Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 22 lutego 2019

Słowa zdradziecko łączą się za plecami

I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią

                                                                                                                Witold Gombrowicz „Ślub”

Znacie? To posłuchacie, bo warto, Dorota Landowska wielką aktorką jest, a biografia Stryjeńskiej też niesamowita, żeby nie używać większych słów. Już wkrótce, opowieść o miłości ponad stan, samotności i szaleństwie, w muzeum człowieka, który mówił o sobie: „zupełnie niezdolny byłem do miłości. Miłość została mi odebrana na zawsze”. Ironia we Wsoli czai się wszędzie, za każdym krzakiem wokół stawu.

Rzecz będzie więc o uczuciach, przetworzonych w sztukę, czyli zupełnym przeciwieństwie niedawnych walentynek, które są sztuką przemieniania emocji w pieniądze. Ów zabieg dokonuje się z miłości do biznesu, perwersyjnie, w dzień patrona chorych na epilepsję i inne objawiające się gwałtownie przypadłości.

Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, mówi tytuł filmu Zanussiego, i miłość też nie jest tu bez winy.

***
Tak się złożyło, że 14 lutego spędziłem w tym roku w szpitalu, bezboleśnie, bo jako osoba towarzysząca wizycie tylko kontrolnej. Pozwoliłem sobie nawet na luksus pozostawienia mojej podopiecznej (bardzo by się obruszyła na to określenie) w kolejce przed gabinetem onkologa, by znaleźć bardziej przyjazne miejsce. Wiedziałem, że sobie poradzi i rzeczywiście, gdy zajrzałem po godzinie, ledwo wychynęła z wirów opowieści, jak zwykle znalazła słuchaczy i sama stała się słuchaczką.

Ludzie w kolejce do lekarza karmią się swoimi opowieściami, tak podobnymi do siebie, nawet zakończeniem, prawie szczęśliwym, przecież opowiadający wciąż je jeszcze opowiadają. Choroby, rodzina, żałosna młodość, której żal, stary, popsuty świat, wcale nie wyrywają sobie tych opowieści z serca i pamięci, z trudem i bólem, jak zwykło się uważać. Nie, mają je przygotowane, jak kanapki zabrane do szpitala na długie czekanie, zawsze to wychodzi taniej niż zawinięta w folię bułka z serem i jajkiem, kupiona w szpitalnym bufecie.

***
Uciekłem więc, by poszukać odrobiny samotności, prawie tu przecież nieosiągalnej nawet dla zdrowych. Najpierw na parter, korytarz wydawał się pustawy, prowadził na kardiochirurgię. Obok, wejście przy wejściu, kaplica Matki Bożej z Lourdes. Potrzeba cudu, niewątpliwa, pytanie tylko, które operacje na otwartym sercu są bardziej niebezpieczne.

Dokładnie na wprost kaplicy jej rewers, materialny, prawie zmysłowy, na stoiskach i wieszakach feeria barw i kształtów, raczej plus size, majtki, biustonosze, nocne koszule i koszulki, halki, szlafroki. Przegrzebki w drucianych koszach i na wychudzonych wieszakach, wszystkie w bieliźnianych beżach, szarościach, bielach, i różach oczywiście, w nadmiarze raczej usypiającym zmysły, chyba że ktoś lubi przesadę albo stare kino Ettore Scoli.

Szybko przeniosłem się wyżej, po schodach, na windę czeka się tu dłużej niż na diagnozę, zresztą jestem zdrowy. Pierwsze piętro, wygodne krzesełka na korytarzu, w lekkim przeciągu, udowadniającym, że jednak jest stąd jakieś inne wyjście, nie tylko na poziom minus jeden.

Na korytarzu w wielkich donicach palmy, rododendrony, paprocie, mech, ocieniający błyskawicznie staruszki, gdy zatrzymują się, nagle zamarłe, zagubione w tej dżungli, w labiryncie przypominającym jako żywo te z wnętrz piramid, wystawianych śmierci. I kogo tu pytać o drogę?

***
Ten korytarz prowadzi z oddziału ratunkowego na inne, pozwalające chorować mniej pospiesznie. Dużo dziennego światła, prawie cisza, tylko czasem wiozą jakiegoś pacjenta – nie wiedziałem, że choroby mogą mieć tyle kolorów, siny, czerwony, biały, zielony, żółty, fascynujące, takie kolorowe zakończenie, mimo wszystko.

Chorych na łóżkach z kółkami przewożą najczęściej rozszczebiotane praktykantki, chichoczące do iphonów, swoich i cudzych, albo salowe, nie takie już młode, więc doświadczone. Głośno opowiadają jakieś historie, niemiłosne, sądząc z fragmentów, bo wiesz, co on o niej wypisywał i rozsyłał, chyba chciał się rozwieść, może miał młodszą, albo dosyć. Między kolejnymi przejazdami szpitalnych konwojów następuje chwila ciszy, dłuższa na szczęście niż minuta. Trzeba zajrzeć w kolejkę, czy się wzruszyła.

***
Przed gabinetem bez zmian, opowiadają, wciąż, w najlepsze, choć przecież najgorsze. Tu historie też raczej niemiłosne, pamiętam jednak tamtą parę, potwierdzającą regułę. Ona w kolorowej chustce, która to już chemia, on przy niej, tak wyraźnie przy, zdecydowanie, nie odchodzi prawie ani na moment. Ale też opowiada, chętnie, jaka to ona dzielna i że on z nią, nie może odejść, zostawić, zawsze razem, cały czas, a czasem to ona nie ma siły zjeść, a nawet się uśmiechnąć.

Nie uśmiechała się i wtedy, gdy opowiadał, milczała, może nie miała sił, rzeczywiście. Ale mi, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że ona jest zmęczona, potwornie zmęczona nie tylko chorobą, ale i jego dobrocią, i obecnością, i mówieniem tych wszystkich dobrych rzeczy, tymi wyznaniami.

Miłość wcale nie musi być dobra, myślałem o nich i nie tylko o nich, szczególnie ta wielka, zachłanna, zaborcza, która kończy się szaleństwem. Banał, ale gdy poświadczony, przeżyty, przestaje być banałem. Może nawet przemienić się w sztukę, monodram, jak ten o Stryjeńskiej, tylko nie każdy ma szczęście do autora, choć każdy jest samotny, jak we wsolskim śnie Gombrowicza.

Tamtą parę obserwowałem z jakąś zawziętą ciekawością, chorą, kołatały mi się strzępki opowieści, myśli niewymyślne, gdzieś pewnie zasłyszane, trywialne, ale natrętne. Że szczęście to nie jest uczucie dane wszystkim po równo, na szczęście, zawsze ktoś kocha bardziej, nawet jeśli kochają oboje. A czasem przecież jest jeszcze ktoś trzeci albo jest lęk przed nazywaniem, przed szczerością i doprawdy nie wiadomo, co lepsze, bo może rzeczywiście lepiej nie opowiadać o dobroci, nie wypowiadać tych wszystkich dobrych słów, nie kusić losu, nie prowokować szaleństwa, odrzucenia, końca szybszego niż początek.

O tym wszystkim myślałem i teraz, w tym małpim gaju, dziwnie zielonym w sterylności szpitala i choroby, wcielonej w ciche postaci poskręcane lub wyciągnięte, równie sztucznie, na szpitalnych łóżkach turkoczących po rozświetlonym korytarzu. Wjeżdżający w tę jasność przymykali powieki, jakby odmawiali już randki ze zbyt mocnym słońcem.

***
A następnego dnia równie jaskrawe światło z trudem przebijało się przez kawiarnianą szybę, odsłoniętą przez życzliwą kelnerkę, która zabrała mi sprzed oczu zwiewną firankę z czerwonymi serduszkami, usychającymi na niej od wczoraj. Siedziałem tam, póki słońce nie zaszło nad ulicą, tonąc w błękitniutkich, niemal białych obłoczkach, wyglądających jak poszarpane kawałki waty cukrowej. Czerwone promienie zabarwiały je majtkowym różem, ślicznym jak nie wiem co, i dobrze.

Ironia, która porzuciła mnie na moment, wróciła z tym właśnie obrazkiem. Tak, to jest to, co czasem ratuje przed beznadziejną śmiesznością i zdziecinniałym sentymentalizmem, ten landszaftowy kicz, rozmazany jak różowe pasmo na brzegu kieliszka, ściekające wolno na dno, którego już nie warto napełniać.

W końcu i tak wszystko stanie się literaturą. Rozmaże się w pamięci, jak ciemność, ledwie podświetlona żółtymi latarniami ulicznymi, zmęczona już zimą, próbującą wcisnąć się do dusznego wnętrza przez brudne kawiarniane okno.

Nie my mówimy słowa. To one mówią nas.

Data dodania: 8 lutego 2019

Są książki, które przychodzą w samą porę, dosłownie, jakby autor znał dobrze swojego czytelnika, zawsze tego jednego. Styczeń we Wsoli to pora książek, kurier przynoszący paczkę z wydawnictwa jest więc widokiem tak codziennym, jak chmury, które wcześniej czy później odbiorą nam słońce. Tego dnia pojawił się także, z kilkoma paczkami, ale jedna była wyraźnie mniejsza, więc raczej nie mogła pomieścić ośmiu egzemplarzy dzieła zgłaszanego do Nagrody Gombrowicza.

Czyżby ktoś wydawał jeszcze coś poza debiutami?

***

Dzień nie był dobry, od rana, żadnych szans na słońce. Na trawnikach przedwczorajszy śnieg, przewiany i topniejący, z trudem przykrywał skiszoną trawę, wyglądały jak wywalone sprzed drzwi wielkie szmaciane wycieraczki, zbutwiałe, poprzecierane i postrzępione. Namokłe namioty magazynów po drugiej stronie ulicy Gombrowicza domagały się czyszczenia lub wymiany równie niemo jak zwykle, ale znacznie wymowniej. Czekało mnie mnóstwo biurokracji, zaległej, innej nie ma, a także kilka telefonów żebraczych, budżet domagał się zapięcia.

Od razu, na dzień nie dobry, dowiedziałem się, że T. ma SN, cholerne litery, skrywające wyrok, odłożony w czasie, jak wybuch granatu z odwleczoną i zapodzianą gdzieś zawleczką.

T. jest prawie w moim wieku, chodząca pogodna witalność, nawet sportował się jeszcze po pięćdziesiątce. Ale to w tym przypadku nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, ma je tylko ślepak – przypadek. Rzecz nie do przyjęcia w świecie opętanym zdrowiem tym bardziej, im bardziej go traci, opętanym ideą niekończącej się młodości, giętkiej i atrakcyjnej, podległej przykazaniom zdrowego trybu życia, fizycznego i psychicznego. Bądź szczęśliwy albo giń, dziś nie bierzemy jeńców.

Ze zdrowym stylem życia mam osobiste porachunki, bo przed kilkunastu laty rzuciłem palenie. Ostatniego niewypalonego papierosa żal mi do dziś, czekałem w kolejce do kardiologa, ale nie chciało mi się wychodzić przed budynek, październikowe wieczory były już zimne. Zapalę po wizycie, pomyślałem. Z gabinetu jednak wyjechałem prosto do szpitala, parę dni później w łóżku na odcinku ratunkowym złożyłem przyrzeczenie, że rzucę, strach takie złamać.

Teraz, po prawie dwudziestu latach, ochota, żeby zapalić, czasem wraca. Zdarza się, że czuję wręcz głód nikotynowy, ale tylko wtedy, gdy jest mi naprawdę dobrze. Czyli na szczęście rzadko. Tani paradoks.

Tani jak całe to gadanie o wieku, chorobach, umieraniu, że biorą już z naszej półki, od pewnego czasu, całkiem szerokim gestem. Albo jak tłumione, bo przecież nie wypada, westchnienie ulgi, że to jeszcze nie ja, choć świst kosy słychać całkiem blisko. A może to tylko wiatr w szparach okiennych gwiżdże na wszystko?

Sentymentalne gie, kocopoły*, ale wobec fizjologicznego bólu i śmierci nawet Gombrowicz bywał stylistycznie bezradny jak zabobonna, rozhisteryzowana baba.

***

Ja na taką sentymentalną ulgę jestem już chyba za stary, nie działa na mnie, nie uspokaja ani pociesza. Co tu dużo mówić, przeszedłem w stadium następne i moja wyobraźnia popada czasem w stan paniki, gdy zaczynam myśleć o bezruchu i bezdechu, ostatecznym, bo w życie po życiu coraz trudniej mi wierzyć.

Ta panika nie jest – choć może to i tak wyglądać – objawem brzydkiego starzenia się czy hipochondrii. Nie bierze się nawet z chęci epatowania znużonej widowni, choć przyznaję, że drażnienie eschatologiczno-lirycznym gadaniem bywa czasem zabawne, szczególnie gdy młodość udaje, że słucha albo, zdenerwowana, szuka zdroworozsądkowych argumentów, na odczepnego.

Zresztą lepiej, a na pewno łatwiej, filtrować to wszystko ironią, flirtować z nią, obracać w lekki żart ciężkie przerażenie, że tyle jeszcze spraw niedokończonych, tekstów nie napisanych, uczuć nie wyczutych do końca, a nawet jeszcze nie odkrytych, i że jak to wszystko tak zostawić, co z tego, że taka kolej, kolej też się czasem spóźnia. U nas nawet dość regularnie.

Tym, którzy wiedzą, a raczej wietrzą w metalicznym styczniowym świście początek ciągu dalszego, być może jest trochę łatwiej, bo nie da się wykluczyć, że ciąg dalszy nastąpi. Ale też łatwiej tylko trochę, bo oni mają swoje podwójne rachunki, podwójną księgowość, która nie zawsze się zgadza, jako w niebie, tak i na ziemi.

To, co można zrobić jeszcze tu, w jedynym pewnym życiu, które niestety nie jest snem, to znaleźć sposób, język, słownik i gramatykę, by mówić o tym wszystkim, o żalu, o lęku, o chwilach radości i spełnienia, na zawsze już podszytych bólem, o utracie sił i o bezsilności kolejnej utraty. Znaleźć styl, odpowiednio miękki, by malował półcienie i odpowiednio twardy, by w karbach trzymał łzawy kicz, gdy opowiadamy, jak toczymy się z górki.

