domów. Gdy wróciliśmy do E., okazało się, że prokuratura ma już rekonstrukcję wydarzeń.
Tamtego dnia na warcie stali uczniowie ze szkoły podoficerów zawodowych, pierwszy rocznik. Młodzi ludzie, którzy w armii dokańczali szkołę średnią, stając się jednocześnie zawodowymi żołnierzami. Mówiliśmy o nich „konie”, tak się przyjęło dawno temu, pewnie dlatego, że przez pierwsze miesiące tupali godzinami na placu apelowym. Poza musztrą uczono ich strzelania, czołgania i walki wręcz. Sami chcieli.
Po przysiędze dostawali broń i stawali na warcie. Ten zastrzelony był ze starszej klasy, miał wolne i przyszedł pożartować z młodego. Zakrył twarz kominiarką, skradał się jak na filmie, w końcu walnął w metalowe drzwi, hałaśliwie, z kopa. Wartownik zareagował, jak kazał regulamin: dwa razy stój-bo-strzelam, potem bez-ostrzeżenia, ale tamten był coraz bliżej. Przeładował więc broń, jak ćwiczył to wiele razy. Wtedy żartowniś odpuścił.
Młody nie miał żalu, nie, normalnie, w wojsku trzeba mieć jaja. Pewnie pośmiali się obaj, może nawet starszy pochwalił młodego. Ten zeznawał potem, że gadali takie tam, o regulaminie, zajęciach, ćwiczeniach. Pokazywali sobie chwyty obezwładniające, odebrać broń nie jest wcale trudno, trzeba tylko wiedzieć jak i gdzie chwycić, jak szarpnąć. Seria z niezabezpieczonego kałasznikowa weszła starszemu pod żebra, na ukos, w stronę serca. Tak to sobie rekonstruowaliśmy, po świętach.
W domach tamtych dwu nikt pewnie nie świętował. A były to święta Bożego Narodzenia, ustanowione na pamiątkę narodzin pewnego Żyda, który przyszedł, by zbawiać. Zanim zaczął, Herod nakazał wyrżnąć niewiniątka. Tak mówi opowieść, jedna z najważniejszych opowieści świata.
***
Nieważne, czy to opowieść prawdziwa. Ważniejsze, że pokazuje, co chcemy pamiętać, a o czym wolimy zapomnieć.
(Niedorozwinięte w tym roku, pokawałkowane lato nie może zdecydować się na odejście. W pierwszy weekend listopada przez kilka godzin trwa w najlepsze, grzeje słońcem jak w sierpniu. Przemoczone kwiaty i wiązanki schną na grobach. Nie pierwsze to takie dziwne lato.)
W 1963, w kilka miesięcy po przybiciu do Europy, już w Berlinie, Witold Gombrowicz zanotował „koniec lata trwającego rok równy”. Z Argentyny uciekł przecież zanim zaczęła się jesień, a wracał na północną półkulę, już wiosennie rozbudzoną – w Barcelonie i Cannes właściwie zaczęła się już letnia pora. „Lato trwające rok równy”, kolejna Gombrowiczowska próba oszukania Kronosu.
Berliński rok pisarza zaczyna się ciepłym majem, ale okazuje rokiem nagłego chłodu, jesieni i zimy. W „Dzienniku” opisuje Gombrowicz słoneczny spacer w Tiergarten: „… wtedy zaleciały mnie pewne wonie, mieszanina z ziół, z wody, z kamieni, nie umiałbym powiedzieć z czego… tak, Polska, to było już polskie (…), dzieciństwo, tak, to samo, przecież już niedaleczko, o miedzę, ta sama natura… którą ja porzuciłem przed ćwierć wiekiem. Śmierć. Zamknął się cykl, powróciłem do tych zapachów, więc śmierć. Śmierć. (…) w Tiergartenie doznałem śmierci wprost – i od tej chwili ona mnie nie odstępuje”.
„(Śmierć.). (Śmierć).” – powtarza w tym samym czasie w „Kronosie”, zapisując ją właśnie tak, w nawiasach. Śmierć jeszcze w nawiasie, nawiasem oddzielona od biosu, słowo jeszcze nie ciało, na razie to tylko literackie próby. „Blaga? Frazes? Owszem, blaga i frazes, ale z tych co to nie popuszczają… gdy raz się uczepią…”
Parę miesięcy później zapisuje w „Kronosie” błagalnie: „żeby tylko przetrzymać zimę”. A mrozi coraz mocniej: Swinarska i esbecka prowokacja, ataki na „zdrajcę”, depresja, grypa, trupia bladość lekarskich gabinetów i szpitalnej pościeli. Otwiera się spis leków, wiernych mu do końca, dziś wart może analizy wcale nie filologicznej. Hipochondria? Tęsknota? Psychosomatyka.
Ciało zdradza go coraz bardziej, słabe i obce. Drażni i wpędza w depresję, więc choroba to azyl, tymczasowy. Chemiczny spokój: „drzemię oszołomiony luminalem”, aż w końcu: „już nie wiem, co kiedy było”. Nawiasy niczego nie porządkują, może trzeba środka mocniejszego niż luminal? „Dziwnie przyzwyczajam się do myśli o samobójstwie.”
***
W następnym maju jeszcze myśli o powrocie do Argentyny, choć już nazywa ją Porzuconą. Na razie trzeba jakoś urządzić się tu, w Europie. Gdzieś, gdzie cieplej, na Południu. W Berlinie zostawi ciepły koc podarowany przez Zuzannę Fels, ale tę śmierć w nawiasie zabierze ze sobą. Będzie z nim w Vence, a wcześniej w „Roy”, gdzie „studentki, starce, etc.”. Et cetera, Rita Labrosse, nadzieja, rozkosz i udręczenie. „Świat istnieje dla nas tylko jako możliwość bólu, lub rozkoszy.” Rita jako próba wymknięcia się poza nawias to temat wart powieści. Kto ją napisze?
(Tak jak obiecywałem sobie w ostatnim przed przerwą zapisku na blogu, sporo przez ten czas niepisania przeczytałem, pewnie ze dwieście próz pisanych po polsku. W pamięci zatrzymało się kilka, kilkanaście może bym z niej wygrzebał, z wysiłkiem. A „Kronos” przypomina się sam, nieproszony. I biografia Gombrowicza – a raczej autobiografia, bo kolejnych biografistów i czytelników uwodzi tak, że każda cudza opowieść o jego życiu jest i tak pisaną przezeń autobiografią – wydaje mi się teraz bliższa niż jego utwory. Więcej rozumiem, bo także wszedłem w wiek męski, wiek klęski? Trochę to za łatwe, ale niech starczy za tłumaczenie, lepiej za mocno nie grzebać, w tym wieku.)
Myślałem o tej nienapisanej powieści, gdy pod koniec kwietnia pojechałem do Vence, pierwszy raz w życiu, niespodziewanie. Południe: chłodne kamienne mury domów w ciasnych uliczkach, wyślizgane kamienie na chodnikach i jezdniach, rzeczywiście lazurowe niebo z rozmazanymi pasemkami bieli, posypane zielenią kamienne wzgórza, całkiem wysokie. Landszaft, palmowe ozdobniki, dla mnie nieodmiennie sztuczne, dziwaczne, plastikowe jak z wielkiej wtryskarki. Z okna hotelu widzę, jak na czubku jednej z nich przysiada sroka, taka sama ja u nas na kasztanowcu, wścibska i niespokojna. Jej ruch daje palmie alibi, ożywia ją, uzasadnia istnienie. Czarnobiały film w zupełnie innym gatunku.
W kotlinie duszno, więc świat trochę spocony, połyskliwy. Ale wino rześkie i tanie, choć w dzień wolę kir. Ponury żart, semantyczno-fonetyczny: orzeźwiający napój nazwany jak znak żałoby. Ale Vence piękne, gładkie, eleganckie, zadowolone z siebie, uśmiecha się i cmoka powietrze – przecież jednak ten cień, widziałem go tam nawet w południe. Piękno, może i nie śmiertelne, ale zmęczone, zamierające.
Pora roku nie ma tu znaczenia, bo i w kwietniu, i potem we wrześniu czułem się w Vence jak w efektownych dekoracjach Gombrowiczowskiego spektaklu umierania. Odchodzenia ze świata za szybą, świata podglądanego przez lornetkę, podsłuchiwanego, z krwią poganiającą serce i astmatycznym rzężeniem w tle. Jak na znanej fotografii: pokój prześwietlony letnim słońcem, upał za oknem, Gombrowicz na łóżku, siedzący w zimowym płaszczu, ciepłej, grubej kapocie.