Do mówienia O TYM potrzeba stylu stwardniałego, lakonicznego, ale pozwalającego jednak wypowiedzieć się przerażonemu życiu. Trzeba znaleźć takie zdania, w których powie się to, co chce i ani słowa więcej, w których opowie się strach, skrywając zarazem jego wstydliwą dosłowność.

Jednym słowem, trzeba stwardnieć, twardym być, jasne – ale przecież być, czyli mówić. A skały milczą.

***

Ta najmniejsza paczka adresowana była do mnie, imiennie. W środku książka Mariana Pilota wydana niedawno przez Wydawnictwo Literackie, z dedykacją autora, krótką i serdeczną. Nienowe, ale ważne prozy mistrza polskiej mowy peryferyjnej. Wznawiają, znaczy pamiętają, choć przecież można dziś odnieść wrażenie, że polska proza jest jedną wielką, rozpisywaną co roku na pół setki wydawnictw, nowością.

Dla mnie największą prozą Pilota pozostanie już chyba Pióropusz. Nie dlatego, bym wątpił, że wiekowy autor (rocznik 1936) jest w stanie napisać kolejną wybitną powieść, nie, chodzi o co innego.

Trudno byłoby po raz drugi zamknąć tak wielki ładunek egzystencjalny i emocjonalny, tak intensywne doświadczenie życia w formie równie oszczędnej, co precyzyjnej, w języku, który akrobatycznie porusza się między ostrością i szaleństwem, nędzą i przepychem, metaforycznością a komunikatywnością.

Trudno byłoby ponownie zapisać ten garb w języku, który mówi o życiu i śmierci tak jasno i głęboko, nie wstydząc się ani ubabranej gnojem fizjologii, ani zasmarkanej od płaczu, dziecięco naiwnej wiary i któremu jednocześnie udaje się uciec przed banałem.

Książka, którą przysłał mi Mistrz, nosi tytuł Życie. Sposób użycia, przywołujący nieco wstydliwą dziś funkcję literatury, w której – naiwny albo i nie – czytelnik poszukuje właśnie sposobu. Nie recepty na dobre życie czy szczęśliwą długowieczność (te łatwo znaleźć w poradnikach i na jakże stosownych kursach), ale właśnie sposobu mówienia o tym życiu tak, by się i z nim, i z jego końcem łatwiej godzić. Przynajmniej ja takiego sposobu szukam.

***

W wydanych przed dwoma laty Niebotykach, przedziwnym zbiorze mniejszych i większych próz Mariana Pilota, znalazłem takie zdanie: U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana. Niespiesznie rozmawialiśmy o codziennych jakichś domowych sprawach.

Długo tego zdania, a formalnie dwóch, rozpoczynających fragment zatytułowany ZMARTWYCHWSTANIA, nie musiałem szukać, bo otwierają one całą książkę. I znacznie więcej.

***

Panu Marianowi jeszcze nie odpisałem z podziękowaniem. Bo jak tu zacząć list do kogoś, kto w jednym zdaniu potrafi zmieścić całe życie?

 

* https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/kocopoly;12321.html

Data dodania: 30 stycznia 2019

No, wszystko może nie jest aż tak tragiczne. Są też chwile  dobrego nastroju.

(W. Gombrowicz do J. C. Gomeza, luty 1965)

Opowiem wam historię, nic spektakularnego, przeciwnie, ale to przecież opowieść dodaje przygodom znaczenia, odsłaniając je. Czy wiecie na przykład, co znaczy powtórzona Azjatka i to wcale nie we śnie, lecz na jawie? Ja nie wiem, a chciałbym.

1.

Przygoda, którą opowiem, łączy się z kolejną podróżą do Vence, w tym roku chyba trochę ich jeszcze będzie. W dzień przed wyjazdem żartowałem z E., że pewnie znów się postara i dostanę bilet obok sympatycznej Azjatki, jak w czasie poprzedniego lotu do Vence. Dla człowieka moich gabarytów nie jest obojętne, koło kogo siedzi w samolocie, szczególnie w klasie ekonomicznej, ale to nie był główny powód rozważań o latającym sąsiedztwie: E. jest tak niepoprawną perfekcjonistką, że nie potrafię sobie odmówić złośliwego jej prowokowania.

Z żartami jednak trzeba ostrożnie, bo oczywiście znów dostałem osobny bilet, nie do pary, lecieliśmy we trójkę. W samolocie okazało się, że także tym razem będę miał dużo przestrzeni dla siebie i dodatkowy powód do gapienia się przez okno, przy którym siedziała już Azjatka, o uśmiechu może i mniej sympatycznym niż tamta sprzed paru miesięcy, ale o jeszcze subtelniejszej urodzie. Parsknęliśmy śmiechem, a ja pomyślałem, że do trzech razy sztuka, bo to nie może być zwyczajny przypadek.

Że i w drodze powrotnej usiądę koło kogoś obcego, wiedziałem już w przeddzień wylotu, bo E. sprawdziła to oczywiście najwcześniej, jak mogła, w autobusie wiozącym nas na wybrzeże. Tym razem w agendzie pobytu w miejscu kończącym biografię Gombrowicza znalazło się również odwiedzenie jego okolic i morza, które lubił.

2.

Do Cagnes-sur-Mer pojechaliśmy w południe, po porannej poczcie (wnioski do budżetu, wnioski!), trochę zmęczeni zeszłodniowymi rozmowami o świętowaniu półwieczności Gombrowicza nie tylko od święta. Rozmowami długimi i niełatwymi, ale dobrymi, bo na pograniczu marzeń i możliwości.

Wczorajsze chmury zabrały się w przeszłość, słońce wzeszło co prawda późno, ale prawie letnie. Przejścia między nocą a dniem są tu długie, niespieszne, jak tutejsza kuchnia i sztuka życia, nie dla nas, przyzwyczajonych do wschodniej gwałtowności. Na szczęście w Cagnes przynajmniej niebo nie było tak beznadziejnie gładkie i błękitniutkie jak w Vence, rozmazało się na nim kilka obłoków, kiczowatych nieco w swych bladościach, ale dobre i to.

Blady, pastelowo różowy, jest tu nawet zmierzch, słońce, inaczej niż to nadbałtyckie, chowa się za widnokrąg zupełnie bezkrwawo. Plaża, choć kamienista, nie rani, wygłaskana przez fale, grzechoczące po kamieniach, burzące się całkiem głośno. Uwierzyłem w końcu, że i to Śródziemne bywa morzem, nawet jeśli kolor zachodzącego nad nim słońca może komuś przypominać róż na policzkach hrabiny Hańskiej, pozierającej na Balzaka w bieliźnie.

Wcześniej, przez kilka godzin, słońce świeciło wyraźnie, jakby kalendarz tylko przez przypadek pokazywał 24 stycznia. Grzało i opalało, w Radomiu było wtedy minus siedem, a w Krakowie sypał śnieg. Już to powinno było wystarczyć do szczęścia.

3.

Snuliśmy się po plaży i promenadzie, która – zaanektowana przez rowerzystów i biegaczy, wszędobylskich heroldów poprawnościowej witalności – na pewno nie pamiętała Gombrowicza, choćby dlatego, że była późniejsza niż jego śmierć. My pamiętaliśmy, z obowiązku, ale i dla przyjemności zatrudniania wyobraźni: zapięty pod szyję mimo upału, zmęczone blaskiem oczy schowane za grubymi ciemnymi szkłami, grymas ust, odętych jak zwykle, chwytających powietrze nerwowymi haustami. Podejrzewam, że i tak uśmiechał się tu częściej niż gdzie indziej w Europie, na przykład wtedy, gdy widział, jak na Ritę spoglądają inni mężczyźni.

Pamiętaliśmy, bo nasz wypad do Cagnes-sur-Mer nie był przecież turystyczną wycieczką, byliśmy w końcu w podróży służbowej, w przeszłość, z bagażem wyczytanych przez lata wspomnień i relacji o Gombrowiczu, a także jego zapisków, jak wiemy szczególnie mylących, bo lubił zmyślać i swoje życie.

Więc co na przykład tu, w takim Cagnes, mógł robić? Raczej nie schylał się jak my po dziwne, wzorzyste kamienie, pewnie nie wzbudzały w nim większej ciekawości. Jeśli nawet przyciągały uwagę, to nie tak wielką, by trafić miały do Dziennikowych zapisków, jak choćby żuki z argentyńskiej plaży. Tamta plaża leżała jednak w strefie oceanicznej namiętności i rozmachu, a nie nad morzem przez większość roku cichym i łagodnym jak jezioro.

Ale to jednak tu, w tym miejscu umiarkowanych już sił i możliwości, udało się Gombrowiczowi, choć przyznawał się do tego z przekąsem, zażyć nieco „normalnego” szczęścia. Normalnego, czyli takiego, które co prawda nie wywołuje artystycznych i intelektualnych erupcji, ale pozwala na chwilę zwyczajnej przyjemności, bezinteresownej, przynajmniej wtedy, gdy trwa.

Przez chwilę, której nie warto rozmieniać na słowa.

4.

Ten dzień nad morzem, choć zaczęty dość późno, dłużył się przyjemnie. Palmy w słońcu wyglądały tak samo sztucznie jak zwykle. Tym razem jednak nie zobaczyłem na nich ani jednej sroki, więc swojskości egzotycznemu pejzażowi dodawały jedynie wróblowate, kręcące się przy portowych knajpkach, wśród zieleni odżywającej zimą.

Stłoczone w porcie maszty trzymały się prosto i wyniośle, jakby znały swoją wartość, dosłownie. W marinie wielkie jachty, wyjęte z wody i okryte obszernymi, dopasowanymi do nich pokrowcami, wyglądały jak martwe wieloryby w białych worach, czekające na sekcję w morskim prosektorium.

Wokół ludzie, choć jeszcze nie tłum, starzy i tuż przed starością, odkładający ją na później, na święte nigdy, zabiegani na ścieżkach pieszych i rowerowych, pędem mijający tych wolniejszych albo leniwszych. Elektroniczne gadżety, obcisłe kostiumy, kolorowe i nowoczesne. Wszystko pod kontrolą, nawet zęby wyszczerzone z wysiłku.

Kręciliśmy się pośród nich niespiesznie, przysiadając co jakiś czas na ciepłych kamieniach albo przy stolikach, trzymających dystans. Ta odmowa pośpiechu zbliżała nas do tamtego Gombrowicza, tak śmiem sobie wyobrażać, nie, nie nas, mnie zbliżała – mów o sobie, w swoim imieniu, napomina narrator Dziennika. Czy to nie u Gombrowicza właśnie podejrzałem ten ironiczny dystans, którego stałem się wyznawcą. Dystans podszyty tyleż poczuciem obcości, co i skrywaną zazdrością kogoś, kto raczej już nie pobiegnie i komu wcale nie spieszy się do mety, bo nie wierzy w nagrodę?

Jestem jego wyznawcą od dawna, ale czy byłem także tego dnia, gdy wydawało mi się, że młodnieję na tym słońcu i w huczącym lazurze? Pewnie każda radość niewypracowana, lecz dana nagle i nie wiedzieć czemu, każda chwila niczym niezasłużonego po-prostu-szczęścia są przebłyskami młodości, powrotem do niej, przynajmniej na chwilę, którą chciałoby się zatrzymać.

Tak, to był naprawdę dobry dzień i dosyć już o tym. Reszta jest przemilczeniem, hałaśliwym jak mewy, nieduże tu, śnieżnobiałe i wysmukłe, widziałem tylko jedną olbrzymkę. Gibkie i krzykliwe, walczyły o kawałki bułki, pysznego lokalnego specjału, zapomniałem, jak się nazywa.  Mewy łapały je w locie, tuż nad moją głową, zderzając się, zaciekłe, nienasycone. Było ich coraz więcej, prawie jak u Hitchcocka.

5.

Ciekawe, czy Gombrowicz lubił karmić mewy? Wyobrażam sobie, jak rzuca im okruchy, z tym swoim grymasem: nie, to nie ja, to niepoważne, żadnych sentymentów. One otaczają go, coraz bliżej, coraz liczniejsze, kołują nad jego głową, w końcu musi wytrzeć chusteczką klapę marynarki, bo w locie mewy nie tylko jedzą, nic przyjemnego, przekonałem się sam. Może więc jednak miał rację, że lepiej i od natury trzymać się na dystans?

Gdy mewy, te rzeczywiste, odleciały, wróciła cisza, morze zagłuszało szum aut. Cisza, ładne słowo, delikatne, jeszcze ładniejsze: tiszina, i tak znów biorą nas tu za Rosjan, serdeczni kelnerzy w sympatycznej kafejce. Spasiba, mówi jeden z nich, uśmiechnięty, bardzo się stara. Nie jesteśmy Rosjanami, tłumaczy E., trochę poirytowana, że znowu. Oui, bien sur, Pologne, Pologne, powtarza  śniady Francuz, kiwając głową, jakby o Polsce i o nas rzeczywiście coś wiedział.

Tej niewiedzy Gombrowicz im, Francuzom i innym Europejczykom, nie mógł chyba nigdy wybaczyć, wbrew temu, co mówił. To jednak, jestem przekonany, nie przeszkadzało mu bywać szczęśliwym w ich towarzystwie. Dobrze, że i my tu przyjechaliśmy, choć dobre myśli i słowa już pod koniec dnia zacznie przedrzeźniać Gombrowiczowska szczepionka na sentymentalizm, ironia.

Gombrowicz to przecież ironista codzienny. Jak wspomina Rita Gombrowicz, gdy wszystko szło dobrze i bywał szczęśliwy, powtarzał: jak mówiła matka Napoleona, żeby to tylko trwało. Wyraźnie wolał tę żartobliwą i trochę przesądną formułę od faustowskiego zaklęcia – przecież nie do wszystkiego można się tak po prostu przyznać, na pewno nie do uczuć albo sentymentów. Wyznawał, że brak szczerości to jedyna szczerość mu dostępna, więc jak miałby wzdychać po prostu: trwaj chwilo, jesteś piękna.

6.

W samolocie powrotnym siedziałem w końcu sam, z głową przy oknie, przeniosłem się na wolne miejsca. Trzeciej Azjatki nie było, widać wcześniejsze oznaczały tylko tyle, że miałem więcej miejsca do dyspozycji. Teraz, samemu, było mi dobrze.

Lecieliśmy nad alpejskimi dolinkami, białymi jak chmury zsuwające się z gór i ocieniające wioski, zapocone od przedwczesnego słońca. Buro białe szczyty poprzerastane ciemniejszymi liniami dróg przypominały kamienie, które zbieraliśmy wczoraj nad morzem.

Po godzinie widok w dole zaczęły przesłaniać gęściejsze chmury, w końcu zasnąłem, na kwadrans. Obudził mnie komunikat, kapitan ogłaszał, że lecimy nad Katowicami, osiemset kilometrów na godzinę, jedenaście tysięcy metrów nad poziomem morza.

Popatrzyłem w dół, ale tam nie było już niczego, tylko skłębiona biel, spieniona jakby zderzyły się dwie wielkie fale, nie dając spocząć kamieniom. Ta sama biel przesłaniała słońce.

7.

Pomyślałem, że to właśnie pożądanie słońca, radości i młodości było  istotą bezkrwawego wampiryzmu, uprawianego przez dojrzałego Gombrowicza w Argentynie. Potem, już po powrocie do Europy, pisał, że jednak młodość go zdradziła. Zapadał na starość, ale jeszcze się nie poddawał, dlatego po Berlinie i Paryżu wybrał mademoiselle Labrosse i Lazurowe Wybrzeże, ich urodę i rozsłonecznioną bliskość.

Cieszył się, że w końcu może wybierać, że jest prawie spełniony, ale ta radość podszyta była melancholią, smutkiem po utracie, która dopiero miała nastąpić. To poważna choroba, więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę potrafił zadowalać się nieoczekiwanymi, małymi  radościami.

8.

Był przede wszystkim pisarzem, więc czy mógł cieszyć się chwilą, która trwa dopóty, dopóki nie spróbuje się ją zapisać?

Data dodania: 15 stycznia 2019

 

To taki rok, pięćdziesiąty już po śmierci Gombrowicza, że pewnie będziemy o niej i o nim, poprzez nią, mówić na wiele sposobów. Słowami służącymi tu za tytuł zakończył Gombrowicz list do Jeana Dubuffeta z 14 lipca 1968 roku. Niespełna rok później napisał do francuskiego malarza po raz ostatni, choć wcale nie pożegnalnie, nie, zupełnie zwyczajnie, praktycznie nawet, rzec by można.

1.

To była dziwna korespondencja i przyjaźń, właściwie też głównie korespondencyjna – a korespondowali ze sobą nie tyle poglądami, co postawą wobec sztuki, kultury i zasad dyskusji. Spór, zainicjowany przez redaktorów czasopisma „L’Arc”, opisany już po wielekroć, mądrze i jeszcze mądrzej, dotyczył „autentyzmu” malarstwa i innych rodzajów sztuki, mówiąc najprościej. Polemiści, których łączył swoisty antykulturalizm, niechęć do sztuczności nadętych artystycznych hierarchii, publicznych zachwytów i różnych rodzajów snobistycznego znawstwa, dyskutowali ostro, chwilami brutalnie, błyskotliwie, ze świadomością, że ich argumenty pozna również kulturalna publiczność.

Dla przypomnienia, ciągle w uproszczeniu, w korespondencyjnym sporze Gombrowicz dowodził, że malarstwo (w odróżnieniu od literatury) jest potrzebą sztuczną, wykształconą przez kulturę, nieautentyczną, wtórną, jak papieros, jak nałóg palenia. Dubuffet twierdził natomiast – nadal upraszczam – że taka „nienaturalna” sztuczność właściwa jest wszystkim dziedzinom sztuki, także słowu literackiemu, że ich odbiór jest wyuczony, a nie wynika z jakiejś pierwotnej czy transcendentnej potrzeby. Dubuffet argumentację ilustrował obrazem karczocha: obierany z liści nie ukazuje nam żadnego jądra, lecz głąb, który tworzą również liście, tyle że ściśnięte i już stwardniałe.

Rzecz interesująca dla wielbicieli erystyki, przyznam jednak, że mnie  najbardziej wciągnęły didaskalia tej korespondencji. Gombrowicz jest w tej polemice bardziej zacietrzewiony, gorętszy, Dubuffet uprawia raczej intelektualne ćwiczenia, poranną „gimnastykę reedukacyjną” umysłu. Jest bardziej formalny, mniej autentyczny. Nie tracę z oczu faktu, że myśl nie jest niczym innym (…) niż manipulowaniem pewnym słownikiem – w całości danym przez kulturę – pisze malarz i po takim wstępie formułuje nihilistyczny (jak sam go nazywa) i mocno teoretyczny postulat osiągnięcia tabula rasa w odbiorze wszelkiej sztuki.

Gombrowicz unika takich sofistycznych skrajności, woli trzymać się życia, jest po stronie Schopenhauera, nie jego „przebrzmiałego” systemu filozoficznego, ale jego stosunku do świata: Ale jakiż zmysł rzeczywistości, jaka wizja świata, oparta na wrażliwości i bólu, przejmująca i pouczająca! Tymczasem Hegel [za którym podążył Zachód, podobnie jak za Nietzschem] nazbyt często okazuje się mistrzem abstrakcyjnych formułek, a Nietzsche nadużywa deklamacji i fortissimo.

 

2.

Kogo pasjonują takie, nienowe zresztą, filozoficzne spory, niech sięgnie po cienką książeczkę z ich intelektualna ustawką. Ale warto ją przeczytać także dlatego, że spierają się dwaj wybitni styliści, którym nie brakuje swady i ostrości.

Pozwalałem sobie na ten agresywny ton, lecz tylko dlatego, że mieścił się on, by tak powiedzieć, w ramach naszej gry – zastrzega się Gombrowicz w liście podsumowującym dyskusję. Oczywiście, że po tej polemice nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i kumplami, a wydawcy Pańskiej książki mogą poinformować o tym czytelnika, jeśli mają go za takiego durnia, że nie potrafi sam zrozumieć – odpowiada Dubuffet. I dodaje: argumenty to tylko czcze pozory. Wypływają z tego bądź innego wybranego przez kogoś nurtu i nie rozjaśniają spraw – bo te nie tkwią w substancji żadnego z nurtów, lecz w kształcie wiru rodzącego się z ich zderzenia. Odwagi!

Odwagi? Dlaczego: odwagi? Dlaczego tak mentorsko, choć są kumplami, przyjaciółmi? Są, ale to jednak Gombrowiczowi zależy, by świat czytający się o tym dowiedział. Że on i sławny, wielki Dubuffet. Że jego, Gombrowicza, tamten uznany uznaje za partnera, godnego przeciwnika, przyjaciela. Gombrowiczowska nieustanna niepewność, kompleks, żarliwa potrzeba akceptacji jest w tej korespondencji widoczna także w warstwie głębszej niż polemiczne łamańce. Otóż dla mnie ten burżuazyjny czy arystokratyczny luksus, ten komfort, te rafinady to achillesowa pięta Paryża i Francji. Tutaj rewolucje są luksusowe. Wasz sposób widzenia, odczuwania i pojmowania świata jest zbyt dobrze odżywiony – atakuje Gombrowicz wprost z piekła resentymentu.

 
3.

Diabeł, także diabeł historii, kryje się w metaforyce tego literackiego sporu. Dubuffet posługuje się obrazem drzewa, którego słoje są coraz bardziej ściśnięte, im drzewo starsze. Mniejsza, co z tej metafory filozoficznie wywodzi, ważniejsze, że odsyła ona do długiego trwania, przyrastania tradycji i pamięci. Drugi, już tu przywoływany, obraz obieranego karczocha intuicje Gombrowicza o „zbyt dobrym odżywieniu” kultury zachodniej potwierdza wprost.

Autor „Operetki” tym metaforom przeciwstawia swoją: papierosa, pisanego wersalikami, ewokujacego nałóg, namiętność, trudną do opanowania, niszczącą, akt palenia krótkotrwały i żarliwy, powracający nieuchronnie, aż po ostatni chorobliwy wdech. To Wschód, ale nie ten mityczny, do podróży duchowych, lecz ten bliższy, dosłowny, gwałtowny, konwulsyjnie bolesny. I bliższy brutalności życia. Gdyby ktoś pytał, to ja jestem po stronie Gombrowicza, choć nie palę od wielu lat. Kogóż jednak stać na Gombrowiczowską konsekwencję: …prawdy artysty mogą być ważniejsze od filozoficznych formuł, gdyż rodzą się z afirmacji życia, z woli wyposażenia dzieła w możliwie największą żywotność. Taka afirmacja wymaga niezwykłej dzielności.

Życie w tej korespondencji zajmuje mniej miejsca niż kulturalna erystyka, ale nie jest mniej ważne. Gombrowicz z Dubuffetem polemizowali na papierze, ale poznali się też i rozmawiali osobiście. Nie tylko o sztuce, malarz w jednym z listów zapowiada na przykład: w  czerwcu zamierzam wybrać się do Vence, żeby zademonstrować Panu moje techniki terapeutyczne względem lumbago, od którego jestem specjalistą i w którego leczeniu jestem o wiele zręczniejszy niż w roztrząsaniach. Gombrowiczowi jednak dolegają już wtedy choroby znacznie poważniejsze niż uprzykrzające życie lumbago. Jest po zawale, który wraz z astmą wymusza przeprowadzkę pisarza i jego towarzyszki do mieszkania z windą, tak się składa, że w pobliże cmentarza. Jak żartował Gombrowicz, w pobliże jego ostatniego adresu.

To właśnie takie fragmenty korespondencji dotyczące spraw praktycznych, „życiowych”, czynią ją przejmującą. Dubuffet podziwia codzienną dzielność Gombrowicza: W jaki sposób potrafi Pan zachowywać umysł tak bohatersko żywy, choć nękają Pana te duszności? Nie sądzę, by głupi klimat Vence dobrze Panu służył, by zresztą w ogóle działał inaczej niż zgubnie. To idiotyczne „Lazurowe Wybrzeże” jest nadzwyczaj trujące. Żeby przetrwać na nim bez szwanku, trzeba Pańskiego rzadko spotykanego męstwa. Takie słowa, pisane na rok przed śmiercią Gombrowicza, musiały głaskać jego może i hipochondryczne, nawet megalomańskie, ale przecież usprawiedliwione poczucie niezrozumienia, nękające zresztą zwykle psychikę wszystkich poważnie chorych.

Ostatni list Gombrowicza do Dubuffeta, datowany na 28 czerwca 1969 roku, nie jest listem pożegnalnym, nie ma w nim wysokich tonów, pisarz może się nawet wydawać znużony własną słabością. U mnie – osłabienie, choroba, bóle itd. Jestem do niczego – odnotowuje. Jego męstwo jest praktyczne, pyta o pozwolenie na umieszczenie kolejnego fragmentu listu Dubuffeta w planowanej przez „L’Herne” publikacji ich korespondencji, zajmuje się wysłaniem mu swojej książki, itp., itd.

Dalej była śmierć, więc ten list to w pewnym sensie także ostatnie, jedno z ostatnich, słowo Gombrowicza.

 
4.

Do „słów ostatnich” znanych ludzi przywiązuje się dużą wagę, często naddając im znaczenia. Odczytywane metaforycznie, pomagają tworzyć legendę. Nawet z Norwidowego przykryjcie mnie lepiej, naturalnego pragnienia ciepła wypowiedzianego w niedogrzanym przytułku, uczyniono zdanie znaczące, przesłanie z późnym wnukiem w tle. Dobrze więc, zaryzykujmy, dajmy się skusić metaforze, ona też jest afirmacją życia.

Schorowany Gombrowicz, ze słabnącym krążeniem, także marzł, nawet w upał. Przejmujący obraz, o którym pisałem już nieraz, bo wraca maniakalnie: Gombrowicz w kapocie, na łóżku, w rozsłonecznionym pokoju, patrzący gdzieś w to światło zza kadru, ręce rozplecione przed chwilą, na prawej więcej słońca. Kolejny atak bólu – już od lat najważniejszego życiowego zagadnienia? Chwila odpoczynku, chwilowa słabość, zamyślenie bez konieczności zapisywania?

Uważam, że jest Pan bardzo szczęśliwy, skoro może Pan jąć się swego zadania z całą potrzebną energią – pisze w ostatnim liście do Dubuffeta, może nawet trochę z zazdrością. On całej energii już nie ma, jej resztki zużywa na zabiegi o odpowiedni kształt ostatnich publikacji, w ostatnich listach jest uważny, drobiazgowy, nawet apodyktyczny. Jakby pilnował, by okryć się po swojemu.

Chciał okryć się, po swojemu, nie tylko dlatego, że dookoła coraz zimniej, że martwiejące słońce grzeje coraz słabiej, ale przede wszystkim po to, byśmy my  odkrywali go później według jego autorskiego zamysłu?

myśl nie jest niczym innym, nie może być niczym innym niż manipulowaniem pewnym słownikiem.

To samo dotyczy pamięci.

 

 

 

 

Data dodania: 23 grudnia 2018

1.

W tym roku przedświąteczny czas poprzecinany śmiercią, grasującą niedaleko, w okolicy, więc trudno snuć jeszcze jedną wigilijną opowieść. Literacka tradycja podpowiada, że opowieść ta musi być optymistyczna: zapowiedź, oczekiwanie na przyjście, które odmieni wszystko, krusząc lodowate serca i sumienia, a potem hosanna, zmieniająca zwykłych zjadaczy chleba w anioły. Zwykłych przecież nigdy nie brakuje, za to aniołów zawsze niedostatek.

Opowieść wigilijna powinna być więc słodka, choć lukrowana nie przesadnie, jak dobrze zrobiony makowiec. Pachnieć musi choinką i wypastowanymi podłogami, błyszczeć jak posypana brokatem bombka albo nieoskrobane z łusek dzwonko karpia. I kończyć się dobrze jak list do świętego Mikołaja.

Im jednak człowiek starszy, tym słabiej reaguje na świat: smak i sumienie rozpuszczają się w refluksach, węch ulega wiecznemu katarowi i zanika, jaskrawość świata oślepia w końcu tak mocno, że zmienia się w jaskrę, łuski opadają z oczu jak brokat i obnażają świat wcale nieświąteczny, szary i pluchowaty niczym ostatnie wigilie.