(„No i kapota” – tak kiedyś mówiło się o śmierci jako klęsce, końcu wszystkiego. Żargonowo, chojracząc.)
Przyglądałem się więc tym wszystkim ludziom żyjącym w rajskiej kotlinie, dojrzałym i przejrzałym emerytom, rentierom, rezydentom, obserwowałem ich z zawiścią, bo wydawali się przekonani, że skoro są tu, w Vence, skoro żyją na Południu, to ciągle trwa południe ich czasu. Że mają czas. Uśmiechnięci, spokojni, podwójny pocałunek jak podwójny nelson, obezwładniający bez dotyku, żeby nie zostać dotkniętym, wycelowany w powietrze, w pustkę, w nic. Patrzyłem na nich, niedostrzegających cienia, a widziałem marznącego Gombrowicza, na zdjęciu prześwietlonym południowym słońcem.
***
(Nie pisałem tak długo, więc teraz trudno podomykać wspomnienia i skojarzenia – może ktoś jednak dobrnie do końca. Przed prawie trzema laty blogowe zapiski kończyłem przyszpitalnym pejzażem i okazuje się, że nie odszedłem daleko. Ledwie w okolice innego szpitala, wielkiego jak układ wojskowy, któremu miał służyć, jeszcze bardziej przerażającego.
Kronos jest bezwzględny. Zadowoleni z życia starzy ludzie drażnią go tak bardzo, że zagania ich w labirynty lecznic, ciasne poczekalnie i duszne sale z zamkniętymi na amen oknami, żeby nikomu nie przyszło do głowy wybrać takie właśnie wyjście, z siódmego piętra, korytarz na lewo od diagnozy.
Powoli łapiemy rytm: dwa kolejne poniedziałki, potem trzy tygodnie przerwy i z powrotem, do szpitala prawie za miastem, więc osoba, której towarzyszę, przeżywa, że tyle płacę za taksówki. Nigdy nie byłem dobry z matematyki – odpowiadam. Z chemii zresztą też nie, a teraz muszę. Bo to bardzo bliska mi osoba.)
Co niezapisane, nie istnieje. Szansę istnienia otrzymuje, gdy staje się zapisem. Szczegółowość zapisków w „Kronosie”, uważność na granicy hipochondrii i szaleństwa. Gorzkie żale, litanie objawów, bólu, nieskutecznych recept. Szczególna poetyka, pomieszany język: patos i wydzieliny. To tekst bardzo mi bliski.
(W kolejce przed gabinetem onkologa kobieta sporo młodsza ode mnie, opowiada. Walczy z tym cholerstwem od dwunastu lat – to dwa razy dłużej niż żył Gombrowicz po powrocie do Europy. Pociesza innych, mówiąc, jak wiele widziała przez te lata. Nie opowiada szczegółów, orzeka tylko, że ci tutaj nie mają najgorzej. – Dzieci, najgorzej gdy dzieci, takie malutkie – mówi. Innym razem mężczyzna, mój równolatek, szczupły, sportowy, chciałbym tak wyglądać. Mówi spokojnie, stara się brzmieć przekonująco: ja już swoje w życiu zrobiłem, wszystko zrobiłem – i drzewo, i dom, i syna, wiele drzew.
Hioby w jarzeniowym świetle poczekalni, nie zadające już pytań, na które nie będzie odpowiedzi. Pogodzone ze skandalem umierania, marznące w słonecznym cieniu. Nakazujące sobie dzielność, przynajmniej przed innymi, przynajmniej wtedy, kiedy nie boli. Ich bunt – minął albo się tylko przyczaił, jak ból.)
Skandal „Kronosu” jest inny, nieboski: żadnego hiobowego milczenia, ale i żadnych pytań o sens; przeciwnie – żenująca buchalteria, udająca ekshibicjonistyczną szczerość. Bezwstyd bólu, nie tylko fizycznego, prawo do bezwstydu i do bólu: „… ból jest bólem, gdziekolwiek by się pojawił, równie straszliwy w człowieku, jak w musze, wykształciło się w nas doznanie czystego cierpienia, piekło nasze stało się uniwersalne.” W pięknych dekoracjach Vence Gombrowicz myślał o napisaniu jeszcze jednego tekstu, dramatu z dwoma tylko postaciami: mężczyzną i cierpiącą muchą. I myślał też, jak zdobyć truciznę, żeby być przygotowanym.