Na dodatek zwyrodnienia nie pozwalają podnosić głowy ku niebu, więc spuszczone oczy gapią się w ziemię, szukając dziury w niegdyś całym.

I w końcu rzeczywistość dopieka tak bardzo, że przestaje się wierzyć wigilijnym opowieściom, zapowiadającym przemianę świata na lepsze, wiarę w cuda zastępuje wiara w magiczne działanie reklamowanych w telewizji suplementów, niezbędnych do dobrej przemiany materii.

2.

Przecież i biblijna opowieść o cudownych narodzinach podszyta jest myślą o śmierci. Te narodziny to tylko początek, zaledwie obietnica, widowiskowa zapowiedź zakończenia: odkupienia, które odbędzie się (i odbywa) przez zdradę, cierpienie i śmierć, zadaną gwałtem, który ma wprowadzić na ziemi ład nie z tej ziemi. Trudne do uwierzenia i do spełnienia, rozum wodzące na pokuszenie spekulacji i na podszepty megalomanii.

Wigilijna opowieść może być więc radosna o tyle, o ile zapomnimy o jej zakończeniu, w którym krzyżują się odkupicielskie pomysły ludzkości. Zaczyna się szopką, siankiem, pastuszkami i bydlątkami, ale kończy krwią, żółcią, pragnieniem gaszonym octem, ropą wyciekającą z przebitego boku – jak więc może być radosna, przynajmniej w ludzkim wymiarze. A innego wymiaru dostępują nieliczni, jest przecież kwestią epifanii albo szaleństwa.

3.

Pomieszanie wiary i szaleństwa to w polskim paradygmacie kulturowym romantyzm i jego przekleństwo, poetycki mesjanizm, wiara, że stylizowana na Chrystusową ofiara jednostki daje przewodnictwo i władzę nad pospolitym tłumem, że wola wybranych, wiedzących lepiej, może nieświadomą swoich możliwości tłuszczę poprowadzić do przebóstwienia.

Taki odziedziczyliśmy testament, by przywołać Słowackiego:

Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami;

Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny:

Dziś was rzucam i dalej idę w cień — z duchami,

A jak gdyby tu szczęście było, idę smętny.

Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica

Ani dla mojej lutni, ani dla imienia:

Imię moje tak przeszło, jako błyskawica,

I będzie, jak dźwięk pusty, trwać przez pokolenia.

(…)

Niech przyjaciele moi siędą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb — oraz własną biedę:

Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,

Jeśli Bóg mnie uwolni od męki, nie przyjdę…

 

Dalej następują słynne kawałki o niesieniu narodowi oświaty kagańca i kamieniach rzucanych na szaniec, aż w końcu czytamy patetyczną i megalomańską pochwałę poezji stosowanej w Chrystusowym geście:

 

Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi

Iść?… taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?

Być sternikiem duchami napełnionej łodzi

I tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata?

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,

Co mi żywemu na nic, tylko czoło zdobi;

Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,

Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi.

 

4.

Dziś wiemy aż za dobrze, choć opowieści o tym raczej nie lubimy słuchać, czym zakończyły się szaleńcze próby przeanielania innych w imię „wyższych racji”. W dwudziestym stuleciu przerabiano ludzi rzeczywiście – na zwierzęta robocze, na popiół, mydło, rękawiczki albo abażury.

Zuzanna Ginczanka, przed wojną dobrze zapowiadająca się liryczka, modna teraz, bo wciąż uwielbiamy tragicznych i martwych poetów, po dwakroć wydawana hitlerowcom i w końcu zamordowana przez nich za bycie Żydówką, po pierwszym donosie i udanej jeszcze ucieczce odpowiedziała wieszczowi wspaniałą ironią kogoś, kto doświadczył żelaznego wieku:

(…)

Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,

Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,

Donosicielko chyża, matko folksdojczera.

Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.

(…)

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:

Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —

Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku

Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota

W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.

O, jak będzie się palić w ręku im robota,

Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,

Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn

Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;

To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym

I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi. 

 

Czy to aby nie jedyne przeanielenie dostępne nam w doświadczeniu historycznym?

 

5.

 

Nigdzie naokoło nie było łaski. Ani za grosz – napisał Gombrowicz we fragmencie Dziennika, opowiadającym tragiczną historię cierpiącego ojca, którą zresztą sobie na użytek literacki wymyślił.

 

W takiej sytuacji są ci, którzy nie wierzą albo nie dowierzają religijnej opowieści o równie radosnych narodzeniu i  śmierci, które dawać mają życie wieczne. Wierzącym łatwiej o tyle, że są mniej samotni, mogą sądzić, iż stanowią część boskiej ekonomii zbawienia.

 

Napisano o niej teologiczne tomy, pełne przypuszczeń, twierdzeń i metafor – od zawsze ludzka potrzeba uwięzienia tajemnicy w słowie kończyła się logoreą. Ale wobec boskiej ekonomii człowiek jest bezradny i bezbronny, może wierzyć albo nie, lecz oba rozwiązania niosą lęk i niepewność. Bóg jest w lepszej sytuacji, nawet jeżeli w Betlejem urodził się jako człowiek. I jest w tym „pewna dawka hipokryzji”, by użyć zgrabnego określenia z  eseju Giorgio Agambena „Piłat i Jezus”.

 

Ta mała książeczka z wielkimi pytaniami nie jest jednak „zgrabna”, uwiera, bo objaśniając, wywołuje jeszcze ciemniejsze pytania.

Piłat, jak każdy człowiek poddany ekonomii zbawienia, pozbawiony jest – twierdzi Agamben – pewnego przywileju danego Chrystusowi wcielonemu w człowieka: w swym starciu z Wiecznym ma tylko naturę ludzką. Jest człowiekiem, i tyle. Nie ma, w przeciwieństwie do Chrystusa, dwóch natur, dzięki którym może powiedzieć jednocześnie „niech mnie ominie ten kielich” i „nie jak ja chcę, ale jak Ty”, lecz tylko jedną, z pomocą której szuka, na swój sposób, sprawiedliwości i prawdy.

Strategie tych poszukiwań są różne, człowiek postawiony wobec tak ostatecznych wyzwań może również odmówić wyboru, powtórzyć Piłatowy gest umywania rąk. Ten gest, arcyludzki, nie przypadkiem tak łatwo zadomowił się w języku. Agamben zwraca uwagę, że prokurator Judei w końcu wydał Jezusa na ukrzyżowanie zgodnie z wolą żydowskiej starszyzny, ale niezgodnie z rzymską procedurą prawną nie zakończył procesu wyrokiem, uchylił się od osądzenia króla żydowskiego.

Nie wydał wyroku, nie orzekł, więc nie zakończył swojego rozdziału opowieści.

7.

Czy taki gest ma jakiekolwiek znaczenie? Czy unik zmęczonego światem człowieka ma wpływ na ekonomię zbawienia, nawet jeśli nie wierzymy i traktujemy ją tylko jako spekulację, mająca jakoś uporządkować beznadziejny świat? Czy wigilijna opowieść o nadziei narodzenia i przemiany może zakończyć się dobrze? Czy – mówiąc po ludzku – zaznamy w końcu świętego spokoju?

Odpowiedź, którą da się wyczytać z eseju Agambena, nie jest optymistyczna. Ekonomia zbawienia ma swoją logikę: Chrystus chciał być osądzony i skazany, godził się na ziemskie wyroki, by dać nam szansę na sąd ostateczny, sąd po którym miało już nie być żadnego sądu, więc miał być więc także ucieczką z ludzkiej historii.

Historia jest częścią ekonomii zbawienia, ale jest jej częścią jako rzeczywistość z krwi i kości, a nie teatr marionetek – pisze Agamben. Piłat to nie tylko wykonawca boskiego planu, executor Novi Testamenti, to historyczny aktor ze wszystkimi swymi niemożliwymi do wyeliminowania sprzecznościami.

Jak pokazuje właśnie historia, bywamy nieobliczalni, dlatego niełatwo wpisujemy się w cudzą ekonomię, w cudze scenariusze. Ale wszystko ma swoją cenę: unik Piłata, owa odmowa wydania wyroku utrudniła, a może nawet uniemożliwiła, zakończenie procesu, którego wynikiem miało być postawienie nas przed ostatnim sądem, dającym wyzwolenie.

Piłat, wybierając swój sposób poszukiwania prawdy poprzez wstrzymanie się od osądu, zaburzył logikę ekonomii zbawienia W świetle Piłatowego uniku ekonomia ta nie jest tak jasna i oczywista, jak by mogło się wydawać. Jasne i oczywiste przestaje też wydawać się zakończenie wigilijnej opowieści.

8.

To w końcu nieuchronne: im mocniej przygina nas do ziemi, tym bardziej opowieść o narodzinach wielkiej przemiany zmienia się w opowieść o śmierci. Wtedy zakończenie tej opowieści – jak i samą śmierć – próbujemy odłożyć na później, na święte kiedyś albo na święte nigdy, nie wiemy przecież, co w końcu nastąpi.

I nie wyjaśni się to aż do końca, który też nie jest oczywisty, bo przecież może wcale nie nastąpi. A wówczas skazani będziemy na nieustający ciąg dalszy, który nastąpi zamiast zakończenia.

A jeśli już na zawsze utknęliśmy w historii, w nierozwiązywalnym krisis i na darmo czekamy zakończenia wigilijnej opowieści, jakie by ono nie było?

Bóg nie osądzi człowieka, bo człowiek nie osądził Boga – orzeka w swoim eseju Agamben i nie jest to dobra nowina.

Bo co jeżeli ma rację?

Więc nigdy już nie odpoczniemy?

Data dodania: 5 grudnia 2018

Długo brakowało mi odwagi, żeby o niej napisać, bo spisać trzeba i tę historię jak z wojennego melodramatu. A przecież ona sama nigdy jej nie opowiadała, więc dlaczego miałbym to robić ja, który nawet nie pomyślałem, by odpowiednie pytania zadać w odpowiednim czasie. Póki był czas.

Nie znosiła, gdy mówiło się do niej ciociu. To jakby wołać świnie, ciuć, ciuć, ciuciała zabawnie, nauczyła się w Bąkowej Górze, ważnym miejscu, które jeszcze powróci. Kazała mówić sobie po imieniu, nie potrafiłem, więc szukałem form osobowych, ale bezimiennych, ćwicząc język. Dziś żałuję, że niektóre imiona nie zostały wtedy wypowiedziane głośno. Wtedy, to znaczy, gdy ciocia Bronia żyła i słyszało się co nieco, choć nie należało o to pytać.

Nie odważyłem się nigdy mówić do niej Bronisława, gdy zacząłem spotykać ją częściej, miała mniej więcej tyle lat, co ja teraz. Mnie, szesnastoletniemu, powinna wydawać się stara. Ale nie, stara była krótko, na sam koniec życia, wcześniej po prostu wydawała się poważna i ważna, choć uwielbiała ironię. A może właśnie dlatego.

Zapamiętałem ją tak, jakby nie zmieniała się wcale przez ten czas, gdy ją spotykałem. Elegancka, wysoka, wyrazista, tak, to dobre określenie: wyrazista. I ciepła, ale nie czułostkowa, nic z cioci na rodzinnym obiedzie. Nie mam żadnego zdjęcia, więc jej rysy się rozmyły, choć były ostre. Czy była ładna? Nie wiem, na pewno piękna, ale czy urodziwa? Jeśli, to urodą już wtedy nieco archaiczną, przedwojenną, z innego świata, o którym wtedy nie myślałem, z innej formy.

Nie z tego świata wydała mi się już przy pierwszym spotkaniu, pamiętanym mgliście, mieszkaliśmy wtedy jeszcze na przedmieściach R., więc mogłem mieć kilka lat, pięć, może sześć. Nie wiem, dlaczego przyjechały wtedy na Żakowice, obie z Jadwigą, siostrą ojca, więc ciotką prawdziwą, w odróżnieniu od Bronisławy, którą rodzice nazywali śmiesznie „przyszywaną”, jak mocnym szwem, przekonałem się później.

Nie bywaliśmy u siebie, ojciec miał chyba jakiś kompleks albo żal, był zbuntowany przeciw inteligenckim domom swojego rodzeństwa, a może po prostu wstydził się tej naszej nie naszej chałupy, skleconej tanio, obitej papą, zdeformowanej sienią z dykty, gdzieś przecież trzeba było trzymać węgiel, potrzebowali go dużo, żeby ogrzać źle ocieplony pokój, z kuchnią wstawioną za zasłony z wzorzystego, brązowego materiału.

Ciotki naprawdę przybywały z innego świata, pobrudziły zamszowe buty na ścieżce prowadzącej do domu, kawałek od szosy, po deszczu rozmiękała i czepiała się podeszew. Podarowały mi książkę, kolorową i rymowaną, dużą, w twardej oprawie, ciężko było utrzymać ją na kolanach, ale bez podpórki drętwiały ręce. Potem książki dostawałem od nich często, trochę układały mi spis lektur, nie myśląc jeszcze o tym, że i tak w końcu wszystkie trafią do mnie. Trudny spadek, musiałem zawołać stolarza.

Z tej pierwszej wizyty pamiętam też wielkie sprzątanie, omiatanie kątów z pajęczyn, szorowanie podłóg szczotą ryżową, mycie okien, choć żadne święta nie czaiły się w kalendarzu, białe rajtuzy, które brudziły się już przy zakładaniu, podtrzymując poczucie winy, gdyby na chwilę przygasło. Tylko kapa na łóżko nie chciała ułożyć się jak trzeba, więc i tak widać było ślad po żelazku, nowej rodzice nie mieli za co kupić, spłacali raty w ORSie, nie wiedziałem, gdzie to jest, wolałem nie pytać, musiało być tam strasznie.

***

W domu u ciotek czysto i schludnie było zawsze, nawet bez zapowiadania się, wszystko na swoim miejscu, którego było niewiele. Mieszkały w prawdziwym wieżowcu, choć za nisko, żeby z okien oglądać pałac kultury, nie wiem zresztą, czy by chciały. Maleńkie mieszkanko, z ciemną kuchnią i przedpokojem, w którym teraz bym się pewnie nie zmieścił, ale za to w samym centrum Warszawy, przy ulicy Hibnera, niedawno zdekomunizowanej, nie pamiętam, jak się dziś nazywa, jakoś tak znowu po warszawsku.

Ład wymuszał szacunek, uważałem, żeby nie nakruszyć francuskim ciastem, kruchym z natury, to był smak tych odwiedzin. Tylko stara pisarka, komunistka, przyjaciółka Bronisławy z kręgu kwadrygi, zbitka jak dzwon, miała gdzieś odkurzony dywan, strzepywała popiół z papierosów przed siebie, sprytnie unikając podsuwanej przez Jadwigę popielniczki. Paliła najtańsze papierosy, przecinane na połówki, jeden po drugim, w długiej szklanej fifce, której chyba nigdy nie czyściła, ciotki na wszelki wypadek miały zapas nowych. To nie była oszczędność, te połówki, ale nawyk z więzień, przed i powojennych.

Ja też mogłem palić, nieletni jeszcze, zupełnie legalnie, choć Jadwiga zżymała się trochę na liberalną nowoczesność Bronisławy, ale to ciocia Bronia była autorytetem w wychowywaniu dzieci. Wprowadziła Jadwigę w krąg Instytutu, zajmującego się nauczaniem niepełnosprawnych, głuchych, niemych albo tylko opóźnionych w rozwoju. Wprowadziła ją też do swojego mieszkania, na parę miesięcy, które okazały się kilkudziesięcioma laty, gdy Jadwiga trafiła do Warszawy z polecenia pewnego księdza, wyrzucona uprzednio z prowincjonalnego seminarium nauczycielskiego.

Siostra ojca dostała wilczy bilet po tym, jak zamiast na zebranie socjalistycznej organizacji młodzieżowej poszła przystrajać kapliczkę na majowe nabożeństwo, randka nie z tym partnerem. Działo się to oczywiście dawno, w czasach, gdy władza bała się, że może zostać obalona modlitwą. Ciotki zamieszkały wtedy na Pradze, do centrum przeniosły się pod koniec gomułkowszczyzny. Palić wtedy można było wszędzie, choć w miejskich autobusach chyba jednak już nie.

Pierwszego papierosa wypaliłem z ciocią Bronią nie u nich w domu, lecz w palarni na czwartym piętrze kliniki przy Banacha. Czekaliśmy na zakończenie operacji ojca, poważnej, niewiele wtedy robiło się tak poważnych, sztuczne tętnice, z gwarancją na kilka lat, dosłowną. Eksperyment, jednym słowem, pomógł jakiś znajomy ciotki, z czasów wojny. Nigdy go nie poznałem, podobnie jak innych, o których ciotki opowiadały niewiele. Pojawiali się tylko czasem w codziennych rozmowach, pomocni właśnie w drobnych, praktycznych sprawach, każdy do innych zadań, żadnych nazwisk, tylko imiona, cichociemni.

Tworzyli prawdziwą siatkę, dawni konspiratorzy, powiązani z wieloma instytucjami i  urzędami, mający dojścia i możliwości, bez których trudno było wtedy żyć na przyzwoitej stopie, to znaczy móc niewymienialny na nic pieniądz wymieniać jednak na towary, zawsze deficytowe. Siatka była nawet międzynarodowa, ciotki dostawały czasem, przez kogoś, trochę dolarów z Kanady, od przyjaciółki z czasów okupacji, a potem inny przyjaciel, pan Jurek, wymieniał te dolary na złotówki, po dobrym kursie, niepaństwowym, u cinkciarzy. Pan Jurek załatwiał też wiele innych spraw, był złotnikiem, serce też ma złote, mawiała Jadwiga.

Złotą rączką był z kolei portier, który za czerwoną stówkę wymieniał ciotkom żarówki, naprawiał kapiące krany, uszczelniał okna i oliwił zawiasy. To wszystko po godzinach, kiedy nie siedział w szklanym akwarium na służbie, zaczepiając wchodzących pytaniami gdzie i do kogo. Sprawdzał ich, z zaskoczenia, małymi, okrągłymi jak judasze oczkami prześwietlając zmieszanych gości.

Jego pewność siebie brała się stąd, przypuszczały ciotki, że służył na dwóch etatach, w służbie spółdzielni mieszkaniowej i w służbie bezpieczeństwa. Tajny współpracownik, ukryty w szklanej klatce. Miał na imię Bolesław, Bolek, mówiły ciotki, naprawdę, to nie był pseudonim. Donosiciele też mają imiona, inaczej jak mogli by tracić te dobre. Tak więc na tyłach domów towarowych Centrum splatały się dwie wrogie siatki, ledwo tajne, jak to u nas.

Domyśliłem się w końcu, co wszystkich ich łączyło, tych tajemniczych nieobecnych, żywe i praktyczne duchy z przeszłości. Na polonistyce uczono nas umiejętności cennych również dla śledczych: czytania między wierszami, przeszukiwania wygłosów, rewidowania przemilczeń. Trochę też wiedziałem o historii, nie tak dawnej, ale zapominanej z ideologicznego poruczenia, co nieco słyszałem w domu. Że istnieje inna opowieść, nie zapisana w podręcznikach, dawali nam do zrozumienia także niektórzy nauczyciele.

Jak mój licealny polonista, którego ciotki zaprosiły na obiad po wręczeniu nagród zwycięzcom olimpiady polonistycznej. Najpierw jednak wysłały nas do teatru, wielkiego, na wielką operę, narodową. Same z nami nie poszły, straszny dwór był rzeczywiście straszny. Podczas obiadu profesor M-ski siedział sztywny jak zwykle, dawno nie stałam tak długo na palcach, śmiała się Bronisława, częstując mnie carmenem, gdy już  sobie wreszcie poszedł. Przejęty sobą, był groteskowy jak wtedy, gdy puszczał do nas oko przy socrealistycznych kawałkach Gałczyńskiego. Dosłownie, zza grubych szkieł. Ale historyka o lewicowych poglądach, sekretarza organizacji partyjnej, który na lekcjach opowiadał nam prawdziwą wersję Katynia, M-ski nie znosił.

O akowskiej przeszłości mówiło się w domu ciotek niewiele, prawie wcale. Tak było w wielu polskich domach, które przeżyły Hitlera i Stalina, ale w domu przy Hibnera milczenie nie brało się z tamtego lęku z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. O tamtym nie wolno było mówić tylko przy Bronisławie, jakaś zmowa, omerta, dorozumiana, choć  nikt jej nie zarządził. To milczenie powstało pewnie dawno, gdy krzyk ugrzązł w krtani, kalecząc ją jak przełykana zbyt pospiesznie skórka suchego chleba. Może to wtedy po raz ostatni padło imię tamtego, kto wie, w każdym razie ja nie wiem, nigdy nie poznałem jego imienia. O nim i o tym kawałku swojego życia Bronisława milczała jak jej głuchonieme podopieczne, zupełnie jakby tamten ostry okruch naprawdę podciął jej struny głosowe.

***

To wyszło jakoś tak przy okazji opowieści o Bąkowej Górze, ciotki jeździły tam co roku na wakacje, aż do śmierci tych, u których się zatrzymywały na letnisko. Śmierci, po której Bąkowa Góra mogła wreszcie odejść tam, gdzie odchodzili jej mieszkańcy i ci, którzy w tej wsi bywali kiedyś. Dowiedziałem się w końcu, że Bronisława spędziła w Bąkowej Górze trochę wojennego czasu, najpierw jeżdżąc tam na konspiracyjne kursy, a potem ostatnie kilkanaście miesięcy wojny, po wielkiej wsypie, zagrożona aresztowaniem. Prawie cały jej oddział ewakuowano wtedy do podwarszawskich miejscowości.

Na moim wiejskim przedmieściu wyrazu wsypa używało się w najpierwszym słownikowym znaczeniu: worek z gęstej tkaniny, który po wypełnieniu pierzem stanowi poduszkę lub pierzynę. Inaczej też czytało się skrót AK, „a kury, a kaczki”, innych partyzantów babcia nie znała, ci, którzy podczas okupacji pojawiali się na Żakowicach, pasowali do stalinowskiej propagandy, bandyci jak ulał. Parę kilometrów dalej, w mieście, pamięć była już inna, może dlatego, że tu też przechowywano zagrożonych wsypami warszawiaków.

Ewakuowano prawie cały oddział, ale jego i kilku innych nie. Zginęli wszyscy, od razu w pierwszych dniach powstania, które nie mogło się udać, o czym Bronisława była przekonana, nie wiem tylko, już wtedy czy dopiero po latach. Bez imienia, nie jest bezimienny, narzeczony cioci, padło bodaj raz, jakoś tak oficjalnie, Jadwiga zaraz zmieniła temat, ale ja tak o nim myślę dziś.

Mam nadzieję, że Bronisława dowiedziała się o jego śmierci szybko, jeszcze tam, na wsi, i nie musiała potem czekać na powrót, szukać przez Czerwony Krzyż, rozpytywać, przedłużać nadzieję. Nie związała się już nigdy z żadnym mężczyzną, o tym też się raczej nie mówiło. Chyba nigdy nie wybaczyła tamtym, którzy rozkazali mu umrzeć. Więcej niż przypuszczenie, bo przekonałem się o tym na własnej skórze, choć nie od razu zrozumiałem.

***

To było dzień po ogłoszeniu stanu wojennego, historyk lewicowiec patrolował rodzinne miasto z opaską ormo na rękawie, a ja wróciłem do Warszawy sam, bez żony, tylko po rzeczy, zamykano akademik i nasze uczelnie. Zebranie na polonistyce, ktoś chce strajkować, nie ma szans, dopiero przed paru dniami zakończyliśmy akademickie strajki, skoty jeździły już w pobliżu uniwersytetu zanim zawiesiliśmy protest.

Potem zdarzenia jak z tragikomedii, gatunku dziś nieuprawianego. Maciek pyta, czy pojadę z nim na Żoliborz, w pewne miejsce, raczej niepewne, musi z niego coś zabrać. Mam czekać w pobliżu, jeśli nie wyjdzie za kwadrans, to muszę wrócić i zawiadomić innych. Nie bardzo wiem, kim są ci inni, może dlatego czekam dłużej, mija dwadzieścia minut, jest zimno, chyba spadł śnieg.

Wychodzi prawie po dwu kwadransach, idziemy na przystanek. Po drodze daje mi jakiś zwitek, nie banknoty, jakieś zdjęcia, mikrofilm. Wsiadamy do autobusu, jest jak w filmie, on wyskakuje w ostatniej chwili, przytrzymując hydrauliczne drzwi. Pocę się, choć nigdy nie zakładam czapki, wyskakuję dwa przystanki dalej, wsiadam znowu, niezgrabnie, blokuję jedno skrzydło. Powtarzam ten manewr jeszcze dwa razy, w dwu różnych autobusach. Przyglądają mi się pasażerowie, odsuwają na wszelki wypadek, tak, rzeczywiście wcale nie zwróciłem na siebie uwagi. Wysiadam na Świętokrzyskiej, kawałek idę pieszo, dalej niż trzeba, robię kółko zanim wejdę w pasaż przy Amforze.

Wymyśliłem, że w akademiku jest zbyt niebezpiecznie, więc zawiniątko zostawię u ciotek, wygląda niewinnie, tylko do jutra, jutro mam przekazać dalej. Ale przecież muszę im powiedzieć, pytają, co to, i tak bym powiedział. Tylko, że sam wiem niewiele, tyle ile trzeba, to też widzieliśmy na filmach, nie powiesz więcej niż wiesz, one przecież zrozumieją, są po dobrej stronie, doświadczone.

Bronisława zmienia się nagle, w momencie, jak dobra aktorka, takiej jej jeszcze nie widziałem, jednocześnie wściekłej i lodowatej, cedzącej słowa nie swoim głosem. Pyta, czy wiem, co jest na tym mikrofilmie, czy wiem, kto mi go tak naprawdę dał i komu mam go przekazać. I czy się w coś nie wplątałem?

Plączę się, ale dopiero teraz, nie chcę odpowiadać na te pytania, sobie i jej, więc dukam coś o konspiracji, zasadach, że tak lepiej, mniej wiesz, krócej zeznajesz. Przerywa, wciąż opanowana, wiem, że jestem śmieszny, smarkacz przyłapany na gorącym uczynku, znowu się pocę, próbuję jeszcze coś tłumaczyć. Pomyślałeś o ojcu, o jego sercu? – pyta wtedy, nie spodziewając się odpowiedzi.

Naprawdę, nie pamiętam, czym się skończyła nasza rozmowa, choć mógłbym jej zakończenie wymyślić, w naszej literaturze pełno takich dialogów, sierpniowych, listopadowych, styczniowych. Ale ja zapomniałem, wyparłem, nawet nie wiem, czy w końcu przyjęły to, co u nich chciałem ukryć. Pewnie tak, może nie?

***

Nie pamiętam także, czy już wtedy rozumiałem jej lęk, może zrozumienie przyszło później: nie bała się o siebie, to był lęk z pamięci, ćwiczony wiele razy. Ale widzę jej twarz, nie rysy, te się zatarły, ale wrażenie, gdy znika z niej podbita ironią inteligencja, a pojawia się coś pospolitego, ostrego, nienawiść, ale nie dzisiejsza, choć też nie przedawniona, do tamtych, których nigdy nie brakuje, wydają rozkazy łatwo, za łatwo, bo giną zwykle inni, bezimienni w odróżnieniu od wodzów.

Naprawdę, nigdy jej takiej nie widziałem, ani wcześniej, ani później. Zresztą później widywaliśmy się rzadziej, jakbym jej unikał. Potem urodził się syn, zabierałem go czasem, cieszyły się bardzo, jak babcie, znowu byliśmy rodziną, sfastrygowaną na chwilę. Po roku wyjechaliśmy, wróciliśmy do R., poszedłem do wojska, spotkania były coraz rzadsze. Wpadałem na krótko, bywałem co prawda w Warszawie raz w tygodniu na zebraniach w instytucie, ale rzadko miałem czas, by zajrzeć akurat do nich. O tamtym nie rozmawialiśmy nigdy, jakby się nie wydarzyło. Zresztą działo się coś innego, ważniejszego, Jadwiga miała rację, ciotka zaczęła starzeć się nagle i szybko.