***
Ale przecież – jak w dobrej powieści – i w tym ostatnim rozdziale biografii Gombrowicza zmienia się rytm: bywa szczęśliwy, albo przynajmniej mniej nieszczęśliwy, mniej samotny. Romans z „asystentką” rozwija się, przygasa, ale toczy – poza nawiasem i tym co w nim zapisane. Ten ostatni romans z młodością najmniej chyba był wampiryczny. Jeśli czytać uważnie, to w korespondencji Gombrowicza z tych lat można wyczytać nawet uczucia, o które sam siebie nie podejrzewał.
Te lata w Vence i ten romans ktoś naprawdę powinien opowiedzieć. Zapisać literacko. Nie zostawiać go ówczesnym i dzisiejszym ciotkom kulturalnym, zazdrosnym o Gombrowicza i zazdroszczącym Ricie. Traktującym więc ich przygodę jak wykalkulowany układ, interesowną relację, no bo przecież nie mogło być inaczej, w życiu.
I jakiż mają wspaniały argument: oto Gombrowicz wyjazd na południe Francji proponuje Ricie publicznie, podczas śniadania, przy innych rezydentach opactwa Royamount. Czyż tak proponuje się wspólne życie kochance? Nawet w najbardziej rozwiązłych czasach i towarzystwie?
Rita tłumaczy publiczność „oferty” nieśmiałością Gombrowicza, ale to chyba tylko część prawdy. (Tej prawdy ważniejszej, literackiej, której dochodzić może jedynie pisarz opowiadający historię ze świadomością, że wszystko filtruje przez własne doświadczenie, wszystko jedno: powieść pisze, dziennik czy popularną biografię.) Może to nie śmiałości zabrakło Gombrowiczowi, gdy zdecydował publicznie odegrać romansową, operetkową scenę w klasztornej jadalni? Może ten prawie sześćdziesięcioletni mężczyzna po prostu obawiał się śmieszności, bał się poniżającego odrzucenia i jego rekwizytów, znanych z drugorzędnej literatury, którą się fascynował: grymasu niechęci i zdziwienia, wzruszenia ramionami, zażenowanego przestrachu w oczach Wybranej. Wybranej na miejsce Porzuconej?
Więc wolał spektakl niż intymną rozmowę, jak zawsze, bezpieczną grę, w której serio można obrócić w prowokację lub eksperyment psychologiczny. Grał, by się nie odsłonić, nawet w „Kronosie” grał, choć bardziej już tylko ze sobą. Ale o czytelniku pamiętał zawsze: pozostawiał nam pole do interpretacji, domysłów, snucia własnej opowieści, byśmy opowiadając o nim, opowiadali również o sobie. Byli osobiści, wobec niego i wobec siebie.
***
(Te jego sentencje, niby od niechcenia, nazbyt łatwo zapadające w pamięć. „Tak piszcie, żeby było wiadomo po przeczytaniu, czy pisał blondyn czy brunet!” Proste? Niby proste. Tylko jak poznać, gdzie kończy się cudza historia, a zaczyna nasza? Gdzie cudze życie, a gdzie własne? A przede wszystkim: czyj to nawias i czy w dobrym miejscu postawiony?
Blaga? Frazes? Owszem, blaga i frazes, ale z tych co to nie popuszczają… gdy raz się uczepią…)
Czy współczesna polska proza zdziecinnieje do końca? Od ćwierć wieku uparcie rozgrzebuje nasze-swoje dzieciństwo, żeby określić się w nowej realności społecznej, obyczajowej, kulturalnej. W dzieciństwo wpadają już nie tylko urodzeni w minionej, słusznie minionej, epoce, ale także młodzi, bardzo młodzi, debiutanci. Jak Dominika Słowik, której pierwszą powieść zacząłem właśnie czytać.
(„Od wielu lat czekaliśmy na taki debiut”, orzeka na okładce książki Paweł Huelle, w pluralis maiestaticus. Czekałem? Na taki? Poczytamy, zobaczymy, czy aby król znów nie jest nagi. Ale zaczyna się dobrze.)
Czy zbiorowa ucieczka w dzieciństwo to wynik programowego indywidualizmu, manifestacyjnego postawienia „ja” przed „my”, odwrócenia się od wymagań modnej krytyki, dla której wszystko jest socjologią, a to, co nią nie jest, jest przynajmniej polityczne? Czy też raczej objaw zdziecinnienia, starczego zapatrzenia w przeszłość, charakterystycznego dla „dni ostatnich” porzucenia dnia dzisiejszego, bo nie z nim przecież, a z przeszłością przychodzi się rozliczać?
Więc dzisiejsza polska proza jako staruszka myląca imiona dzieci, ale pamiętająca, jak wabił się pies, biegający po podwórku dzieciństwa przed siedemdziesięciu laty? Kuszący trop, ale czy nie nazbyt łatwy?
***
Ciekawe, że tak rzadko trafiam na współczesne powieści opowiadające o starości, tej starości nowoczesnej, bezdomnej. Kończącej się w „zakładach opiekuńczych”, domach „spokojnej starości”, miejscach zastępczych, a może raczej: zstępczych, bo to miejsca zbiorowego zstępowania w śmierć. Która – o czym napisano już tomy – staje się coraz mniej indywidualna, choć coraz bardziej samotna. Skrywana jak wstydliwa choroba.
Mam wrażenie, że o takiej starości piszą głównie emigranci, mieszkający w tej starszej Europie, starzejącej się, spowolniałej i pokręconej. Zstępującej, ale jeszcze udającej młodość, prężność, dynamizm. Starannie skrywającej znaki przemijania i schyłku: zmarszczki, zwyrodnienia, drżenie rąk.
O tym właśnie opowiada świetny, oszczędny w słowach „Dom Róży” Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Albo uczony i żarliwy do granic publicystyki „Asystent śmierci” Bronisława Świderskiego. Nie pozostawiają złudzeń, nie obiecują pociechy. Islandia, Dania, zimno, daleko. Czasem jednak i u nas taka starość się pojawia, wspominają o niej ci, którzy odkryli coś w lustrze albo w spojrzeniu najbliższych, w spojrzeniu na najbliższych. Jak Stasiuk w „Grochowie”, z którego niestety uciekł. Na Wschód, a gdzieżby indziej.
***
Tak mi się wydaje, ale mogę się przecież mylić, profesor Czapliński ich wie, piszących legionami – jak wszystkich przeczytać? Czytam za mało, tracąc czas (przeszły i przyszły) na te tu wypiski. Marnując wzrok na patrzenie, za okno, dokoła – na tę lekturę zastępczą.
A ostatnio oglądam głównie sceny szpitalne, tak się złożyło: ludzi do poskładania, pokręconych ortopedycznie i nie tylko. Napatrzony, zapisuję. Oddział rehabilitacji, tej wczesnej i tej spóźnionej, daremnej. Dobra opieka, sporo ciepła w tych przegrzanych, obskurnych murach, starzejących się szybciej niż ludzie.
Liszaj na ścianach, farbowana egzema, starość, wiadomo. Ciasnota w salach, korytarz pocięty drzwiami otwieranymi na zewnątrz, tor przeszkód dla ujeżdżających wózki i obłaskawiających kule, ozdobione pomarańczowymi odblaskami, na wypadek gdyby ktoś postanowił jednak pójść do domu, po nocy.
Ludzie życzliwi, mimo wszystko. Prawie jak wczasy albo kolonia letnia w czasie minionym. W ostatniej sali, po lewo, gość gra na gitarze i śpiewa, repertuar ogniskowy, potem studencki, z dawnych, równie zatłoczonych domów akademickich. Idzie mu całkiem dobrze, chodzić też zaczął lepiej, niedługo więc wyjdzie ze szpitala, będzie brakować tych koncertów.
To wieczorem. A w nocy, nad ranem krzyczy tamten chłopak. Po wypadku, częściowo sparaliżowany, nie mówi, ale próbuje. Uspokaja się dopiero koło szóstej, gdy przychodzi matka i jest z nim do wieczora, dokąd może. Drzwi uchylone, więc widać go, jak stoi w metalowej klatce, pionizowanie, taki zabieg. Wygląda to strasznie, ale matka ma nadzieję, że kiedyś stanie znów sam, bez tych przyrządów, przerażających dla nieprzyzwyczajonych. Trudno się przyzwyczaić, ale ona musiała, mąż zarabia, a ona jeździ z synem z miejsca na miejsce, z rehabilitacji na rehabilitację. Biedny, kochany, gdyby nie kupili mu tego samochodu… Kochani, biedni. Taka historia.
***
Siedzę u mamy i pani Helena opowiada o leczniczym pobycie w B., do którego i my jeździmy regularnie. Poszła do szpitala dziecięcego na Górce, dobry spacer, stare drzewa, zapach wiosny, kilometr łagodnie pod górę. Też tam byliśmy. Ale pani Helena postanowiła zajrzeć do środka. Było otwarte, nikt jej nie zatrzymywał – mówi z pretensją. Bo jakby zatrzymał, portier jakiś albo pielęgniarka, to by nie zobaczyła tego, co zobaczyła: po schodach schodziły (schodziły?) dwie dziewczynki, bez nóg, podpierały się rękoma, tak sprawnie, szybko. Roześmiane, głośne, aż pani Helena się popłakała. Nie mogła się uspokoić nawet po wyjściu. Pamięta do dziś.
Myśmy nie zaglądali. Czasem lepiej nie widzieć. Wychodzę ze szpitala na ulicę, podobnie obskurną. Walące się murowane ogrodzenie, działka zarośnięta chaszczami, ziemia niczyja, jak wysypisko śmieci. Znam to już, na pamięć, zresztą trzeba patrzeć pod nogi, żeby cało dojść do przystanku. Szarówka.
***
Prawdziwa skleroza: znów nie założyłem okularów. Ale nawet lubię tę nieostrość, moją ślepotę i zmierzch, podwójną szarość, rozmazującą wilgotne powietrze na przechodniach i sypiących się parterowych czynszówkach. Tylko czy warto o tym pisać? Czy tak robi się literatura? Z czego się robi? Gdzie zaczyna, gdzie kończy? Pamiętam jeszcze kilka odpowiedzi, wielu pewnie nigdy nie poznałem. Wiem, że nie wiem. Już nie próbuję. Zapisuję po prostu.
Blogopisanie to czynność dwuznaczna. Pułapka błogostanu, niby-literackiej chwały, zasięg posta, liczba lajków, licznik użytkowników. Papka popkultury, ale i akt twórczy. Blog jako zwierzenie, ale i kreacja literacka, o ile literaturą jest list w butelce, wrzucony w ocean przez rozbitka: SOS, jestem. Nawet podoba mi się ta metafora, ta butelka pchana przez fale, ale uwaga: można wpaść w nałóg. W nierzeczywistość.
Zapisać, ale po co? Dziennik, buchalteria – nieznany autor nieznanemu czytelnikowi, po grób? Piszmy, nikt nie woła. Podobno piszących więcej już niż czytelników. Więc dość, czas na odwyk?
***
I czytać, dużo czytać. Przecież tak wielu pisze, mimo wszystko.
Po kilku dniach wiosennej nadziei zima znów nam przylutowała, lodowatym wiatrem i czymś dziwacznym, spadającym z nieba, bardziej przypominającym kulki styropianu niż śnieg. Po miłościwie ocieplającym świat słońcu już ani śladu, jeśli nie liczyć ptaków rozbudzonych do nagłych zalotów, rozgłaszanych przedwczesnym świergotem. A podobno natura się nie myli.
To oświeceniowe przekonanie jest tyle samo warte, co teza, że człowiek jest dobry z natury, wystarczy go tylko odpowiednio wychować, a cały będzie dobrem i miłością. W walentynkową sobotę można było pomyśleć, że to teza prawdziwa, tyle na ulicach zakochanych par, facetów z tulipanem w celofanie, sprzedawców nadmuchanych czerwonych serc na uwięzi i innych miłosnych manifestacji.
Były też manifestacje mniej radosne, przeciwko ciemnej stronie życia, czyli przemocy wobec kobiet. Sprzeciwu w obronie prześladowanych nigdy dość, tym bardziej, jeśli ma tak oryginalną formę jak akcja w Polsce organizowana przez Feminotekę. W dwustu krajach na świecie przeciw przemocy wobec kobiet demonstrowano tańcem. Dlaczego akurat tańcem? „Tańcząc rządzi się swoim ciałem, wspólny taniec wyzwala energię, natomiast gwałt i przemoc odbierają władzę nad własnym ciałem” – uzasadniają pomysłodawcy akcji.
I tu rodzą się wątpliwości, choć nie jest to poród lekki, bo w naszym poprawnościowym świecie sceptycyzm wobec szlachetnych gestów nie jest mile widziany, ba, bywa wręcz podejrzany. Mimo to nie przestaje być powinnością, nakazującą właśnie podejrzliwość. Wbrew oświeceniowej utopii – podejrzliwość również wobec szlachetnych gestów, słów i zamiarów.
Choć dziś to zupełnie niemodne, wciąż warto czytać ze zrozumieniem. Ważyć słowa, swoje i cudze, odważnie. Nie ma wolności bez dociekliwości. Nie ma porozumienia bez zrozumienia. Reszta jest medialną mową trawą. Słomą wystającą z gęby, sianem wypychającym głowę. Przepychankami, słownymi, na początku.
Więc niechaj szlachetni wybaczą: śmiem wątpić. Czy aby na pewno „tańcząc rządzi się swoim ciałem”? Na przykład w tańcu rytualnym, wprowadzającym w trans? Tańcu, który rzeczywiście wyzwala energię, ale przecież niekoniecznie dobrą energię. Jak w tańcach wojennych, dosłownych i metaforycznych, których i dziś jesteśmy świadkami. Czy w ludzkiej naturze nie leży przypadkiem skłonność do poddawania się rytualnym pląsom, krokom i gestom, które podpowiada władca: szaman, wódz, trybun, polityk cynicznie sprawny, a może i obłąkany? Albo społeczne i językowe klisze, schlebiające naszemu lenistwu?
Szlachetność nie broni przed naiwnością, czasem zaślepia nie mniej niż jej przeciwieństwa. W niedawnej pyskówce medialnej na temat europejskiej konwencji przeciw przemocy przeciwnicy unijnego aktu wskazywali na paragraf, który – ich zdaniem – niesie genderową zarazę, nakazując „działania niezbędne do promowania zmian, wzorców społecznych i kulturowych, dotyczących zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk, opartych na idei niższości kobiet, na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn”.
Nie chcę wdawać się w ideologiczny spór o znaczenie tego nakazu, zapisanego zresztą w nowym drewnianym języku. Ważniejszy jest właśnie sam język konwencji, niosący utopijną wiarę w wychowanie nowego człowieka za pomocą oświeconej pedagogiki, opartej – w istocie – na przemocy. To nie retoryczny paradoks. Bo co to na przykład znaczy: „wykorzenienie” uprzedzeń, zwyczajów, tradycji? Jakie działania okażą się niezbędne? Kto będzie o tym decydował?
Nie trzeba być ogrodnikiem, by wyobrazić sobie, co znaczy „wykorzenić”. Wyrwać chwasta, żeby nie odrósł, z korzeniami, jak głęboko by nie wrastały. Zniszczyć na zawsze, choćby trzeba było wypalić ziemię dookoła, by zniknął, z powierzchni i z głębi. Konotacje, potoczne i oczywiste. Czkawka historii: wyplenić, wziąć „w plen”, zniewolić do wolności.
Przesadzam? Może, ale wolę przesadzać niż poddać się nurtowi bez pamięci. Tak wiele zrobiono już z miłości do człowieka – nie tego, jaki jest, ale tego wymyślonego, od nowa, przez tych, którzy wiedzą lepiej. Nie ma wolności dla wrogów wolności. Naszej wolności. Naszej, więc najlepszej.
Pal sześć konwencje, rewolucje obyczajowe, ideologiczne spory. Gra toczy się o coś poważniejszego: o pojmowanie natury i kondycji człowieka. W moim przekonaniu sceptyczny pesymizm może i nie broni przez złem, ale przynajmniej daje ostrość widzenia i nazywania rzeczy po imieniu.
Wobec sceptycyzmu też jednak trzeba być sceptycznym, żeby nie popaść we wtórną naiwność. Bo i on bywa bezradny, gdy staje naprzeciw miłości wszechogarniającej, zbiorowej, miłości nie do kobiety lub mężczyzny, lecz do narodu czy ludzkości. Taka miłość jest w stanie zrobić wszystko. Z miłości. Każde szaleństwo, każdą zbrodnię.
Widzimy: i racjonalizm, i sceptycyzm stają bezradne wobec takich aktów strzelistych, jak na przykład miłość Putina do Ukrainy. I miłość Rosjan do Putina.
Rozejmu nie będzie. Przemoc. Prze moc – notuję na odwrocie kartki wyrwanej kalendarzowi.
Tokarczuk, o której miałem pisać, uklasycznia się na półce, niedokończona. Przerwałem nie z powodu znużenia, które dopadło mnie po przeczytaniu dwóch trzecich z ponad dziewięciuset stron powieści, lecz z powodu nagłych i dotkliwych wypadków, w wyniku których „Księgi Jakubowe” trafiły na półkę, a moja mama na ortopedię.
Mama czytać lubi, czyta dużo, więc teoretycznie mógłbym książkę Tokarczuk zanieść jej do szpitala. Ale jak czytać tomiszcze tak opasłe, kiedy ma się złamaną prawą rękę? Utrzymać „Księgi…” w jednym, na dodatek lewym ręku nie sposób, więc jeśli spełnią się marzenia niektórych krytyków i opowieść o frankistach stanie się naszym założycielskim mitem literackim w miejsce „Potopu…” albo innego Sienkiewicza, to kolejne wznowienia bezwzględnie należy wydawać w kilku tomach. Zresztą powieść Tokarczuk, która wydaje się konstrukcją przemyślaną nie tylko w sferze literackiej, ale i w sferach bardziej praktycznych, do atomizowania nadaje się wyśmienicie – jedna księga, jeden tom.
Przerwana w tak gwałtowny sposób lektura przywołuje starą mądrość ludową, orzekającą, że lepiej niczego w życiu nie planować. Zdarzyć się przecież może wszystko i o każdej porze, nikt nie zna dnia ani godziny. Ani tym bardziej minuty. Zaś starość się Panu Bogu nie udała. Proza życia. Banał. Lecz banał przestaje być banalny, gdy zaczyna boleć.
Więc lepiej uznać za klasykiem, że wszystko jest poezja. Tak właśnie: w mianowniku, mianowicie. Więc wszystko znaczy. Nawet niebieskie, foliowe kapcie, zakładane na buty, w których po kilku szpitalnych godzinach nogi – co, lepiej nie mówić. Nawet one, te kapcie, w odurzonej szpitalnym światłem i powietrzem głowie uwalniają ciągi skojarzeń.
Takie ochraniacze – ochraniacze podłóg, nie ludzi przecież i ich pamięci – takie, tyle że filcowe, były czas jakiś temu symbolem muzealności. Pozwalały zachować nieskazitelny błysk froterowanych parkietów oraz siły muzealnej kadry pomocniczej. Muzeum z pokalanymi błotem lub kurzem parkietami traciło swą gatunkową czystość i wyjątkowość, niebezpiecznie osuwało się w pospolitość. Tak było, dopóki nie przyszli reformatorzy. Ci potrafią zniszczyć wszystko, nawet najbardziej zatwardziały skansen.
Tradycję ochraniaczy uratowała służba zdrowia. Współczesna wiedzą i sprzętem, zaprzeszła formą i treścią, pozostaje wciąż służbą zdrowia, a nie służbą chorym – skansen li tylko semantyczny?
Uparte trwanie przy obowiązku obuwania foliowych worków w szpitalnej szatni niesie jednak znaczenia głębsze niźli higieniczne. Groteskowo odziany zdrowy traci animusz, bo traci na znaczeniu – przekraczając próg oddziału, naznaczony niebieską folią na stopach, staje się poddanym tubylców: pacjentów i ich lekarzy (lekarzy i ich pacjentów?). Okazuje się intruzem, w każdej chwili mogącym zakłócić ład i wynikający z niego spokój. Święty spokój, więc i założenie foliowych osłon na obuwie to jakby jedynie odwrotność zdejmowania sandałów przed wejściem do świątyni.
To oczywiście czysta spekulacja, więcej niż czysta – aseptyczna w gruncie rzeczy. Nie warto się nią przejmować. W ogóle nie warto się przejmować. Na pocieszenie cytat ze Stachury: „Ty się nie przejmuj tym szpitalem. To jest taki smutny szpital.”
Cytat może i wyrwany z kontekstu, ale co z tego – jesteśmy wszak na ortopedii.