Słabła i milkła, uśmiechała się jeszcze, ale do środka, w siebie, daleką. Właściwie rozmawialiśmy już tylko o przeszłości, opowiadała o przedwojniu, ojcu kolejarzu, znajomych poetach, kawiarniach, uniwersyteckich profesorach. Mnóstwo szczegółów, ale i teraz bez tego jednego, bez tej jednej opowieści, nieopowiedzianej. Nigdy jej też nie zapisała, przynajmniej nie znalazłem niczego w jej papierach, które trafiły do mnie razem z książkami.

Wyobrażam sobie, jak zapisuje to wspomnienie, gdy patrzę w stary zeszyt, kupiony jeszcze przed wojną, na Świętokrzyskiej, w fabrycznym składzie przyborów szkolnych i kancelaryjnych Edwarda Zimnego, tel. 681-64. To skoroszyt alfabetyczny, równiutko zapisane notatki, piękne pismo, w szkole uczyli wtedy kaligrafii. Tytuł na trzeciej stronie: kurs sanitarny w Bąkowej Górze w czasie wojny w 1940 – 1941 oraz dopiski późniejsze; może tu gdzieś jest klucz do tamtej opowieści? Zaglądam najpierw pod R, taki odruch, bezwarunkowy: Rana jest nagłym przerwaniem tkanek. Bywa: cięta, kłuta, miażdżona, szarpana i postrzałowa. Zapis konkretny, jasny, dosłowny, świetny materiał do powtórki, żeby nie zapomnieć.

Ostatni dopisek powinienem zrobić o tym, jak w końcu zaczęła tracić pamięć. Ale żadnego błogosławieństwa, żadnej ulgi, zapominała tylko to, co wczoraj i nas, ciągle obecnych. Odzywała się coraz rzadziej, przerywała, zanim skończyła myśl, cofała się, milkła, wpatrując w okno bez firanek. Było coraz gorzej, myliła mnie z bratem, myliła naszych synów, mieszała nasze imiona, coraz bardziej niema, za każdym spotkaniem.

A może jednak nie, może było inaczej: niczego nie mieszała, lecz znowu gotowa, nadawała nam pseudonimy w miejsce imion, tak na wszelki wypadek, gdyby tamto wróciło. Przecież zawsze tu wraca.

Data dodania: 20 listopada 2018

…również w epoce kultu rozumu poeta zawsze był pszczołą, ponieważ „bredził” w mowie niepodobnej do języka codziennego; ponieważ przemieniał kwiaty w miód, to znaczy chwile w wieczność.
Ryszard Przybylski „Klasycyzm, czyli …”

Tak było, naprawdę, w połowie listopada, tej lepszej, bo słonecznej. Wystarczył jeden dzień bez samochodu. Nie miał mnie kto podwieźć, więc wracałem autobusem, podmiejskim, linii A, to naturalne, że tu we Wsoli zaczyna się alfabet, z przystankiem przy muzeum Gombrowicza. Aby dotrzeć do przystanku w kierunku R., trzeba przejść na drugą stronę trasy numer siedem, w jednym z dwóch miejsc, jednakowo oddalonych od muzeum. Wybrałem drogę koło kościoła, która najpierw cofa się wbrew kierunkowi jazdy, nawraca dopiero po drugiej stronie ruchliwej szosy.

Zaczęło się jeszcze przed przejściem, czerwone światło pali się tu długo, zwłaszcza jeśli nikt nie naciśnie przycisku, nazywanego śmiesznie i fachowo wzbudzaczem. Biły dzwony, a z kościelnych drzwi wychodzili ostatni żałobnicy. Miejscowi, jak co dzień zamieniający zasiłki w wino tuż obok plebanii, oderwali się od ściany sklepu, żeby sobie popatrzeć.

Czoło konduktu utknęło przed pasami, sześciu mężczyzn dźwigających trumnę przestępowało z nogi na nogę, tak ciężar przez chwilę wydawał się lżejszy. Pogrzeb na światłach nie ma pierwszeństwa, jak chociażby karetka na sygnale ścigająca się ze śmiercią, więc zmarły po raz ostatni musiał poddać się prawu żywych.

Kondukt spotkał się z falą samochodów w tym krótkim momencie, gdy ruch na skrzyżowaniu zamiera, bo dla obu stron świeci czerwone, żeby ryzykanci zdążyli zjechać z drogi tym bardziej przywiązanym do życia. Blaszana rzeka ruszyła po chwili, okadzając trumnę spalinami. Siłą rzeczy, nie tylko ostatecznych, na chwilę stałem się częścią żałobnego orszaku, rozstaliśmy się zaraz za przejściem, ostatnia droga prowadziła prosto, moja w lewo, wzdłuż trasy szybkiego ruchu.

Przystanek był wiecznie zaśmiecony i wypaprany sprejem, choć z trzech najpopularniejszych polskich skrótowców wymalowano tylko jeden: CHWDP, bo kto by tam bazgrał na murach PKO czy NMP. Oczekiwanie było nawet przyjemne, samochody wyły co prawda i smrodziły tuż obok, ale listopadowe słońce grzało jak letnie, musiałem nawet zdjąć kurtkę, okazała się nagle kolejnym dowodem na ocieplenie klimatu.

Dyskusje klimatologiczne staja się coraz modniejsze, a argumenty przy rodzinnych obiadach miewają siłę słynnych dowodów na istnienie Boga, tyle że jest ich więcej, każdy bez trudu może podać przynajmniej siedem własnych przykładów i anegdot. Bo i dzieje się teraz w powietrzu coś dziwnego i niespotykanego dotąd.

Na przykład tamtego dnia, przecież już listopadowego, do mojego gabinetu wpadła pszczoła. Okien nie zamykam nawet zimą, więc czasem muchy, wybudzone z diapauzy słońcem, próbują wydostać się na zewnątrz i wpadają w pułapkę między ramami podwójnych okien. Rano znajduję je martwe, leżące z rozczapierzonymi w górę odnóżami i rozłożonymi skrzydłami.

Tym razem była to jednak pszczoła, pewnie jedna z tych, które ogrzewają w ulu zimowy kłąb. Oszukana prawie letnim słońcem, wyciskającym z roślin ostatnie zapachy, rozbudzona, tłukła o szyby, potem wracała, i znowu. Uderzyła nawet w ekran komputera, muszę widocznie zmienić tapetę na mniej barwną. Wyleciała dopiero, gdy otworzyłem okno na oścież. Pewnie nie przeżyje nocy, pomyślałem, za zimno.

W autobusie było za to gorąco, słońce słońcem, ale jest listopad, więc trzeba się dogrzewać. Promienie z trudem prześwietlały brud na szybach, w końcu mieliśmy już za sobą tydzień jesiennej, październikowej pluchy. Nie chciało mi się gadać ze znajomym kierowcą, wykorzystałem moment, gdy na następnym przystanku pokazało się kilkoro oczekujących, zrobiłem im miejsce, przesuwając się w głąb autobusu. Pojazd był klimatyzowany, więc zakręconego na śrubę okna nie dało się otworzyć. Przytknąłem czoło do szyby, była trochę chłodniejsza.

Jechaliśmy jeszcze przedmieściem. Za oknem byle jakie, byle większe, tablice reklamowe, szyldy autokomisów i składów budowlanych, nieskoszone zarośla na jeszcze pustych działkach oznaczonych kawałkiem dykty z numerem telefonu, chałupy i domki ocieplane faliście albo styropianem w bieliźnianych kolorach – to wszystko równie dobrze mogło prowadzić do R., jak i do każdego innego miasta. Wyglądało, jakby polskie miasta postanowiły zamaskować się przedmieściami, by wróg, kiedy przyjdzie, a przecież zawsze kiedyś tutaj przychodzi, nie mógł rozpoznać, która to miejscowość rozpościera się przed nim, rozkłada przy ziemi w geście chwilowej uległości, jak szczeniak przed starszym kundlem.

Na kolejnych światłach, zatrzymywały nas dzisiaj wszystkie, też jakby się zmówiły, zobaczyłem coś nieoczekiwanego. Pomyślałem najpierw, że muszę zmienić okulary, bo po tych kilku godzinach z książką i komputerem rozmazują mi się szczegóły. Ale to nie była wina wzroku, podeszli bliżej, więc widziałem dobrze, matka i dziecko, na przejściu. Ono zsunęło czapkę na koniec głowy, też było mu za gorąco, ociągało się, odwracało, zerkając na obły przedmiot, który ciągnęło za sobą na szarym kablu jak na smyczy. To była mysz, tak, nie myliłem się, dzieciak zabrał na spacer komputerową myszkę.

Zacząłem więc uważniej i podejrzliwiej przyglądać się mijanym obrazom. Za rowem po drugiej stronie ulicy robotnik w czerwonym kombinezonie trzymał oburącz grubą linę w kolorze gliny, jakby prowadził na smyczy małą, zieloniutką koparkę w wieku mamucim. Dwaj inni pchali przed sobą wielką szpulę z kablem, wyglądali jak krasnale wykradające z komody czarną nitkę, stalowa igła tkwiła już w konstrukcji zabezpieczającej wykop.

Dalej trzy stare kobiety, pochylone, więc nie widziałem dobrze jak stare, sprzątały otoczenie błękitnej kapliczki z matką i dzieckiem, wichura porozrzucała postawione na ich chwałę plastikowe chryzantemy i lilie. Zbierały je z ziemi dziarsko jakby nigdy między kręgami nie objawiła im się żadna przepuklina.

Chłopak w autobusie zdjął dłoń z karku dziewczyny i przeżegnał się pospiesznie. Ona, choć autobus minął już figurkę, zrobiła to samo ręką uwolnioną z jego drugiej dłoni, a potem znowu spletli palce i złożyli je między jej udami. Doprawdy, Bóg jest miłością, pomyślałem i przez chwilę wcale nie wydawało mi się to ironiczne.

Teraz za oknem nie było ludzi, za to daleko od szosy, przy bocznych uliczkach tłoczyły się domy jak marzenie. Powstały rzeczywiście z marzeń tych wszystkich zaradnych i zapracowanych tak bardzo, że nie mają czasu w nich pomieszkać, ledwo zdążają przecież na przykrótki sen, bez snów. Te nowe osiedla to życie na kredyt, i śmierć na kredyt, cała ich przyszłość. Na dywidendę po życiu i grzechów umorzenie nikt tu pewnie nie liczy.

Wysiadłem tam, gdzie zwykle. Na przystankowej wiacie widniał napis inny, już nie skrótowy, choć też popularny. Radomiak pan…, namazał jakiś kibol, ostatnia litera uciekła pewnie razem z nim, wypłoszona przez przechodniów lub przejeżdżającą przypadkiem straż miejską.

Robotnicy, którzy sprzątali parking przy sądach opodal przystanku, przeklinali głośno i dosadnie. Wiatr nieustannie zaganiał w ich stronę liście spadające w pobliskim parku. Mieli czerwone kurtki, a żółtozielona zamiatarka była niewiele mniejsza od tamtej koparki. Bluzgi przebijały się przez warczenie silnika, wystarczająco jednak głośne, by zagłuszyć modlących się za dusze przy figurce na skraju parku.

Na przejściu przez jezdnię, podwójnym, bez świateł, więc szerokim i niebezpiecznym jak rzeka, matka poganiała córkę, dźwigającą wielkie siaty, wracały z grzebalnika albo z mopsu. Ubrane dziwacznie, w stylu eklektycznym, delikatnie mówiąc, omawiały łupy, ze znawstwem rozprawiając o modzie, może nie najnowszej, ale dzięki nim nieprzemijającej.

W sklepie „po schodkach”, koło mojego bloku, nie było kolejki. Fryzjerka z niedawno otwartego w tym samym pawilonie zakładu znów wyszła na papierosa. Interes rozkręca się jej powoli, dużo wolniej niż nałóg. Niech pani nie rzuca tu petów, upomniała ją kobieta o twarzy pokrytej liszajami i przetłuszczonych włosach, którą często widuję z okna, zbiera śmieci rozrzucone obok śmietnika, głośno przeklinając. Męczennica czystości, wariuje już nie tylko pogoda i meteopaci.

O barierkę przy schodach opierał się, chyba trzeźwy, znajomy alkoholik. Wódka zniszczyła mu sploty nerwowe, wysztywniła do tyłu tak mocno, że poruszał się wbrew prawu grawitacji, nocny kosmonauta. Tak prawdę powiedziawszy, to myślałem, że już umarł, nie pokazywał się przez długi czas, może odwykł. Teraz stał blady, jakby ktoś rzeczywiście odwinął go ze śmiertelnych prześcieradeł. Wskrzeszenie na ostatnią setkę? Więc zawsze jest nadzieja? Ukłonił się, prawie prostując, ale i tak nie widziałem dobrze jego twarzy, była szarą plamą, już po stronie zmierzchu.

W sumie nie zdarzyło się więc nic nadzwyczajnego, ale jednak ten dzień rymował się zbyt łatwo. Poezja ulewała się światu jak mleko niemowlęciu.

***
Nazajutrz pszczoła wróciła do mojego pokoju, gdy tylko słońce rozgoniło mgłę wokół rosnącego naprzeciw dębu. Wpadła przez ledwo uchylone okno i zachowywała tak, jakby tym razem postanowiła zostać na zawsze. Machałem rękoma coraz szybciej i bezładniej, uciekała i brzęczała mi gdzieś z tyłu głowy, uparta i rozwścieczona, coraz bliższa.

Nie było na co czekać, złapałem leżący na biurku ostatni numer zasłużonego czasopisma literackiego. Z powodu wstrzymania państwowej dotacji numer był mocno spóźniony i podwójny. Na tyle więc gruby, że wystarczyło jedno celne pacnięcie.

Data dodania: 7 listopada 2018

                                                                                                                                              3 listopada, sobota

Zaduszyłem się w tym roku jak nigdy. Ale o tym już ani słowa, bez sensu znów pisać o śmierci, ona pisze nam się sama. Więc lepiej o sprawach pogodniejszych, o leniwym słońcu i cudzej miłości, które dają energię, przynajmniej na jakiś czas.

***

Zdarzyło się to, nic wielkiego, powiedzmy od razu, tuż przed porą dżdżystą, podczas której nawet najwięksi twardziele okręcają szyje kunsztownie zasupłanymi szalikami, wyglądającymi jak węże, które zasnęły w trakcie duszenia ofiary. Na głowy naciągają czapki przylegające do czaszek jak czepki pływackie, wyglądają w nich jak niedorozwinięte grzyby na deszczu, który lada moment przeleje się w potop.

Naprawdę nic wielkiego, po prostu rąbałem drewno, ni stąd, ni zowąd, nieumiejętnie, bo zdarza mi się to niezwykle rzadko. Nie było wyjścia, trafiło na mnie, nie mogłem przecież patrzeć, jak robią to kobiety, z konieczności może i bardziej wprawne niż ja, ale przecież niemłode już, nie wchodząc w szczegóły. Musiałem więc zachować się jak mężczyzna.

Zresztą dobrze jest być prawdziwym mężczyzną, takim naprawdę najprawdziwszym. Prawdziwy mężczyzna ma szansę dostąpić spełnienia jeszcze za życia i stosunkowo łatwo: spłodzi syna, zbuduje dom (a jak nie, to spłodzi kolejnego syna albo i córkę), posadzi drzewo, potem je zetnie i porąbie, a szczapy spali w kominku lub pod kuchnią, z pożytkiem, bez ględzenia o kole życia, symbolice ognia i innych dyrdymałach, czyli bez dzielenia włosa na czworo. Bo na czworo to dzieli się kawałki pocięte na krajzedze, trafiając siekierą w odpowiednie miejsce pionowo ustawionego kloca.

Tak sobie myślałem, tnąc i rąbiąc drewno w dzień od pracy wolny choć powszedni, więc świąteczny tym bardziej. Zębata tarcza piły świszczała i popiskiwała na sękach, aż cierpły dziąsła i zęby. Młode jabłonki, połamał je wiatr, są bardzo twarde, uważaj na palce, drewno może odbić, trzymaj mocno, mocniej, ale siekiera i tak odbiła się od pieńka i wyrwała z ręki, w tył, między szeroko rozstawione nogi, właśnie dlatego staje się w rozkroku. Szybko złapałem rytm, uderzenie w dobre miejsce, prawie w sam środek, ostrze wbite mocno, na sztywno, potem trzy lub cztery uniesienia nad głowę, siekiera z przyczepionym kawałem drewna spada i stuka głucho o pieniek, kawałki rozlatują się na boki, jeszcze za duże, więc powtórka. Bardziej oporne, wyschnięte na kamień, rozłupuje się metalowym klinem. Jest czerwony, ze wstydu lub może ze złości na moją niezgrabność nowicjusza, żartowałem w myślach, antropomorfizując narzędzie.

***

Przekonałem się szybko, że rąbanie wcale nie jest takie trudne, wystarczy ćwiczyć. Znacznie trudniejsze jest bycie prawdziwym mężczyzną. Nieprawdziwy od prawdziwego różni się nie techniką rąbania, ale tym, że nie potrafi rąbaniu oddać się cały, przeciwnie, nawet przy tej czynności myśli, mózgowiec nieufny wobec automatyzmu mięśni. I żeby to chociaż zamyślał się nad techniką uderzenia albo obliczał siłę zamachu, nie, on zastanawia się na przykład nad tym, czy ścięte przed kilku dniami i ociosane z gałęzi pnie są nadal drzewem zachowującym pamięć lasu, wiatru, porannej rosy i osuszającego ją słońca, czy też w zgodzie ze słownikiem są już tylko drewnem, bezdusznym przedmiotem, materiałem oczekującym na obróbkę, truchłem, które ożyje raz jeszcze, ostatecznie, dając ciepło i płomień.

Nieprawdziwość mężczyzny nie prawdziwego bierze się właśnie stąd, iż nie potrafi on zjednoczyć się z zamachem, stać się jednią z uderzeniem, osiągnąć to półboskie spełnienie poza intelektem. Przeciwnie, mężczyzna nieprawdziwy zamyśla się bez umiaru, wymyśla nałogowo, zapisuje w pamięci albo przepowiada ją jak różaniec. Nie potrafi być tak po prostu tu i teraz, no i nieszczęście gotowe.

***

O czym więc, niepoprawnie nieprawdziwy, myślałem w ten dzień  nieoczekiwanie wolny, choć wbrew zamiarom pracowity? Wspominałem inny taki dzień, naprawdę leniwy, z dala od kieratu i netu, dzień sprzed tygodnia, który wtedy wydawał się ostatnim momentem październikowego lata, ale nim nie był, ostatnim nie okazał się nawet i ten przerąbany dzień nieoczekiwanej siekierezady. Lato nie chciało odejść, bawiło się z nami odkładając na później zapowiadany koniec, niepoważne.

Przypomniałem sobie niezbyt istotną scenę, której nie zapisałem zapamiętując tamten, niby-ostatni, dzień. Błahostkę, którą trzeba było odrąbać od głównej opowieści niczym nieobciosany konar, zawadzający przy obróbce, przeszkadzający rozłupywaniu opowiadania na zdania i akapity. Scena ta, wtedy odrzucona, warta jest paru słów choćby dlatego, że zamykała tamten dzień, pogrążony we wspomnieniach jak pierwszo listopadowe wypominki na wiejskim cmentarzu.

Pamiętacie może, jak rozczarowany, opuszczałem Stary Ogród, park od czasów moich spacerów z ojcem tak odmłodzony i porżnięty, że zupełnie nie przypominający tamtego, zapamiętanego w kilku, za przeproszeniem,  archetypizujących się już obrazach. Wygnaniec z raju dzieciństwa, można by pomyśleć, mając skłonności do patosu i hermeneutyki, więc tak o sobie myślałem.  (Czy prawdziwi mężczyźni wspominają tak drobiazgowo, a na dodatek publicznie swoje smarkate lata?).

Przeniosłem się więc, autobusem linii pięć, do innego parku, trochę młodszego i trochę mniej porżniętego – może chronił go geniusz wojenny Tadeusza Kościuszki, którego imię park nosił. Park Kościuszki, mówiło się w skrócie, bo język-ekonom uwielbia oszczędzanie, do granic zrozumiałości. Dla przykładu: czy przyjezdny, odwiedzając po raz pierwszy radomski cmentarz, może nie zastanowić się choćby odruchowo, kim był ten straszliwy Firlej, którego ofiary do dziś upamiętnia nazwa drogi prowadzącej do nekropolii? A tak na marginesie: do ulicy Ofiar Firleja wpada zupełnie boczna uliczka Witolda Gombrowicza, mistrza dygresji i paradoksów.

***

Wracajmy jednak do parku naczelnika. Gdy tam dotarłem, byłem już dosyć znużony tym dniem odpoczynku i rocznicowej refleksji nad przemijaniem, przygniecionej sztampą, bo tak nieuchronnie kończy się wywołanie duchów na zawołanie, z pamięci, nad którą przecież nie mamy władzy. Co w końcu sobie uświadomiwszy, postanowiłem porzucić naturalistyczny sentymentalizm i pójść na kompromis, czyli do kawiarnianego ogródka. Usiadłszy na zacienionej do połowy ławce, pozostałem w ten sposób wciąż wśród drzew i ptaków, mogąc zarazem zaspokajać pragnienie, absolutnie fizyczne, choć w tych okolicznościach może trochę i meta.

Wybrałem miejsce najbardziej w park wysunięte, na trawniku poniżej tarasu, obok pustego na szczęście w dzień powszedni placu zabaw, tuż za ogrodzeniem oddzielającym ławki obsługiwane od tych nieobsługiwanych, i jeszcze zanim kelnerka z zaśpiewem radującym serca miłośników kresów utraconych przyniosła mi pierwsze piwo, za ogrodzeniem pojawił się dość schludny bezdomny, zmęczony tąż samą potrzebą, w której był cały oczywisty. Nie wdając się w słuchanie jego homeryckiej opowieści, spełniłem dwuzłotowy, więc podwójnie dobry uczynek, a potem – odmówiwszy napojenia kolejnego bliźniego niezabliźnionego warknięciem, w którym słów było niewiele, ale i dosyć – zmoczyłem zarost w twardawej, chłodnej pianie, a poczuwszy na języku łagodną gorycz południowego chmielu, mogłem wreszcie oddać się ulubionej czynności, czyli przyglądactwu.

Słońce nachalnością swoją wciąż uciekające od jesieni dawało dobry pretekst, by założyć najcudowniejszy wynalazek człowieka, czyli ciemne okulary, pozwalające patrzeć bez ograniczeń, samemu pozostając niewidzianym. Tak więc, niepodejrzewalny, mogłem spokojnie przyglądać się przechodzącym, a także tym, którzy obsiedli okoliczne ławki, stojące poza strefą pokus i zamówień. Mogłem nawet bezkarnie pogapić się na dwie młode, choć zrobione na pełnoletniość, dziewczęta, co jest przecież zajęciem niebezpiecznie dwuznacznym w dzisiejszych, wcale nie tak znowu ferdydurkicznych, a raczej poprawnościowych czasach. Dziś wystarczy siwa broda i parę krzyżyków na karku, by stać się brzydko podejrzanym, nawet jeżeli Zuzanna nie grzeszy urodą.

Dziewczęcia odziane były niezwykle skromnie, tak pod względem barwy, dostojnej, wręcz żałobnej, jak i gdy chodzi o ilości materiału nader oszczędnie zużytego na sukienki. Dwie małe czarne na stylowej ławce w wyzywającym słońcu, z nogami założonymi jedna na drugą, wycelowanymi czubkami butów w świat, zakładu z którym zupełnie jeszcze nie były świadome. Pochłaniał je inny zakład, inne przedsięwzięcie, nie od razu dla mnie jasne, podobnie jak i ich podniecona radość, zwyczajnie:  dwie dzierlatki nie widzące świata poza swoimi iphonami. Nie wiedziałem więc, co je tak pochłania, ale gdybym zawierzył semantyce i frazeologii, domyśliłbym się, że pochłania je jakiś szatański koncept.

***

Przez kwadrans pokazywały sobie coś w aparatach, muskając ekranik szybkimi dotknięciami, bezwiedne ekshibicjonistki, niewinnie perwersyjne. Po kilku minutach zaczęły rozglądać się wkoło, trochę niespokojne. W końcu ta starsza, a może tylko bardziej rozkobiecona, wstała i ruszyła powoli w moim kierunku, krótką alejką prowadzącą do kawiarni, przysiadając po drodze to na jednej, to na drugiej ławce. Wybrała tę pierwszą, dyskretniejszą, bo przesuwając się lekko, mogła za grubym pniem kasztanowca skryć się przed wzrokiem tamtej młodszej, a może tylko mniej rozkobieconej. Znów pochyliły się nad ekranami telefonów, ożywione, ale spoważniałe.

Pomyślałem, że znudziła im się konwencjonalnie bezpośrednia rozmowa i teraz czatują na siebie w sieci, co nie było tak rzadkie w ich pokoleniu, czułość i bliskość mierzącym w gigabajtach. Ale nie, to było coś innego, starannie zaplanowana akcja, jak z feministycznego filmu sensacyjnego: ofiarą był on, samiec naiwny i ślepy, bo zapatrzony w siebie. Jak w piosence Grechuty, kto nie zna, niech sobie wygugluje.

Chłopak przysiadł się do tamtej, pozostałej w głównej alejce parku jak na głównym planie, a ja stałem się przypadkowym widzem naerotyzowanej pantomimy, pień zasłaniał mi część ławki, więc widziałem tylko jego ręce, niespokojne, nazbyt  przymilne, choć momentami władcze i zaborcze. Dzień się sposobił do uspokojenia, wiatr cichł unieruchamiając park, poległe pod drzewami liście okrywał wilgotniejący cień, jego ręce przyspieszyły, szarpnęły się w jej stronę, ale nie zmysłowo, nie, raczej raptownie i szorstko. Domyśliłem się, że usiłuje zabrać jej telefon, albo może tylko przerwać transmisję, przeznaczoną – jak mogłem o tym nie pomyśleć? – dla tej drugiej, czatującej w bocznej alejce. Zaatakowana nagle, wywijała się sprytnie, ręce obojga wyginały się wbrew fizyce jak w hinduskim tańcu, w końcu poderwali się z ławki, widziałem teraz oboje.

Wsunęła telefon do torebki, wpadł w nią jak w ciemną jamę, nie miał czasu na reakcję, bo oplotła go szybko rękoma, unieruchomiła, zawisając na jego szyi, ozdobnie, teatralnie, jak omdlała heroina w klasycznej operze, kurczowo trzymająca się życia zanim kochanek nie dźgnie jej nożem, rekwizytem przecinającym intrygę w najwyższych rejestrach. Całowali się równie teatralnie, wyraźne, choć zapewne nieuświadomione, wpływy Stanisławskiego. Inaczej jednak niż w porządnej operze on nie pchnął jej ani nożem, ani nawet gestem, odeszli spowolnieni, kolebiąc się lekko.

Wisiała wciąż na nim, teraz u boku, oburącz, jak zapaśnik chcący w klinczu doczekać końca walki. Rozplotła uścisk na chwilę, uwolnioną dłonią pomachała za jego plecami tej drugiej, pozostawianej na ławce. On jakby nie zauważył teatralnego gestu, patrzył przed siebie z uporem, wysztywniony, gdzieś nad głowami przechodniów, i tak w większości od niego niższych.

I wtedy przyszło mi do głowy, że może tylko udawał, może był świadomy tej gry od samego początku? I z ochotą uczestniczył w tym trójkącie na dwie ławki i internet, perwersyjnym jak każde podglądactwo. Ale nie, oni nie uprawiali podglądactwa, nie byli aż tak  anachroniczni, oni pomnażali rzeczywistość, przenosili ją w nową przestrzeń, tajemniczą dla mnie, ledwo dostępną, lecz dla nich oswojoną już dawno, może nawet od dawna  jedynie prawdziwą. Nie można być podglądanym, gdy robi się wszystko, by nieustannie być na widoku, w przekonaniu, że zniknięcie choćby na chwilę z wirtualnego świata jest groźniejsze niż realna śmierć, która nie istnieje przecież, dopóki nie przyjdzie.

Odwróciłem się od nich zanim zniknęli za drzewami, a wtedy ukraińska kelnerka zapytała troskliwie, czy podać kolejne piwo. Boh trojcu lubit’, zażartowałem głupawo i poprosiłem o rachunek.

Czułem, że już dziś jestem wczorajszy.

Data dodania: 14 października 2018

Umrzeć w raju, jakie to Gombrowiczowskie. W lipcowej spiekocie, w środku kanikuły, w nieznośnym blasku. Gorąco jest nawet teraz, w październiku, gdy po przeszło roku wracamy na urodziny jego muzeum. Umierał, o ile to w ogóle możliwe, przygotowany. Już nie spodziewał się wiele: jestem jak ton naciśniętego klawisza, więcej we mnie śmierci niż życia, pisał.

Vence to właściwie było życie po życiu. Płynę ku śmierci, przewidywał oczywiste już podczas rejsu powrotnego z Argentyny, choć to jeszcze uznać by można za napad melancholii albo krygowanie się starszego pana w średnim wieku. Ale po Berlinie, psychosomatycznie bolesnym, odchorowanym, opłaconym utratą sił, słowa o śmierci zaczęły znaczyć dosłownie, serio, bez ironii, nawet sentymentalnie.

Sentymentalne są obrazy powracające do mnie podczas każdego pobytu w Vence, także w tych zapiskach: Gombrowicz półleżący na łóżku, w jesiennej kapocie, choć na zewnątrz upał, jasność wdziera się do wysokiego pokoju, albo Gombrowicz zziębnięty, okręcony szalikiem, marszczy twarz w pełnym słońcu, na zdjęciu prześwietlonym blaskiem, czy nie ostatnim zrobionym na zewnątrz. Zimne słońca.

 

***

W Vence miał zawał, opisuje go szczegółowo w „Kronosie” i „Dzienniku”, dwa miesiące w łóżku bez ruchu, potem jeszcze dwa rekonwalescencji, nauka chodzenia, upokarzająca słabość ciała, które zawsze było źródłem cierpień, lęk, nie wiadomo, ile jeszcze zostanie podarowane. Tak wtedy leczono, leżeniem bez ruchu, kto przeżył, to żył, jak w cygańskiej wróżbie: i będziesz żył aż do śmierci, przepowiadała kiedyś mojemu ojcu młoda Cyganka.

Ojca kilkanaście lat później zawał powalił na równie długo, przypłacił kurację zapchaniem tętnic, nieodwracalną miażdżycą. Ale dwadzieścia lat po jego śmierci kazano mi wstawać już po kilku dniach i chodzić po szpitalnych schodach. Powoli, nie tak szybko, gdzie się pan tak wyrywa – krzyczał za mną rehabilitant, jakby nie znał odpowiedzi.

Słońce w Vence, palące, choć już jesienne, przypomina mi trochę tamto moje, czarne, w połowie października grzejące jak latem. Z takiego słońca zostałem wtedy wyrwany, choć to tutejsze jest bardziej męczące, duszne, zabiera tlen z powietrza bez przeciągów.

 

***

Na początku w Vence Gombrowicz nasłuchiwał jeszcze odgłosów z tamtego brzegu, zza oceanu, z porzuconej Argentyny, zawiedzionej miłości i młodości. Tamten brzeg huczał w nim i dymił. „Argentyna wydaje mi się stąd dysząca pianą i wiatrem oceanu. Mam ją w sobie, jak coś ciemnego, niewyraźnego, zagadkowego.” Z tym „w sobie” trafił do miejsca, w którym wszystko jest jasne, porządne, ustabilizowane. Przez większość roku prawie nie drgnie liść na palmie, grzeje słońce, jednostajnie przewidywalne, do nudności. Tak pewnie mógłby wyglądać raj wierzących, do którego trafia się po śmierci.

Docierały do niego publikacje z Argentyny, w „Dzienniku” zapisywał niezadowolenie. „Jak było do przewidzenia, ucharakteryzowano mnie na dobrodusznego wujaszka, przyjaciela młodych, w tych wspominkach, artykulikach, jestem konwencjonalną postacią artysty niezrozumianego i odepchniętego przez środowisko.” – ubolewał i sobie przypisywał winę za niezrozumienie: „Dlaczego wybrałeś sposób bycia za trudny do opisania – system masek zbyt skomplikowany? Ludzie przezorni dbają, by ich żywot nadawał się do wspominków.” Czyli jednak niezrozumienie? „W każdym razie jest pewne, że tam, za oceanem, nawet wspomnienie o mnie ulega rozkładowi, umiera.”

W następnym akapicie pyta, dramatyzując styl: „Czy tu na Riwierze, zdołam raz jeszcze ożyć?”. Odpowiada właśnie porównaniem do naciśnietego klawisza, którego ton milknie przecież po chwili. „Za późno!” – wykrzykuje, ale jeszcze raz próbuje stosować te same chwyty, te same gry, co na tamtym brzegu. Rita Gombrowicz, w kolejnej rozmowie, tym razem w Vence, powtarza mantrę: że rozumiał młodość, tolerancyjny, dawał jej przestrzeń, był ciągle młody, na swój sposób. To pewnie prawda, ale ile w tej tolerancji było zmęczenia doświadczeniem, znużenia, wiedzy, że nie wszystko da się przy sobie zatrzymać, opanować, ograniczyć, nie każdym można zawładnąć, że w ogóle można już tak mało, skoro nawet wspomnienia się wymykają. Więc może to nie była wieczna młodość, lecz rozpacz: już tylko łapał chwile, te mniej bolesne, pozwalające zapominać, nie zapamiętywać. Zapamiętywanie się w czymś albo kimś wymaga sił, których już nie miał.

 

***

Myśli się, rozsądnie i potocznie, że życie chwilą to przywilej i przypadłość młodości, bo przecież młoda wyobraźnia nie ostrzega jeszcze o przemijaniu chwil i ich skutkach, odłożonych w czasie, którego młodzi mają pod dostatkiem. Ale to nieprawda, to dopiero wiek dojrzały, wiek klęski, potrafi naprawdę nacieszyć się i nasycić chwilą, bo zna dojmujące nienasycenie, a wyćwiczona utratami wyobraźnia podpowiada, że ta chwila może być ostatnia. Wchodzący w smugę cienia zdają sobie sprawę, że mają niewiele czasu, więc nie jest on sprzymierzeńcem. Jeżeli mają go dość, to w innym sensie: irytacji i zmęczenia. Sądzę, że to też jest u Gombrowicza zapisane, między aktami strzelistymi ku młodości.

W Vence już tych aktów mniej, młodość jest wciąż obok, ale ta bliskość podszyta jest lękiem i bólem. Ból, łączący go z Dantem, w tekście, który Ungaretti porwał i wyrzucił do kosza – bo był za szczery? Cierpi także dosłownie, fizycznie, po czterech miesiącach od zawału rodzi się powtórnie, stawia pierwsze kroki, zaczyna pisać, cieszy się – jak dziecko, podsuwa frazeologia. Ale czy to jednak nie fatalistyczna radość z tego, że wszystko jest już jasne i oczywiste, jak słońce i błękit nad Vence, i wszystko zmierzcha się ku końcowi, ostatecznemu, bez wykrętów, grymasów i sofistyki. Tak mi się wydaje, choć to tylko spekulacje, coś, czego właściwie robić nie wolno – osobiste psychologizowanie, sentymentalne i rezonerskie. Ale tu wolno, na blogu, w formie gorszej, niezobowiązującej i niepoważnej.

Bardzo poważny profesor w Royaumont, z którym dyskutowali o Teokrycie, Demokrycie i kilku innych filozofach, przerywa nagle rozmowę i poklepując Gombrowicza po plecach, wykrzykuje uradowany: jesteśmy z tego samego piętra! Co miał na myśli – wyżyny ducha czy stwierdzenie prostego faktu pomieszkiwania w tym samym korytarzu? Logikę czy może jednak logistykę, czyli sąsiedzkie ciepełko w sytej Europie, oświeconej nawet w deszczowy poranek? Tu w Vence deszcz szybko wysycha, paruje przysłaniając na chwilę podnóża zboczy, popadało tyle co kot napłakał, teraz znów wyłazi słońce, wysusza letni zapach asfaltu i zieleni jakimś cudem jeszcze nie uschniętej, czaruje barwami domów na zboczu naprzeciwko. Duchota.

 

***

Czy „Dziennik” smakuje tu inaczej, czytany w miejscu zapisywania? Tak, bo mocniej czuje się napięcie między tym rajem, akuratnym jak landszaft, a zapisem choroby dręczącej Gombrowicza, której „Dziennik” jest świadectwem nie mniej przejmującym niż „Kronos”, tylko kunsztowniejszym, więc mniej „szczerym”. Zapisem także tej choroby na Polskę – bohaterem ostatniego fragmentu „Dziennika” jest w końcu pan Kocik, zamieszczający od czasu do czasu w pewnym piśmie francuskim artykuły informacyjne o życiu literackim w Polsce, by wysławiać przy okazji „wielkość polską”.

Całe życie walczyłem o to, żeby nie być pisarzem polskim ale sobą, Gombrowiczem, cały ten nałóg mówienia „nasz” uważam za śmieszny. Przez lata nawoływał też, by więcej człowieka w Polaku było niż Polaka, bo to Polsce wyjdzie na dobre. Ale Polska swoje wiedziała i wie do dziś. Rita Gombrowicz opowiadała kiedyś, że wkrótce po śmierci ateisty Gombrowicza na jego grobie położyli Polonusi wielki krzyż. Usunęła go, więc pojawił się nowy, i kolejny, i jeszcze jeden. W końcu ktoś jej doradził, by umieściła na tablicy nagrobnej maleńki krzyżyk, dla świętego spokoju. I spokój nastąpił.

Można by więcej jeszcze o tym cierpieniu Gombra z ojczyzny powodu pisać, ale strach, że mu się jeszcze mesjanizm jakiś przypisze, choć to i prawda, że brudy nasze i tajemnice cuchnące brał na siebie, żeby nam było lżej.

 

***

Trzeciego dnia od naszego przyjazdu do Vence niebo przykrywają ciemne chmury, leje już naprawdę, podobno po raz pierwszy od trzech miesięcy. Pastele za hotelowym oknem, pozbawione słonecznego oświetlenia, są jak twarz starej aktorki, która pozostała na scenie po zgaszeniu reflektorów, zaszpachlowana w pośpiechu przez zdolną, ale przepracowaną charakteryzatorkę. Południe jest zmęczone, zmierzcha się tu tak późno.

Gdy deszcz po kilku godzinach cichnie, idziemy na cmentarz, szybko, przed obiadem, po którym kolejne wydarzenie, rocznicowe. Stawiamy małe szklane naczynie ze świeczką, kolejne, w tych, które zostawiliśmy poprzednio, znajdujemy polskie monety. Wrzucone jak do fontanny, by tu jeszcze kiedyś wrócić? A może dlatego, że, jak ktoś zauważa, na monetach jest polski orzełek i od razu wiadomo, że nasz ci ten Pisarz Wielki, nasz on, przynajmniej po śmierci. Cóżeś Ty swoim zrobił, Gombrowiczu – nie tak daleko stąd do Norwida.

Ale w drugiej osłonce na świeczkę, odwróconej dnem do góry, listy, karteczki zapisane i podpisane bardziej osobiście. „My też musimy wyjechać z kraju, panie Witoldzie, do widzenia”, innych nie czytamy, wciąż pada, kartki namokły, nie chcemy ich zniszczyć. Wtykamy z powrotem, dokładnie, prawie jak przy Ścianie Płaczu. Deszczowa wilgoć na twarzy, a ludzie mówią i mówią uczenie, że to nie łzy są, ale że kamienie i że nikt na nie nie czeka – o ile nie pokręciłem czegoś Norwidowi.

Notuję bowiem nie w bibliotece, ale na balkonie hoteliku w Vence, wdzięczącego się jak zawsze, a także później, na północ od raju, w zapuszczonym nieco mieście R., w Starym Ogrodzie, do którego chadzałem kiedyś z ojcem, choć rzadko, i dlatego było to jak święto, i utknęło w pamięci, a Ogród był wtedy naprawdę stary. Zrewaloryzowano go teraz, okropne słowo, przywołano do porządku, bo zdziczał, odmłodzono wyrzynając, co stare, zbyt wiele, ale nic na to poradzić nie można. Można jedynie pogrzebać w pamięci, świętując rocznicę wywinięcia się końcowi, albo i nie. I gapiąc się w niebo, dziś prawie tak lazurowe jak na tamtym wybrzeżu.

 

***

Słońce wróciło tuż przed naszym wylotem, podniosło chmury i widzieliśmy wreszcie morze, i willową dzielnicę Nicei, przypominającą klocki rozrzucone pomiędzy kępami ozdobnych traw. Samolot półkolem wdrapywał się na swój pułap, pasażerowie siedzący po drugiej stronie zasłaniali okienka przed słoneczną jaskrawością.

Tym razem dostałem miejsce obok miłej, dyskretnie uśmiechniętej Azjatki. Co chwilę wyglądała przez okno, nawet gdyby raziło ją słońce, pewnie by go nie zasłoniła. Zabawnie przyciskała nos do szyby, odrywała się tylko, by zrobić zdjęcie. Byliśmy już nad chmurami, które przyjmowały przedziwne kształty i kolory, zerkałem, gdy odrywała się od okna, ale bardziej domyślałem się tych cudowności, gdy cichutko popiskiwała i wzdychała, jak dziecko, gdy zobaczy coś niezwykłego albo jak krecik z czeskiej bajki.

Zdrzemnęła się w końcu, odsłaniając mi widok na obłoki, rzeczywiście dość malownicze. Wyglądały jak rozlane mleko, które ktoś rozmazał szmatą, nową, więc słabo zbierająca wilgoć, a potem cisnął ją w dół, znużony porządkami. Może wiedział, że już nie warto?

Rozbolała mnie w końcu nienaturalnie wykręcona szyja, więc wróciłem do „Dziennika”. Na sto dziewięćdziesiątej drugiej stronie Gombrowicz znów zadawał sobie pytanie: czy wchodzę w końcowy okres, kiedy to żyje się wprawdzie, ale żyje tym, co umarło? Trzeszcząc trochę, kapitan ogłosił, że podchodzimy do lądowania, a pogoda na ziemi jest dobra, słonecznie, choć chłodno.

Data dodania: 19 września 2018

Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.

Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą –  odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?

Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?

Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.

Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.

Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.

Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.

Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.

Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.

Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.

Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant,  dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.

Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.

I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.

Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?

Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?

To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.

Strona 4 z 19« First...23456...10...Last »
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury