Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 20 sierpnia 2019

Wracam do prezentowanych tu niegdyś zapisków fejsbukowych kogoś, kto podpisuje się pseudonimem Zdzisław Niewieski. Podpisuje, jeśli naprawdę istnieje, co wciąż pozostaje kwestią niejasną i niepewną.

 

Pewne jest, że Zdzisław pisze, ostatnio nawet intensywnie, bo przez dwa tygodnie zapisywał niemal codziennie swój rzekomy pobyt nad morzem. Morze raczej nie było rzekome, choć pewnie jakoś tam odrealnione, bo wewnętrzne.

 

Można powiedzieć, że zapiski te to jeszcze jedna próba opisania świata, w sumie śmieszna i nieprecyzyjna jak chyba wszystkie takie próby, tych naprawdę genialnych nie wyłączając. Dlatego też wydają mi się warte lektury: zawsze lepiej być świadkiem klęski cudzej niż własnej.

 

Choć kto tak naprawdę wie, czyje co jest i co jest rzeczywiście, a co tylko zmyślone:

 

1 sierpnia o 19:16 · 

Zdzisław wyjeżdżał na wakacje, choć nie bardzo potrafił je sobie wyobrazić, zmęczenie tego roku było zbyt wielkie. Próbował więc przypomnieć sobie euforię, przeżywaną za każdym razem w pierwszy poranek nad morzem:

Stoi i patrzy w horyzont. Otaczają go rzeczy i istoty o jasnych, prostych definicjach. Woda, piasek, wiatr, słońce, fale, ptaki. Z nich składa się ten świat.

Jest bardzo wcześnie, więc wokół jeszcze nie ma ludzi. Świat przed ludźmi. Wspaniały.

Tęsknota do takiego świata została dobrze opisana w naukach o człowieku. Gdzieś tam także nadano jej nazwę. Zdzisław jednak nawet nie próbował jej sobie przypomnieć. Bo po co nazywać, skoro jest dobrze?

W tym roku Zdzisław tęsknił jeszcze zanim wyjechał. Wcale nie dlatego, że z natury był melancholikiem. Akurat ta tęsknota była konkretna, Zdzisław znał jej przyczynę, mógł ją wręcz nazwać po imieniu.

Po co jednak nazywać, skoro jest dobrze, mimo wszystko, powtarzał sobie Zdzisław.

Dobrze, wszystko, powtarzał.

 

 

3 sierpnia o 18:58 · 

Morze. Może? Boże?!

 

 

4 sierpnia o 21:51 · 

Łażenie brzegiem morza wpędzało Zdzisława w szczególną euforię. Szedł pod słońce, które choć ranne, prażyło z wysokości jakby zamierzało zamienić świat w roztopione srebro.

Był jednak Zdzisław na tyle doświadczony, by nie ulegać zbyt łatwo euforycznym emocjom. Sceptycyzm, garbowany przez dziesięciolecia na skórze Zdzisława, nakazywał mu dystans. Dostrzegał więc całą przewrotność natury, podstępnej i fałszywej.

Cóż bowiem z tego, że delikatne, ciepłe fale przymilnie łaskotały mu stropy, nawet nieproszone, skoro horyzont nie był już tak łaskawy, bo nie pozwalał wędrującemu Zdzisławowi zbliżyć się do siebie choćby o krok.

Zdzisław szedł dalej i dalej, ale niczego to nie zmieniało: miejsce, w którym łączyły się plaża i morze było cały czas równie odległe, zupełnie jakby plaża i morze uciekały przed nim w rytm jego kroków. A może nie uciekały, lecz wędrowały w tym samym kierunku co Zdzisław?

Im bardziej oddalał się od strzeżonej plaży, tym bardziej pejzaż wokół stawał się osobny i dziki. Zdzisław i mewy były jedynymi żywymi istotami w tym krajobrazie. Aż w końcu nawet mewy zniknęły gdzieś nad falami.

To wygląda tak, jakbym dotarł na koniec świata, pomyślał Zdzisław. Czy rzeczywiście tak będzie wyglądał koniec, pytał sam siebie? Nie wiedzieć skąd pojawiło się jednak w jego głowie przekonanie, że to jeszcze nie żaden koniec, ani jego, ani jego świata.

Dziwne, zupełnie jakby Zdzisław gdzieś po drodze zgubił swój nieodrodny pesymizm, strząsając go może razem z piaskiem ze spoconego czoła.

Bo zaraz potem pomyślał radośnie, że to nie tylko nie koniec, ale przeciwnie: początek, kolejny i pewnie nie ostatni, i chwilowo bezludny świat zapełnią tym razem wyłącznie dobre zdarzenia oraz ludzie.

Pomyślał też Zdzisław, że choćby i tym całym światem okazała się zaledwie jedna jedyna osoba, słoneczna i bliska, to i tak nie będzie żałował długiej wędrówki w stronę rozżarzonej kuli.

Tak, w dziwną doprawdy euforię wprawiało Zdzisława łażenie brzegiem morza. Szczególnie w pełnym słońcu i bez nakrycia głowy.

 

 

5 sierpnia o 19:21 · 

Tuż przed piątą Zdzisława obudziły grzmoty, dalekie, ale mocne. Wybrzmiały deszczem, po kwadransie chmury zakryły drugi brzeg zatoki. Nici z porannej włóczęgi, plaża musi poczekać, dziś pewnie jeszcze bardziej opustoszała.

Zdzisław siedział przy otwartym oknie i gapił się na wodę, pomarszczoną, choć z umiarem, jak dobrze wymakijażowana kobieta w wieku balzakowskim. Deszcz uparcie zmywał z niej puder, więc fale stawały się coraz wyraźniejsze.

Na słupkach wyznaczających szlak do portu mokły solidarnie mewa olbrzymka i kormoran. Ona nastroszyła się jakby mało jej było własnej nazwy. On co jakiś czas rozkładał wielkie skrzydła jak czarną, diabelską pelerynę. Obok inna mewa, też samotniczka, podrywała się z wody do lotu, długo, ociężale, jakby jej pióra za mocno nasiąkły deszczem.

Ziemia, której tu na półwyspie niewiele, przyjmowała ulewę z niechęcią, niespiesznie. Kałuże próbowały więc przeczekać chmury na maleńkich, wszystko tu było miniaturowe prócz wody,  podwórkach zagraconych do granic grillowymi altankami, leżakami, ławami, stołami, sprzętem do surfowania, rowerami i samochodami, które je tu dowiozły. Ludźmi jeszcze nie, ulewa umocniła ich w płytkim porannym śnie.

Zdzisławowi nie chciało się czytać ani nawet pisać. Pozostawał patrzeniem, niemal bezmyślnym, nieruchomym. Było tak cicho, że gdyby chciał, to usłyszałby, jak czas zarasta mu twarz twardą siwą szczeciną.

Miał godzinę lub dwie, zanim słońce wywoła kolejną gorączkę, zarażone intensywnością od deszczu. Będzie prażyło bez umiaru, bo na półwyspie wszystko dzieje się i zmienia gwałtownie, bez ostrzeżenia.

Nic nie jest tu umiarkowane, wyważone, letnie i pewnie dlatego Zdzisław tak bardzo przywiązał się do tego miejsca. Mówił o nim „moje miejsce”, choć tak naprawdę nie było jego, był tu tylko przechodniem.

 

 

6 sierpnia o 12:59 · 

Na plaży Zdzisław podglądał dziś stare dobre małżeństwo. Chciał, nie chciał, coś przecież trzeba tu robić.

Siedzieli zbyt daleko, by mógł podsłuchać słowa, którymi rzucali w siebie rzadko, za to z zawziętością. Ale Zdzisław nie musiał ich słyszeć, wystarczyły gesty, wymowne niczym translacja migowa dla niesłyszących. Oni też na pewno nie słyszeli się od dawna, od kiedy przestali się słuchać.

Teraz odprawiali stary rytuał smarowania ciał olejkiem do opalania, nacierali sobie nawzajem plecy, ramiona i nogi. Kiedyś to była pieszczota, czasem prawie gra wstępna, gdyby nie tłok na plaży. Teraz zwyczajna mechaniczna czynność, bez cienia erotyzmu, jak podejrzewał Zdzisław, dawno zapomnianego.

Potem długo wycierali ręce o piach, jakby ścierali obrzydzenie, skrywane z wysiłkiem, nie wiadomo do czego: olejku czy dotyku. Nie było wiadomo i może lepiej się nie dowiadywać. Zdzisław oczywiście nie miał takiego zamiaru, wątpił, czy nawet siebie samego potrafiłby przepytać w takiej sytuacji.

Pomyślał natomiast, że w starych dobrych małżeństwach oboje małżonkowie są starzy w pewnym sensie, niejako z definicji, bez względu na metrykę, a przy tym jedno z nich jest zwykle jakby trochę starsze i bardziej zniecierpliwione.

Za to oboje są tak samo dobrzy dla siebie, jedno dla siebie i drugie dla siebie. To jedyna zgodność, jaka pozostaje do końca, pomyślał Zdzisław. Lecz przecież i tę zgodność, wypracowywaną latami rozczarowań, starzy dobrzy małżonkowie też mają sobie za złe.

Rzecz jasna nie sobie samym, lecz sobie nawzajem.

***
PS. Fotografii ilustrującej tekst nie będzie, z oczywistych powodów. A poza tym każdy może zilustrować sobie sam, przyglądając się komuś w bliskim otoczeniu albo patrząc w lustro.

 

 

7 sierpnia o 17:33 · 

Jętki żyją czas dłuższy niż wyznacza im nazwa. Zdzisław obserwuje je co roku: zdychają nie jeden dzień, a kilka, obijając się coraz słabiej o przymknięte okno.

W wilgotne dni jest ich tu mnóstwo, wieczorami włażą do oczu i ust, jakby szukały schronienia przed nocą. Lgną do ciepła i światła.

Możliwe jednak, że Zdzisław się myli i naprawdę co dzień umierają jedne osobniki, a w ich miejsce pojawiają się następne. Gdy leżą pokotem na parapecie, nie sposób je przecież rozróżnić.

Bóg tak samo widzi ludzi, nie rozróżniając istnień, myśli czasem Zdzisław, starą herezję opatrując zastrzeżeniem:

Jeżeli Bóg jest. Jeśli istniejemy obydwaj.

 

 

8 sierpnia o 13:29 · 

Zdzisław na ścieżce przy zatoce spotyka często dwa czarne koty, wyglądają jak bliźniaki, czarne tak, że jeden czarniejszy od drugiego, ale jak poznać który od którego?

Te dwa czarne koty, a jeden czarniejszy od drugiego, wychodzą codziennie naprzeciw staremu Kaszubowi, może ostatniemu, który nieznajomym, niezbyt szanowanym tu letnikom mówi na powitanie „dobriy”.

A dobriy, dobriy, będzie dobry, musi – myśli Zdzisław, odpowiadając na powitanie.

Koty też na to liczą, ocierają się więc o nogi mężczyzny otwierającego swoją starą, wciąż prowizoryczną wędzarnię w drewnianej budzie, stojącej tu od lat.

Koty przybiegły za starym aż z portu. Instynkt podpowiedział im, że znów będzie uczta. A przy ludziach i koty się pożywią, szczęśliwe.

Jest nadzieja. Dla kotów, a może i dla nas.
***
Dzień po zapisaniu tego fragmentu Zdzisław dowiedział się, że kotka, żyjąca w jego domu od kilkunastu lat, ma raka, nieoperowalnego.

Można sobie snuć opowieść do woli, ale zakończenie i tak nie zależy od nas, napisze je życie.

Zdzisław postanowił jednak niczego w napisanym już fragmencie nie zmieniać ani nie skreślać.

Skreśli się samo.

 

 

9 sierpnia o 19:15 · 

Tym razem Zdzisław włóczył się nie po plaży, lecz po nadmorskim lesie. Przeszedł kilka kilometrów i wdrapał się na piaszczystą górę, nazywaną przez miejscowych Góra Libek.

Kiedy Zdzisław usłyszał o niej po raz pierwszy, wyobraził sobie, że nazwa wzięła się z niemieckiego słowa oznaczającego miłość. I rzeczywiście, góra idealnie nadawała się na modne niegdyś schadzki w sentymentalnej scenografii.

Prawda była jednak inna, wkrótce Zdzisław doczytał, że przed wiekami w tym miejscu rozbił się statek nazywający się tak jak niemieckie miasto Lubeka, czyli Lübeck.

Była to więc góra nie miłości, lecz rozbitków. A i górą właściwie nie była, ot, zwyczajny pagórek na wydmach.

Zdzisław wciąż jednak miał nadzieję, że kiedyś i tak to wyobraźnia będzie górą.

 

 

11 sierpnia o 10:38 · 

Niedziela, dzień rodzinny, tym bardziej na urlopie, kiedy to współobecność celebruje się świątek i piątek, do bólu. W taką właśnie niedzielę Zdzisław obserwuje specjalność miejsca, w którym spędza wakacje: celebrę na wodzie.

Przygląda się osobliwej wspólnocie desek powiązanych ze sobą żeglarskimi węzłami, jedna za drugą, na nich okrakiem maluchy. Kolorowy orszak ciągnie, niczym przewodnik stada, instruktor surfingu. Dzieciaki są niesforne, więc Zdzisław młodemu człowiekowi trochę współczuje.

– A teraz wszyscy medytują – zarządza przewodnik, najwyraźniej aspirujący również do przewodnictwa duchowego albo zaprzyjaźniony blisko z instruktorką jogi. Dzieci jednak nie dają się uciszyć, tak głośnej medytacji chyba nie tylko Zdzisław, ale nawet i niebiosa jeszcze nie słyszały.

Dzieciaki nie są same, oczywiście, rodzice, czujnie obserwujący z brzegu postępy kosztującego niemało szkolenia, próbują zachować tę krzykliwą medytację na wieczność, wypstrykując ostatnie migawki ze swoich smartfonów.

Zdzisław wyobraża sobie, jak po latach na fotkach i nagranych teraz filmikach odkrywają ze zdziwieniem, że zachodzące w tle słońce jest niżej niż to zapamiętali, a twarze ich dzieci z tamtego czasu pamięć co prawda przechowała, ale bardzo niechlujnie.

A potem czas zatrzymuje i ich, ze szczoteczką do zębów lub golarką w ręku nieruchomieją przed łazienkowym lustrem. Stoją tak długo, nie mogąc doliczyć się ani zmarszczek, ani lat.

 

 

12 sierpnia o 14:15 · 

„A jeżeli, a jeśli nie to, no to o co, u diabła, nam szło”, nuciła się w głowie Zdzisława znana niegdyś piosenka z tekstem. A wszystko znowu przez poranną wędrówkę po plaży, podczas której Zdzisław znalazł odcięty łeb ryby.

Jasne, nie był na Sycylii ani nie był przesądny, jednak sytuacja powtórzyła się po raz trzeci, więc postanowił zrobić rachunek sumienia, oczywiście żartobliwie. Zajęło mu to dużo czasu i okazało się jednak zajęciem ponurym.

Jakby cytatów tego dnia było mało, przyplątała się jeszcze do Zdzisława sentencja, przypisywana Konfucjuszowi: człowiek ma dwa życia, a to drugie zaczyna się wtedy, gdy uświadomi sobie, że ma tylko jedno.

Ale co jeśli uświadomi sobie to za późno? – zapytał Zdzisław nie wiadomo kogo. I pomyśleć tylko, pomyślał, że miało być tak pięknie, mądrze i zabawnie. No landszaft, cholera, nie życie…

„… i ćwiaartka na popicie”, zrymowała mu kolejny cytat może i już zawodna, ale wciąż jeszcze błazeńsko złośliwa pamięć.

 

 

13 sierpnia o 11:30 · 

Z okna pokoju, w którym Zdzisław spędzał wakacje, roztaczał się piękny, acz nieco ograniczony tutejszą ciasnotą, widok na zatokę. Widok ten był dla Zdzisława tak ważny, że rezerwował go sobie z rocznym wyprzedzeniem.

Mniej szczęścia mieli ci, którym pozostawały pokoje od strony morza. Wodę przesłaniały im wydmy, natomiast z okien widać było zatłoczoną szosę, gęsty las i niewielki cmentarz z wymoczonym, wyblakłym Chrystusem na wielkim drewnianym krzyżu.

Gospodarze o pomieszczeniach po tej gorszej stronie mówili dowcipnie „pokoje z widokiem na przyszłość”.

Problemu z chętnymi nie było, przeciwnie, przybywało ich co roku. I to mimo że na bramie cmentarnej powieszono ostrzeżenie, że „przejścia przez cmentarz nie ma”.

 

 

14 sierpnia o 14:21 · 

Zdzisław leżał na plaży i obserwował skrzydlate owady podobne do mrówek, przekopujące się przez ślady jego stóp odciśnięte w wilgotnym piasku. Wspinały się pracowicie i znów spadały w dół, czasem tuż przed szczytem, uparte i niezmordowane. I tak po wielekroć.

Przez chwilę Zdzisław miał ochotę im pomóc: wyrównać piasek albo chociaż wytyczyć palcem przekopy, którymi owady mogłyby wydostać się z pułapek.

Przypomniał sobie jednak Gombrowicza opowiadającego w „Dzienniku”, jak ratował na plaży żuki, które przewracały się na grzbiet i nie mogły iść dalej, co skazywało je na śmierć w promieniach słońca. I tamto Gombrowiczowskie, nazbyt oczywiste filozofowanie puentujące opowieść: że skoro nie da się pomóc wszystkim żukom, to które, według jakich kryteriów i jakim prawem człowiek może przestać ratować?

Zdzisław nie miał ochoty zastanawiać się, której mrówce jeszcze pomoże, a której nie, mimo że niewiele miał do roboty na urlopie.

A przypomniawszy sobie tę etyczną bezradność uwielbiającego paradoksy ironisty, Zdzisław wstał, nieco zażenowany, otrzepał ręce z piasku i ruszył przed siebie, wydeptując kolejne dołki, jeszcze głębsze od tamtych, bo w międzyczasie bryza zawilgotniła plażę do reszty.

Zresztą dłużej usiedzieć i tak się nie dało, wiał zimny wiatr, a słońce na dobre ugrzęzło w chmurach. Było niewiele cieplej niż w zimowym Buenos Aires, gdzie na Gombrowiczowskim Kongresie zebrał się tłum wyznawców anty-mistrza Witolda.

Zdzisław pomyślał o nich ciepło, na rozgrzewkę.

 

 

16 sierpnia o 07:22 · 

Na wakacjach Zdzisław miał zdecydowanie za dużo czasu na myślenie, które nieprzygotowanym szkodzi. Myślał tu wręcz nałogowo, a najbardziej podchodziły mu porównania i metafory, rzekomo trafnie opisujące jego życie. Był w końcu dzieckiem (raczej nieślubnym) strukturalizmu i hermeneutyki, więc wszystko kojarzyło mu się ze wszystkim.

Siedział na przykład Zdzisław na brzegu morza, fale rozbijały się o jego stopy (a jakże?!) i myślał, że nigdy w życiu nie był surferem. Nie chciał i nie potrafił ślizgać się po falach, dawać im się porywać i płynąć, gdzie poniosą. Zawsze parł pod prąd, no, może prawie zawsze, ale wyjątków wolał nie pamiętać.

Pomyślał też Zdzisław, bo zawsze (no, prawie zawsze) cechował go samokrytycyzm, że być może nigdy nie popłynął z falą tylko dlatego, że gdy jakaś próbowała go zagarniać, nawet nie sprawdzał, dokąd zmierza, lecz chował się natychmiast w swoją skorupę jak mięczak w muszlę.

Właśnie, jak mięczak, odkrył Zdzisław kolejne porównanie. Wrażliwiec, łatwo go dotknąć do żywego, musi więc budować skorupę, która ochroni go przed światem – myślał o sobie z rozczuleniem, krusząc w palcach białe drobne muszelki.

To po nas zostaje, odciśnięta forma. Ważne, by była mocna, by nie rozkruszył jej byle nacisk, nie rozdeptał byle przechodzień – rezonował Zdzisław patetycznie, umartwiając się na zimnym jeszcze piasku. Słońce dopiero przebijało chmury rozżarzonymi promieniami, robiło się cieplej, więc Zdzisław pił piwo coraz większymi łykami, póki zimne.

Pił do słońca, za jego żarliwe istnienie, ulegając banalności pochłaniającej ten poranek niczym piasek plażę (o Boże!). Co gorsza, a może i lepsza, Zdzisławowi było całkiem dobrze w tej banalności, pieszczącej mu ego z cichym pluskiem, niczym drobne fale morze, nie pozwalając mu uspokoić się zupełnie.

A jednak w otumanionej porankiem głowie Zdzisława pojawiło się na chwilę jakieś uwierające serio, piekący jak pościerane kolano żal, że oto gdy w końcu na horyzoncie pojawiła się ta kusząca, nieokiełznana fala, na surfowanie było już dla Zdzisława za późno.

 

17 sierpnia 07:03

A ostatniego dnia na półwyspie znad morza wygonił go deszcz. Tym razem Zdzisław nie poszedł, gdzie oczy poniosą, bo widział granatowe chmury na horyzoncie, co jakiś czas przerywane błyskawicami, gadające grzmotami, niby niezbyt groźnie, bo daleko.

Zdzisław pamiętał jednak, jak szybko burza potrafi przemieszczać się nad morzem, równie szybko i zaskakująco jak wczesna jesień, która już, od kilku dni bardziej stanowczo, wygania lato, by wkrótce przejąć panowanie. Pełzający zamach aury, łamiący kalendarzowe zapisy, zapowiadany przez wieczorne chłody.

Właściwie Zdzisław lubiłby ten początek jesieni, jeszcze sierpniowy, potem przełamywany ostatnimi, wrześniowymi upałami, gdyby nie to, że po nim następuje nieuchronnie pomroczność, świat pokryty szarością, stęchłą wilgocią i przedwczesnym zmierzchem.

Zanim tak się stanie, najbliższe tygodnie wypełni, pewnie nie tylko Zdzisławowi, tęsknota do kiczowatego w swej oczywistości letniego słońca, które nawet gdy wróci jeszcze na trochę, nie zdoła już przepędzić jesiennych lęków, wykluwających się z sierpniowej wilgoci niczym stada małych upierdliwych owadów wirujących w powietrzu za chwilowo zadeszczonym oknem.

Lato kończy się na serio, Zdzisław pamiętał, że co się tu kończy, kończy się naprawdę. W jego długawym już życiu wszystko, co ważne, kończyło się nad morzem i tam zaczynało. Tym razem kończyło się nie tylko lato.

Co się kończyło, Zdzisław dobrze wiedział, ale nie chciał tego nazywać, pisać o tym ani myśleć. Ze spokojem, ale i zaciekawieniem czekał na to, co przyjdzie teraz, czym lub kim będzie, gdy się już wydarzy.

A ostatniego wieczora wiatr ucichł nad zatoką. Była gładka, ciepła i cicha.

Data dodania: 30 lipca 2019

                     …żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?

                                                                                                   Witold Gombrowicz „Dziennik”

 

1.

Ta obserwacja się powtarza, ostrzeżenie, najczęściej lekceważone. Pojawia się u filozofów i pisarzy, ale ponieważ w prowincji Gombrowicza jesteśmy, niech mówi on:

… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu  zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.

Cytowałem już ten fragment Dziennika, opisujący powrót Gombrowicza do Europy. Przypomina mi się on zawsze, ilekroć przyjeżdżamy do Vence. Tym razem przypomniał się mocniej, bo w ostatnim miejscu Gombrowicza byliśmy w czasie szczególnym: równo pięćdziesiąt lat po jego śmierci.

A i naruszenie przestrzeni było większe niż zwykle, bo po drodze zahaczyliśmy na półtorej doby o Paryż, w którym mieliśmy spotkać się z Ritą Gombrowicz. Między innymi. Z innymi się spotkaliśmy, z Ritą nie. Chociaż…

2.

Rity nie było, trafiła nagle do szpitala, badania miały trochę potrwać. Ale niczego nie odwoływała, wszystko odbyło się prawie tak, jak wyreżyserowała. Mieliśmy z E. być po raz pierwszy w mieszkaniu pani Gombrowicz i byliśmy, zabrała nas tam M., jej asystentka i nasza wielka gombroprzyjaciółka.

Co tu gadać, było wzruszająco, nawet dla takiego starego cynika jak ja. Więc tylko trochę szczegółów: piliśmy zadanego przez Ritę szampana, zjedliśmy kolację w wybranej przez nią, bo ulubionej, włoskiej knajpce.  Reszta niech pozostanie milczeniem, zbyt jednak jest osobista. W każdym razie zaśmiewaliśmy się razem z Ritą przez telefon, więc jakby z nami trochę była, taka jak zwykle, tylko jeszcze dzielniejsza.

Zastanawiałem się prawie cały wieczór, co by było, gdyby Rity nie było naprawdę? Gdyby nie zdarzyła się Gombrowiczowi na te kilka ostatnich lat? Gdzie byłby on, tak kiedyś, teraz, jak i na wieki?

Pewnie i tak byłby zwycięski. I tak, czyli jak? Inaczej, bez dopełniacza i bez wołacza, służącego także do inwokacyjnych westchnień, wewnętrznych oczywiście, bo Gombrowicz się nie obnażał, nawet jeśli  czytelnikowi wydaje się czasem inaczej, nawet gdy zapachnie mu sensacją.

3.

Zapach Vence ma ingrediencje niezmienne, rozpoznawalne przy każdym powrocie. Platany, nagrzane słońcem kamienie pod stopami, zmywany co rano kurz i brud na schnących potem do południa wąskich i zacienionych uliczkach.

Ale teraz, pod koniec lipca, schną one szybciej, niemal od razu, bo słońce operuje od rana, ostre, tnie przestrzeń stwardniałym światłem i rozżarzonym jeszcze z nocy powietrzem. I teraz czuć w nim jeszcze jeden składnik, mdłą, chałwowatą woń rozkładu, przyczajonego jak wygrzewające się tu pod ścianami koty, powolnego jak kroki po uliczce, wspinającej się w tym gęstym powietrzu.

Potem, w samo południe, jest jeszcze gorzej, jakby słoneczny skalpel próbował usunąć martwicę zakażoną umieraniem, odciąć ją od reszty, by nie sprawiała bólu. Niemożliwe.

Gombrowicz umierał w upale, ale podobno jednak nie aż takim.

4.

My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii natury.

Taki cytat z Dziennika wyświetliliśmy na naszej stronie w rocznicę śmierci Gombrowicza. Opatrzyliśmy go zdjęciem, udostępnionym nam przez Ritę. Ona też na nim jest, młoda, piękna, indiański typ urody, z dodatkiem jakiegoś ironicznego błysku inteligencji. Siedzi na oparciu fotela, w nim Gombrowicz, wychylony ku szachownicy, przytrzymuje cybuch fajki, marszczy oczy i czoło. Próbuje rozgryźć strategię przeciwnika, o którym na tym zdjęciu niewiele wiadomo, zostało tak wykadrowane, że widać tylko dłoń odstawiającą z szachownicy zbity pionek.

To zdjęcie jest Bergmanowskie, mogłoby bowiem przedstawiać rozgrywkę ostateczną, ze śmiercią, która nie tylko w Skandynawii jest mężczyzną. Znamy jednak całość fotografii, więc wiemy, że przeciwnik Gombrowicza w tej partii był z nim zaprzyjaźniony. A czy śmierć może być przyjacielem?

Że to rozgrywka ostateczna, świadczyć też może skupienie Gombrowicza, dla którego wtedy pewnie już każda chwila była mierzeniem się z końcem, przymierzaniem do niego. Przeczuwał, że się zbliża, ale przecież zawsze miał problem z wymyślaniem ostatnich zdań.

Nie za każdym razem można wykpić się bombą i trąbą.

5.

Wieczór w Vence nie przynosi ulgi, zresztą zmierzcha się tu późno i długo. Upał wciąż nie do wytrzymania, ale trzeba jakoś przeżyć, skoro się żyje. Na cmentarz przeciskamy się przez rozżarzone powietrze, półgęste jak lawa albo dobrze zagniecione ciasto.

Żar podnosi tętno, zmusza serce do szybszej pracy, na granicy wytrzymałości. Rozdrażnia, budząc krew i emocje. Gdy uzyska nadmiar, spowolnić może wszystko, zwalniając z obowiązku życia. Więc spokojnie.

Jak tu się jednak nie denerwować, gdy po dojściu na cmentarz okazuje się, że brama jest zamknięta na głucho, choć ustalenia były inne. Naiwni, uwierzyliśmy w zapewnienia tych, co rządzą grobami i życiem po śmierci.

Wysokie napięcie rozładowuje mistrz Andrzej Seweryn odgrywając scenę zdziwienia i zakłopotania jak z niemego filmu. Stara, dobra szkoła, śmiejemy się wszyscy, nawet ci, którym przed chwilą nie było do śmiechu.

Wcześniej mistrzostwo Aktora ogłuszyło francuską publiczność w małej salce urządzonej w dawnej manufakturze produkującej oliwę z oliwek. Mistrzowski monodram z Gombrowiczowskiego Dziennika wycisnął wszystkie sensy, także te ukryte w języku, jego strukturze i ucieczkach od niej. Wielki artysta spotkał wielkiego artystę. Objawiła się nam synergia, trudne, ulubione słówko polityków.

6.

Polityki tym razem nie było. Ojczyzna nie przygniotła Gombra ani mowami, ani wieńcami, ani krzyżem. Rita opowiadała, jak po pogrzebie Witolda zdejmowała z grobowca wielkie krzyże, którym rodacy dociskali ateusza po śmierci. Za każdym razem w miejsce zdjętego, pojawiał się nowy, jeszcze większy. W końcu za czyjąś radą powiesiła maleńki krzyżyk bez ukrzyżowanej postaci. Pomogło, wisi do dziś. Nie róbcie ze mnie taniego demona…

W rocznicę były róże, białe i czerwone, rozdaliśmy je tym, którzy chcieli po spektaklu pójść z nami na grób. Poszli prawie wszyscy, dziwny pochód przez miasto, pół setki czytelników Gombrowicza w pięćdziesiąt lat od jego śmierci.

Andrzej Seweryn przeczytał wzruszający list, który pani Gombrowicz dostała od Kota Jeleńskiego w parę dni po śmierci męża. A potem milczeliśmy, po prostu, jakby Gombrowicz już wszystko powiedział. I poczuliśmy się jakoś bliżsi jego wielkości.

7.

Vence to zresztą takie miasteczko na miarę, na tyle przyciasne, żeby każdy mógł poczuć się tu większy niż jest. I daje złudzenie spokoju, przez większą część roku, choć nie w lipcu. Czterdzieści stopni przekroczone, gorączka, od której można zejść.

Gombrowicz też chyba nabrał się na to złudzenie spokoju. Może to zresztą nawet nie kwestia miejsca, lecz wnętrza, własnego metrykalnego lęku i nieustannego niepokoju, który gna siebie i część nas, nie pozwalając śmierci za nami nadążyć.

Ten pęd, ucieczka, to jedyne wyjście, bo zwolnienie, przecież w końcu nieuniknione, może okazać się niebezpieczne, bardzo, właśnie śmiertelnie, może po prostu zmęczonego zwolnić z życia na zawsze.

W biografii Gombrowicza też tak jest: sukces, stabilizacja, spokój po latach przechodzą miękko w umieranie, jakby śmierć rozmiękczała je po trochu, powoli. Wtedy ktoś taki jak Rita to skarb, to jeszcze życie, po prostu.

8.

…ale zanim jeszcze Mistrz zacznie czytać nad grobem przyjacielskie pożegnanie od Kota, kwiaty od Rity Gombrowicz składa E., na jej życzenie, kwiaty takie jak zleciła – zlecaj nam, wspaniała Rito, co tylko zechcesz! – więc E. kładzie na grobie biało-zielony bukiet, wcale nie cmentarny, i jest tak, jakby to młodość i jej piękno, trochę egoistyczne i narcystyczne jak pisał Gombrowicz, jakby to młode piękno oddawało czułość Witoldowi, który tak za nim tęsknił;

tę czułość, której tak bardzo pragnął i która, podarowana przez Ritę, tak go cieszyła, aż do Kronosowych niedyskrecji, a o którą prosić się wstydził, wstydził się nawet ją przyjmować, bo jednak nie miał złudzeń, wiedział boleśnie, co może dostać, a co musi oddać;

więc E. kładzie wiązankę na pustej jeszcze płycie kamiennego grobu, za chwilę przykryją go inne kwiaty, i to jest tak piękna chwila, nie wstydzę się powiedzieć: piękna, tak piękna, że nie chce się kończyć tego zdania, choć przecież nikt nie uniknie kropki, kończącej każde wyznanie i wyzwanie, wcześniej czy później, lecz zawsze za wcześnie…

9.

… było więc skromnie i kameralnie, polskość nie przygniotła tym razem Gombra, choć była obecna w całej naszej peregrynacji do jego grobu. Polacy, naród wybrany, bo gnany z miejsca na miejsce, z musu i z chęci, albo z tęsknoty niejasnej, mętnej. Szkoda, że nawet nie zapytałem o te powody rodaka, który mnie, marudzącego młodym towarzyszkom włóczęgi nadsekwańskiej, poratował zimnym napojem rzeźwiącym choć na chwilę, mimo że już zamykał swoją knajpkę,. Więc nie pogadaliśmy dłużej, jedynie poklepał mnie po ramieniu, jakoś tak serdecznie, jakby coś rozumiał z mojego życia, którego sam nie rozumiem.

A potem po trudnych rozmowach z Vencjanami, na ulicy przed tamtejszym muzeum starszy, nobliwy pan z długą twarzą i perfekcyjnie przystrzyżonym wąsikiem odezwał się do nas przy stoliku artystów polszczyzną nie tylko czystą, ale wręcz źródlaną, jakby przedwojenną. A potem się przedstawił: Czartoryski jestem i zdążył użalić się nad rodzinną kolekcją sztuki i jej losami oraz rozczulić wiekiem swojej ponad stuletniej matki, najstarszej z żyjących Radziwiłłówien, zanim obudziliśmy się z naszego skamieniałego zdziwienia.

Nawet znajomego kamieniarza tu spotkaliśmy, współpracujemy w R., skąd się wziął, nie wiem, może przypadkiem. Gdy się pojawił, wyglądało to trochę tak jakby był jakimś odpryskiem obłapiającego nas natarczywie  gęstego powietrza, zamazującego wszystko, nawet niezniszczalny uśmiech E., nie dającego rady jedynie pomnikowym rysom pana Czartoryskiego.

10.

Sprzedawca nagrobnych kamieni twierdzi, że jego branża we Francji umiera, nomen omen. Pewnie wie, co mówi. Przed spacerem na cmentarz przysiadłem na chwilę kawy, która wydłużyła się w fascynujące widowisko: policjanci ratowali leżącego na rozpalonych kamieniach rowerzystę, pewnie niewiele młodszego ode mnie.

W pogoni za młodością, uciekającą szybciej niż jego markowy rower pędzący na najlepszej przerzutce, zasłabł i stracił przytomność. Starość dopadła go na szczęście w pobliżu ratownika  z defibrylatorem, więc potraktowane napięciem serce jeszcze ożyło.

Rowerzysta wyjechał z bocznej uliczki, takiej samej, jak te, którymi szliśmy potem na cmentarz. Te węższe były pełne gorącego powietrza, rozżarzonego jakby przed chwilą wydmuchał je hutniczy piec. Rozgrzane mury nie miały komu oddawać żaru, rozpaleni byli już wszyscy.

Przedpokoje piekła – taki żart, niespecjalnie udany, przemknął mi przez głowę. Jakoś musiałem odreagować ciężar, który pojawił się nagle w klasycznym miejscu, jego ucisku nie czułem przecież od tak dawna. Dwuznaczność serca i jego przypadłości.

11.

A w rocznicową noc, wolni już od obowiązków, piliśmy wino. Zapaliłem papierosa, pierwszego od siedemnastu lat, przełamawszy zabobonny lęk, bo kiedyś, w szpitalu, przyrzekłem, że rzucę palenie na zawsze.

Wypalony w połowie papieros ani mnie nie zabił, ani mi nie smakował. To jednak była już inna przestrzeń i inny czas. Raz jeszcze okazały się łaskawe.

Możliwe też, że obezwładnione nieziemskim upałem, inaczej niż pisał Gombrowicz, po prostu nie zareagowały na moją prowokację.

Data dodania: 3 lipca 2019

Pisane 25 czerwca i później.

1.

Z Krakowa wracaliśmy w rocznicę Czerwca, właściwie chyba wszystkie polskie miesiące można już pisać z dużej litery. Przegapiliśmy źle opisany najkrótszy zjazd do R., więc pojechaliśmy dalszym, niezłą drogą krajową. Niezłą tylko do rogatek miasta, za którymi zaczyna się strefa budzenia, dwa kilometry kolein, dziur, pofalowanego asfaltu z postrzępionymi brzegami.

Od kilkunastu już lat trwa spór władz R. z władzą centralną o to, kto ma wyremontować ten miejski odcinek krajowej drogi. W sporach z władzą R. ma historyczne doświadczenie i zasługi.

Wioząca nas kobieta, w wieku już statecznym, kształcona, wykonująca zawód obdarzony jakim takim szacunkiem społecznym, wpadłszy w pierwszą koleinę zaczęła bluźnić jak szewc, co zresztą zważywszy na przemysłowo skórzaną przeszłość R. było jak najbardziej na miejscu, przeciwko któremu tak bluźniła.

Przeklinała rutynowo, jakby powtarzała codzienny obrządek, bluzgała tak nie raz – wyjeżdżając z tego miasta, na zawsze, i wracając doń, też na zawsze. Wszyscy tu, żyjący mimo wszystko, jesteśmy jak chłopi pańszczyźniani – może i tęskniący za wolnością i zmianą, ale bojący się jej jeszcze bardziej niż tkwienia w miejscu. No chyba, że nas wkurzą.

2.

Tak więc opisać to miasto – nie miasto, to nieustanne przed mieście, właśnie tak, każda część osobno, bez myślnika. Jest, jak jest, bo jest. Siła w precyzji, precyzja w sile, wszystko jedno, i tak nic to nie znaczy. Opisać jego urok jak wyrok, miasto z wyrokiem, pewnie na własne życzenie, choć niewypowiedziane. Miasto wolące myśleć, zbiorowo, więc łatwo, że ktoś rzucił na nie urok, a teraz klątwa sprawia, że nic się tu nie może udać, do końca. Winni oni.

Wiem, że lepiej nie generalizować, wszelkie generalizacje są jak odpowiedzialność zbiorowa, dająca początek dyktaturom. Ale tu tak jest, R. to naprawdę przed mieście, przed miejsce, zawsze w fazie stawania, nigdy niedokończone, miasto z ADHD, przenoszące się, grzeczniej mówiąc: wędrujące, po grobach, taka ulica Rwańska, piszą, że to nazwa cmentarna, kościół i kamienice stoją na kościach, solidna podbudowa.

Wędrując w pośpiechu, jakby uciekało przed sobą dawnym, R. pozostawia puste parcele, niedobudowane place, dziury, w których coś miało powstać albo coś było i zawaliło się, rozsypało, rozkruszyło, jak spróchniałe zęby, w które w ostatniej chwili wstawia się plombę.

Choć trochę już połatane i odmalowane, to jednak wciąż jest to miasto plomb i ruin, gdzie nawet na dachach kamienic rozsypujących się na dumnie brzmiącym Mieście Kazimierzowskim albo w romantycznej ruinie na ulicy Słowackiego wyrastają cherlawe brzózki, biało czarny symbol polskiego nieszczęścia, obwiązane korą jak bandażem, niechlujnie zsuwającym się i poszarpanym.

Tak, tu można narymkiewiczować się do syta. Ale są też miejsca właśnie jak proza Rymkiewicza – straszne, lecz wspaniałe, gęste od sensu i zapadające w pamięć jak choroba. Nieznane, czasem tylko opisywane przez niedoredagowanych mitomanów.

3.

Wychowałem się na przedmieściu tego przed miasta, nic dziwnego, że przedmieście to było wsią, mimo półwiecznego bycia w miejskich granicach administracyjnych. Jakie miasto, takie przedmieście, tania złośliwość, tu jednak na miejscu, prawdziwa. Fascynujące wydawało mi się, że moje przedmieście jest przedmieściem dla miasta, ale jest też przedmiejską, ostatnią w drodze do miasta, wsią dla innych wsi, jeśli popatrzeć w drugą stronę, gdzieś na Trablice czy Parznice, wcześniej odwróciwszy się do R. plecami.

Miasto w końcu przyszło i na moje przedmieście, ale rodzice widocznie nie mogli się doczekać i wcześniej przenieśliśmy się na główną wtedy ulicę R., do bloku postawionego tak naprawdę na innym przedmieściu. Z okien widać było tory, a za nimi prawdziwą wieś ciągnącą się aż pod lotnisko, też przyłączoną do miasta, w końcu na lotnisko, nawet wojskowe, nie wypadało tłuc się po wiochach.

Gdy miasto weszło na moje przedmieście, zachowało się jak okupant. Wyburzyło chałupy i na ich miejsce postawiło bloki, klocki rozrzucone na łące i na piachach, jak u Barei, tu będzie jeziorko, a tu park. Sprzątaczka też widać miała zamiłowanie do porządku, więc wyszło symetrycznie i specyficznie.

Do bloków jak do więzień pozganiano autochtonów i naprawdę przez pierwsze lata można było zobaczyć na miejskich balkonach wiejskie kury, kaczki, czasem nawet prosiaka tuż przed śmiercią. Potem te balkonowe hodowle wymarły razem z dziadkami i babkami, którzy nie zdążyli przystosować się do nowej rzeczywistości. Tylko bareizmy zostały.

4.

Nie tylko miasto wchodziło w sielskie przedmieścia, żeby ludziom żyło się lepiej i dostatniej. Ludzie też korzystali z okazji. Drugi kierunek jak drugi front otworzono znacznie wcześniej, lud wchodził do śródmieścia jeszcze za Niemca, biorąc, co zostało po Żydach. W mojej rodzinie przynajmniej dwa adresy były pożydowskie, babcia jednak w końcu wróciła na nasze przedmieście, choć wystraszyły ją nie duchy, a całkiem ziemskie zło.

Opowiadała sceny z Bernardyńskiej jakby wyjęte z powojennej komedii propagandowej „Skarb”. Jej bohater rysuje plan mieszkania, które władza właśnie buduje rękami robotników (i robotnic), dla niego i jego wybranej, której miejsce na planie przyszłego mieszkania opisuje jako „skarb”. Kartka ze szkicem wpada w ręce złodziei, ci wpadają do mieszkania i rozkuwają ściany w poszukiwaniu ukrytych w nich cennych rzeczy.

Może i śmieszne, ale sąsiad babci po pijaku, zresztą zawsze był po pijaku, kiedyś naprawdę rozwalił ścianę w mieszkaniu na Bernardyńskiej, bo „żydki na pewno coś tam schowały”. Nic nie znalazł, więc znów się upił, z rozpaczy. Nie on jeden.

5.

Przed wojną Żydzi w R. stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców. Wojnę przeżyło niewielu, jeszcze mniej zdecydowało się wrócić. Moi teściowie od połowy lat pięćdziesiątych mieszkali pod pięćdziesiątym na głównej ulicy miasta, później przemienionej w deptak. Przez ponad pół wieku nie wiedzieli, po czego śladach codziennie depczą.

Istnieje pamięć obowiązkowa, zbiorowa jak obowiązek. Jej brak często wytyka się społecznościom, w R. nie jest inaczej. Ale jest też ta osobnicza i niekoniecznie poprawna, więc przekazywana tylko najbliższym. Ja słyszałem w dzieciństwie, że dziadek szewc musiał przed wojną wynieść się do rodzinnej wsi żony, bo nie wytrzymywał żydowskiej konkurencji. A od drugiej babci opowieści o tym, jak to Polacy musieli schodzić Żydom z chodników na jezdnie, na uliczkach, potem przez Niemców zamkniętych w getcie.

Ale ta sama babcia mówiła o dobrej żydowskiej sklepikarce, która nie dała umrzeć z głodu jej i jej matce Rosjance, którą pradziadek służący w carskim wojsku przywiózł do Polski po rewolucji bolszewickiej i która została sama, gdy męża zabrali do polskiego wojska. Twój uczciwy jest, to odda, jak wróci – mówiła sklepikarka i dawała na kreskę. Ci sami ludzie, to samo miasto, tylko że pojedynczy, znani z twarzy i imienia, żaden tam naród.

6.

O tuż powojennym mordzie „na tle rasowym” pod 50 na Żeromskiego dowiedziałem się, gdy teściowie już tam nie mieszkali. Zabójstwa dokonano w oficynie, w której potem przyjmowali dentyści. Zabito kilkoro z tych, którzy wrócili do swojego miasta. Miasto już ich nie chciało.

Sprawców nigdy nie znaleziono, o zbrodnię podejrzewano jednak ludzi pewnego legendarnego partyzanta, który do śmierci pozostał bohaterem. Po sprawiedliwości: teściowie nie słyszeli nie tylko o zamordowanych, ale i o tym bohaterze podziemia też nie.

Dziurawa pamięć zbiorowa. Większość mieszkańców R. zapomniała nie tylko o Żydach, ale i o innych nacjach, które budowały XIX- wieczny dostatek, o Niemcach, o Rosjanach. Jedyna wciąż żywa tu pamięć to ta popularna, wodewilowa, o latach dwudziestych, latach trzydziestych ubiegłego wieku, pióra na szyjach, pióra w… .

Pamięta się też prezydenta i ówczesne życie ponad stan, za pożyczki i kredyty, dumnie nazywane rozwojem, z przytupem. Dzisiejsze R. uwielbia przebierać się w tamte fatałaszki, resztę miejskiej historii pozostawiając na boku, jak Miasto Kazimierzowskie, na które przez dziesięciolecia przesiedlano lumpenproletariat. Strach było chodzić Rwańską, z dzieciństwa pamiętam ślady krwi w bramie, nie, żaden pogrom, zwyczajne zabójstwo, brzytwa po gardle w pijanym zwidzie.

7.

Czerwiec. Tu się urodziłem. Tu powinienem być dumny. Tak mi mówią. Zaczęło się w R., powtarzają. Ale co tak naprawdę się zaczęło? I czym skończyło? O tym już ciszej. Duma nie pozwala? Czy kto by pomyślał?

Ten początek trochę nie mój, tak się złożyło, nie przeżyłem najważniejszego wydarzenia w R., 25 czerwca wyjeżdżałem, gdy się zaczynało, wózek akumulatorowy na dworcu, z flagami i hasłem, którego nie pamiętam, matka już ledwo zdążyła wrócić do domu, potem gazowali i pałowali, kogo dopadli.

My, chwilowo zatrudnieni w OHP, dobrze płacili, na akord, cięliśmy i pielęgnowaliśmy las, także na lotnisku, półtajnym chyba, skoro nas wpuszczano. Sława warchołów z R. właśnie się rodziła, ludzie słuchali jednak Wolnej Europy i Głosu Ameryki, zagłuszanego mniej skutecznie, bo któregoś dnia miejscowi postawili nam skrzynkę piwa, za nie nasze zasługi przecież, chyba że pijackie. W lesie było cicho, prawie wczasy, choć pracowite.

Gdy wróciliśmy do R., w nim również panowała cisza, ale dziwna i groźna, pustki na ulicach, milczący ludzie, szept w kuchni o tych, co wracali z więzień i nie chcieli nic mówić. Ogoleni na łyso, z trzęsącymi się rękoma.

Warchoły, ta łatka przykleiła się potem do R. bardzo łatwo, ale przecież to miasto od dawna było obiektem symbolicznym, exemplum śmiesznej, wodewilowej prowincji, zaludnionej Mazurkiewiczami. Nic dziwnego, że od dawna myślało, spoglądając za rogatki: a mam was w d…

8.

Ale w d… nie da się żyć zbyt długo. Więc R. poszukuje teraz swojej wielkości, na gwałt. Stawia ławeczki wielkim zmarłym, żeby stali się przysiadalni i swoi, swojacy tacy. Ta mała architektura, te meble miejskie są jak zabawki, zabawne znaki  dziecinnych marzeń o byciu kimś, nieważne kim, kimś po prostu. Jak królewicz Kazimierz, Jagiellończyk, brzmi dumnie, jak Nihil Novi nazywana tu „pierwszą konstytucją”, co z tego, że to nie konstytucja, skoro można powiedzieć, że pierwsza, kto nam zabroni. Śmieszność? Nam nie nowina.

I to wytężone zapożyczanie wielkości, tu zawsze na kredyt. Jerzy Gombrowicz, brat lepszego brata. Dzieciństwa Wajdy, Kołakowskiego – dorasta się gdzie indziej, tu nie, bo tu zawsze chodzi się do szkoły, zawsze do pierwszej klasy, zawsze na cenzurowanym. Józio nigdzie nie ucieknie, chyba że wyjedzie i zapomni.

Moje R. jest wielkie, ale potencjalnie. Ma swoją viagrę: pamięć o peerelowskich zakładach pracy, filharmonię, tramwaj. Pożądanie zwane tramwajem, literatura. I ten nieustanny przymus odnoszenia się do większych, taka niedobra prowincjonalność, której drugim biegunem jest swój do swego po swoje – nagroda za tutejszość, jakąkolwiek zresztą. Można powiedzieć, bez obrazy, że R. jest jak antologia, w której głównym kryterium wyboru jest tubylczość.

To na szczęście nie dotyczy wszystkich, choć wszystkich dotyka. Więc trzeba się przed tym bronić, stąd w R. tyle środowisk zamkniętych jak bastiony, domy, klany, kręgi towarzyskie. I młodzi – dla nich powstają te wszystkie knajpki, galerie, kafejki, padają, ale odradzają się, zostają. Oni, młodzi, nie potrzebują viagry, mają potencję, ale czy zostaną w R. na zawsze?

A czy trzeba się zawsze o to martwić? Niechby wyjeżdżali, potem odwiedzali, może wracali, albo i nie, robiąc miejsce dla nowych. Ruch jest dobry, ucieczka nie.

Opisać R. także jako przedmieście, Warszawy, uniwersytetu, świata – słynna już w całej Polsce fatamorgana lotniskowa, groteskowa: na południe Europy bliżej niż ze stolicy. Opisać R. jako miasto wędrujące – na przedmieścia i z przedmieść, więc pozostające przedmieściem, przed miastem. I jako miasto gubernialne z gubernialnymi marzeniami o jeszcze odleglejszym centrum.

Ci, którzy stąd wyjechali, tak właśnie o nim myślą, jeśli w ogóle o nim myślą. Wracają tylko na cmentarze, do bliskich. Cmentarze od dawna buduje się na dalekich przedmieściach, te miasta w mieście się już nie mieszczą, R. starzeje się i kurczy. Sypie i rozpada, próby ratunku są zbyt powolne. Miasto jest zmęczone.

Stara mądrość ludowa mówiła, że kto raz pójdzie w świat, jest stracony dla miejsca, z którego wyszedł. Więc może lepiej stąd w ogóle nie wyjeżdżać, nawet na krótko. Złośliwe zdanie z powieści Kruszyńskiego – chyba jedynego tak ważnego pisarza pamiętającego o rodzinnym R. – że największa zaletą tego miasta jest dworzec kolejowy. Bo można z niego wyjechać.

Dziś już zresztą nie tak prosto, odchodzi z niego coraz mniej pociągów.

9.

Po powrocie do rodzinnego R., nawet z krótkiego wypadu, zawsze dopada mnie smutek. Tak było i po krakowskiej trzydniówce w zabytkowych dekoracjach: uświadomiłem sobie, że w moim rodzinnym mieście historyczne zmiany najlepiej przetrwały kościoły. Prawie dwustuletnie garbarnie, browary, fabryki i kamienice z okresu ekonomicznej prosperity już nie.

Może dlatego, że mieszkańcy R., tęskniący za świetnością odkąd pamiętam, zapatrzyli się w czasy jagiellońskie, a nawet paleolit, wykopywany tu przez archeologów. Jakby dotknęła ich anachroniczna dalekowzroczność.

Więc teraz moje miasto, w którym stracono dwustuletnie garbarnie, browar, kamienice i fabryki, kopie coraz głębiej w poszukiwaniu dawno pogrzebanej, mitycznej świetności, zasypując przy tym coraz mocniej tę nie tak dawną dzielność.

Historia jednak się powtarza. Bez sensu.
               

Data dodania: 10 czerwca 2019

1.

Czas ostatni, dosłownie, zapisany we fragmencie kończącym „Kronos”, intymny dziennik Gombrowicza. Warto przytoczyć ten zapis w całości, pokazuje grę, którą autor „Kosmosu” prowadził do końca, ze sobą, czytelnikami, pamięcią i przemijaniem.

Bankiety. Crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, escalope z puree, oto szczytowe momenty. Przyjazd Dominika, kursy filozoficzne (raz z Izą, potem z Witoldą). Witolda 2 dni. Lumbago w krzyżach, raczej leżę. Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne (do dn. 8 V 69). Zapomniałem: de Gaulle ustąpił. Entretiens po niemiecku, Operetka po francusku. Też zapomniałem.

W tym zapomniałem, też zapomniałem nie ma nic niezwykłego, na pozór: Gombrowicz przed śmiercią był człowiekiem schorowanym, miał za sobą wiele trudnych lat, jego wiek fizyczny był na pewno poważniejszy niż metrykalny. Więc i demencja, to powtarzające się zapomniałem, nie powinno dziwić.

Przecież starość zaczyna się ponoć wtedy, gdy człowiek pamięta subiektywnie ważne wydarzenia, szczególnie i szczegółowo te z przeszłości, a zapomina, co wczoraj jadł na obiad. Gombrowicz pamięta, crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, to szczytowe momenty, mówi.

Pamięta też lumbago w krzyżach, bo dotkliwe, ale „zapomina” o ważnym wydarzeniu z życia politycznego, którym się wcześniej pasjonował, a nawet o kolejnym sukcesie swoich utworów, o których powodzenie troszczył się jak sknerowaty ojciec jedynaczki o posag i pozycję jej przyszłego męża. Zapomina? Czy raczej tak sobie wykoncypował? Zagrał pamięcią i niepamięcią, bo do końca igrał z Kronosem?

„Zapomniałem” nadaje temu ostatniemu fragmentowi intymnego dziennika dramatyczność i rytm. Jest chwytem literackim, jak i cała ta buchalteria rzekomo szczerych zapisków była literacką kreacją. To Gombrowicz wciąż decydował (i wskazywał – sobie? nam?), o czym warto pamiętać, a o czym zapomnieć. Dyskretny dydaktyzm nauczyciela życia, ironicznie tragiczny.

O tej grze z pamięcią i czytelnikiem warto pamiętać szczególnie w półwiecze jego śmierci. Żeby go za bardzo nie obchodzić.  Dopóki można powiedzieć o nim coś zaskakującego, zmarły przemienia się i nie jest martwy – to już nie Gombrowicz, lecz Canetti, znawca śmierci.

 

2.

W połowie maja z Evelyne Temmam, wicemer Vence, podpisaliśmy porozumienie o działalności przestrzeni muzealnej w miasteczku, w którym umarł Gombrowicz. Gdyby nie pamięć o pisarzu i upór Evelyne, Espace Gombrowicz nigdy by nie powstało. To być może dzieło jej życia. I zapewne jedno z najważniejszych dzieł Jacka Milera, ministerialnego urzędnika, który sam stał się już tylko pamięcią.

To także jedna z najważniejszych prac, które w życiu wykonywałem, to krzątanie się wokół pamięci o autorze „Kosmosu”. Ale piętnasty maja jest dla mnie i tak datą szczególną od wielu lat, z czasów jeszcze przed Wsolą, choć przecież teraz zapomniałem, że to akurat tego dnia przed dwudziestu dwu laty umarł Andrzej Drawicz, jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu. Dwadzieścia dwa, liczba Gombrowicza, taki splot.

Z Andrzejem łączyła nas książka, którą on wymyślił i zredagował, a ja wraz z nim i innymi pisałem, aż do ostatniej kropki i bruderszaftu gruzińskim koniakiem. To było ostatnie dzieło jego życia, bardzo ważne, choć nie najważniejsze pewnie. Pierwsza po upadku komunizmu monografia złotego wieku literatury rosyjskiej, kilka lat pracy i intelektualnej przygody. Takiego szefa nigdy nie miałem, a znoszę ich nie najlepiej.

Chętnie bym mówił o Drawiczu mistrz, ale nie wiem, czy on nazwałby mnie swoim uczniem. Nauczył mnie jednak wiele, w ważnym momencie. I zawdzięczam mu więcej, niż mi się wydawało, dziś widzę to jaśniej.

Zawdzięczam mu na przykład to, że nie zostałem naukowcem, i potem robiłem w życiu tak wiele różnych ciekawych rzeczy. Pisz tak, jak musisz i chcesz, powtarzał, sam daleki od akademickiej dyscypliny. Pisałem, wszystko, byle nie doktorat.

Zaufaj życiu, po prostu – słów kolejnej rady nie zapamiętałem dokładnie, ale taki był sens tego, co powiedział, gdy jeden jedyny raz opowiadałem mu o sprawach bardzo osobistych, na jakimś tam życiowym zakręcie. Że z niego nie wypadłem, także zawdzięczam Andrzejowi, tym kilku, może kilkunastu zdaniom, które wtedy powiedział. Mistrz, nie musiał więcej.

Był mistrzem życia, nic więc dziwnego, że wszyscy go kochali lub nienawidzili, nie dało się pozostać obojętnym. Pod koniec, gdy wydawał się zmierzać do spełnienia, pojawiło się wokół niego wiele złych słów i złych ludzi. Wtedy już od dawna nie płynął z prądem, przeciwnie, pewnie także dlatego, że wiedział, iż nie wygra z chorobą, którą dyskretnie nosił przez lata.

Pocieszające, że tych zakochanych w Drawiczu było chyba jednak więcej. Pocieszające, bo dla niego miłość była osią życia, tak go pamiętam. Pocałunek na mrozie, ta miłość do Rosji, która też jest rodzaju żeńskiego, ale nie tylko – w którymś momencie wszystko się połączyło, zawęźliło, a on to przyjął, po prostu.

Zaufał miłości, miała urodę i imię pewnej Rosjanki. Właściwie o tym prawie nie mówił, ale wiedzieliśmy: ryzykował dla niej wiele, przyjaźnie, środowiskową akceptację, wreszcie to rozmoczone na nowo błoto, którym go w końcu obrzucono. To ciemne sprawy, szkoda słów.

Lepiej cytować, właśnie fragment „Pocałunku na mrozie”, kończący tę wciąż ważną książkę o Rosji. Zdania, które mówią nie o historii czy geopolityce, lecz o poezji i kobiecie, choć może jednak i o czymś mniej indywidualnym – o Rosji, też osobistej, bo tak się Drawiczowi zawsze zapętlały literatura i życie. W intymnym podziemiu są przecież tym samym:

…coś mi się tam wówczas zadzierzgnęło. Może to była nitka, o której pisałem; nitka czy żyłka wysnuta ze szczenięcych lat. Tyle, że zamiast wzroku Majakowskiego trzymały mnie na uwięzi inne oczy. Bo dziewczyna mi się podobała. To decydowało. A dalej nawijał się i motał cały kłębek naszych tożsamości i różnic, niby znak losu.

(…) W  trzy tygodnie później postanowiliśmy się pobrać. Zrobiłem w życiu wiele głupstw, a jeśli coś naprawdę mądrego, to, Bogu dziękować, właśnie to.

Z tego wszystkiego ułożyła mi się moja Rosja.

Wysoka, szczupła, czarnowłosa, poznali się w moskiewskim Związku Pisarzy, kilka dni wcześniej.

 

3.

Drawiczowi zawdzięczam też Josifa Brodskiego. Również dosłownie: nieopierzony interpretator literatury poznaje noblistę, to musiało być przeżycie. „Poznaje” to zresztą za dużo powiedziane, zostałem poecie przedstawiony jako jeden z kilkunastu uczestników sesji towarzyszącej przyznaniu mu honoris causa śląskiego uniwersytetu.

O czym był referat, pamiętam słabo, wiem, że był naiwnie emocjonalny, choć naukowy bardzo w metodzie. Brodski go oczywiście nie słyszał, za to ja słyszałem Brodskiego, następnego dnia, w ozdobnej bombonierkowej sali katowickiego teatru mówił swoje wiersze. Nie mówił, to było coś więcej, coś między rozlewną cerkiewną melorecytacją a żydowskim lamentem przed ścianą płaczu. Spotkanie prowadził Andrzej i wydawało się to naturalne.

Myślę, że z Drawiczem łączyła Brodskiego apoteoza miłości, cierpkawa jak dobre wino. Być może zresztą dla mężczyzn z tamtego pokolenia i tamtego ustroju to miłość była jedyną dziedziną, w której mogli się odnaleźć i spełnić. Możliwe też, że to w ogóle jedyna taka dziedzina, bez względu na czas.

Jego anachroniczne już wiersze „miłosne”, ironiczną ciepłą melancholię, można cytować – ja mógłbym cytować – w nieskończoność, powtarzając skończoną przecież liczbę fragmentów, jak w życiu powtarza się skończoną liczbę gestów, zdań, emocji.

Takie na przykład fragmenty „Sonetu”:

Jakże mi smutno, że nigdy tym samym,

czym dla mnie stało się twoje istnienie,

nie było moje istnienie dla ciebie.

(…)

Niestety, temu, który nie potrafi

zamienić swego świata, pozostaje

kręcić szczerbatą tarczę telefonu

jak na seansie spirytystów stolik,

dopóki widmo nie odpowie echem

ostatnim w nocy zawodzeniom dzwonka.

 

I tak samo pogodnie smutne „Proroctwo”:

Będziemy razem mieszkali na brzegu

i odgrodzimy się wysokim płotem

od kontynentu, w tym niewielkim kręgu,

zamkniętym lampą domowej roboty.

(…)

Ja będę stary, ty – młoda. I na to

w końcu nam wyjdzie, że, jak powiadają,

mierzyć się będzie na dni, nie na lata

okres do nowej ery pozostały.

 

Albo początek i koniec „Elegii”, również w świetnym przekładzie Katarzyny Krzyżewskiej:

Najmilsza moja, wciąż ta sama knajpa,

ciągle te same kicze lśnią na ścianach,

te same ceny. A czy lepsze wino?

Nie sądzę; ani lepsze, ani gorsze.

Nie ma postępu, i dobrze, że nie ma.

(…)

Czemu kłamałaś? A mój słuch dlaczego

kłamstwa od prawdy nie może odróżnić

i oczekuje słów zupełnie nowych,

obcych dla ciebie – głuchych i nieznanych,

lecz które mogą być wypowiedziane

tak jak uprzednio, tylko twoim głosem.

 

Kiedyś znałem te wiersze na pamięć, lecz teraz, gdy wróciły po latach, już pewnie się nie nauczę. Pamięć już nie ta, w końcu.

 

4.

Cytowanie literatury, nie tylko z pamięci, jest grzeszną pokusą. Gombrowicz ostatniego zapisku w „Kronosie” nie skończył tak, jak go tu przytoczyłem. Opuściłem krótki fragment, psujący elegijny ton tekstu. Bo Gombrowicz po tym ostatnim też zapomniałem dopisał jeszcze jedno zdanie, potocznie złożone:

Serreau z Kotem odmawiają autoryzacji na wydanie Iwony u Bourgois, ja grożę niepodpisaniem umowy na Operetkę, stosunki z Kotem bliskie zerwania (do 8 V).

Tak kończy się, a właściwie urywa „Kronos”: drobiazgi, praktyczne, i jeszcze te daty, ścisłe, dzienne, jakby coś po nich miało się wydarzyć, jakby życie miało toczyć się jeszcze przez lata. A trwało dwa miesiące.

Drawicz dzieło swojego życia, może nie tylko naukowego, zdążył jeszcze zobaczyć, odebrał z wydawnictwa pierwsze egzemplarze promocyjne, tuż przed śmiercią.

Na grobie Brodskiego wyryto łacińską sentencję: letum non omnia finit, śmierć nie kończy wszystkiego.

Może i tak. Pozostaje przecież pamięć-nie-pamięć.

Data dodania: 21 maja 2019

Znalezione w sieci: dziwny dziennik kogoś nazywającego się Zdzisław Niewieski, trochę po gombrowiczowsku. Diariuszowe zapiski robione są w trzeciej osobie. Tak o sobie mówią dzieci albo schizofrenicy. I może jeszcze ktoś za wszelką cenę pożądający dystansu, do siebie i życia, które staje dęba.

Postanowiłem opublikować na swoim blogu, za zgodą tajemniczego autora, kilka opowiastek z tego dziennika, bo wydał mi się interesujący nie tylko literacko.

A skąd ta trzecia osoba, niech czytelnicy ocenią sami, w akcie lektury, który przecież przynajmniej na chwilę wyrywa z samotności i autora, i jego czytelnika:

 

1 kwietnia 

Na pytanie fb „co słychać?” Zdzisław mógłby odpowiedzieć dzisiaj, że na szczęście wyjątkowo nic. Miał dzień wolny, prawie, więc czytał to, co wymaga wolnego czasu. Czytał Haupta, raz jeszcze, między innymi genialne opowiadanie „Coup de grâce”, a w nim taki fragment, niespodziewanie bliski:

„Ona mówiła może do niego: Stachu – to nic, Stachu, Staaachu… Będę się modliła, żeby Bóg wziął to od nas, żebyśmy zapomnieli, Stachu… On nic nie mówił. Może zapatrzyli się w wieczorny zmrok – dwoje nieszczęsnych wybrańców losu do przeżycia. Może trzymali się za ręce, ale i tak nic nie mogło zwalić przegrody jaka między nimi wyrosła tego dnia, kiedy tu byli oni dwoje, a tu przychodzi chwila, jaka mogła być udziałem kogo innego, mogła ominąć ich, były wszystkie szanse na ominięcie jej i nie! właśnie oni mieli być w niej, i dlatego ta przegroda fatalna nie odstanie się i nie odstanie!”

 

10 kwietnia

Żyję właściwie z przyzwyczajenia – powtarza Imre Kertesz w „Ostatniej gospodzie”, co przypomniało się Zdzisławowi, gdy po dniu zakończonym ważnym i interesującym spotkaniem poszedł odetchnąć do ulubionej restauracji.
Usiadł przy tym co zwykle stoliku, też ulubionym, wbrew słowom i zdarzeniom których stolik ten był świadkiem.
Zaprzyjaźniony kelner tym razem tylko raz zadał mu fundamentalne jak zwykle pytanie: czy wszystko w porządku? wszystko dobrze?
Nic nie jest w porządku i nic nie jest dobrze, odpowiedział sobie Zdzisław.
I tak właśnie jest dobrze – dodał, a następnie poprosił o rachunek.

 

18 kwietnia

Czerwone wino zawsze w końcu wpędzało Zdzisława w melancholię, nawet w najbardziej słoneczny dzień. Tak było i tym razem.
Promienie przebijały się przez podwójną szybę kawiarnianej witryny i załamywały w grubym szkle kieliszka, a potem pełzły po drewnianym blacie czerwoną plamką. Wyglądała jak znaczek, którym celownik laserowy naznacza ofiarę.
Tak, możliwe, że ktoś wziął nas już na cel – pomyślał Zdzisław, pocieszając się jednak, że podobno nie słychać kuli, która ma nas trafić.
Zbliżały się właśnie kolejne święta poświęcone umieraniu. Zdrożały jajka i optymizm, więc mało kogo było nań stać.

 

20 kwietnia

Już nic nie mogło uchronić Zdzisława przed świętami. Nadciągały nieubłaganie. Postanowił przebyć je tak, jakby go nie było, a następnie zmartwychwstać we wtorek.

 

26 kwietnia o 00:01 

Tuż po północy Zdzisław rozpoczął sześćdziesiąty rok życia. Stało się to w ciszy, bo prawie wszyscy już spali.

Trzeba przyznać, że Zdzisław najpierw trochę się tym zdarzeniem wzruszył. A potem wzruszył ramionami i też poszedł spać.

 

27 kwietnia o 08:41

Ktoś ma tu Alzheimera? Ktoś pampersa? – dopytywała koleżanka lekarka, zmierzając błyskawicznie do budującej puenty: nikt? to cieszmy się, jeszcze nie jesteśmy skończeni.

Spotkanie w czterdziestolecie matury było głośne i pełne anegdot, których Zdzisław już od dawna nie pamiętał. Odmładzający botoks wysysany z zakamarków pamięci.

Zdzisław wyszedł ze spotkania pierwszy, tłumacząc się urodzinami. Nie był samotny, towarzyszyło mu przekonanie, że widzianych tego wieczoru powinien raczej pamiętać, a nie spotykać po latach. Wystarczyło, że nie mógł uniknąć spotkań ze sobą.

Wracał zaskakująco tłocznym deptakiem, noc ogrzewała się jeszcze całodziennym upałem, więc kawiarniane ogródki przepełniała rozpalona krzykiem i alkoholem młodość.

Jednak jest jakaś przyszłość, pomyślał Zdzisław, naturalnie biorąc oczywistość w ironiczny cudzysłów.

Nie miał Alzheimera ani pampersa, a na dodatek udzieliła mu się zgiełkliwa energia podbijana rytmami szlagieru o zielonych oczach. Zaczął myśleć o swoich planach i przyszłości.

Bezczelny.

 

2 maja o 07:50

Nie musiała nic mówić. Gdy Zdzisław bardziej niż zwykle potrzebował czyjejś bliskości, wystarczała mu sama jej obecność. Nawet w innym pokoju, nawet jeśli nie widział wtedy, jak nagle ciemnieją jej bursztynowo rozświetlone oczy,

jak jej proste, ciemne włosy rozsypują się wokół zgrabnej szyi i małych, lekko zaróżowionych uszu,

jak przerzuca ciężar drobnego ciała w miękkim, leniwym chodzie przypominającym skradanie się lub pierwsze kroki po długiej drzemce,

jak nerwowo zmienia miejsce w przestrzeni, nieoczekiwanie, gnana niejasnym niepokojem

albo jak przystaje nagle i patrzy przez długie rzęsy prosto w słońce, rozleniwiające ją na chwilę.

Lubił w niej wszystko, bezkrytycznie, nawet te niewielkie fałdki tłuszczu, pojawiające się czasem na jej szczupłych biodrach i brzuchu, gdy siedząc odwracała się ku niemu.

Najbardziej jednak lubił Zdzisław, gdy gładziła go po twardej, siwej brodzie, rozczesując ją delikatnie pazurkami. Mruczała wtedy, głośno, instynktownie i prężyła ogon, szylkretowy jak ona cała.

 

5 maja o 21:27

Żarty się skończyły: Zdzisław, jak każdy starzejący się facet, bał się własnej śmieszności. Niestety, choć coraz bardziej siwiał, to i tak czasem zachowywał się jak sentymentalny szczeniak.

Nie pocieszało Zdzisława, że te nieprzystające wiekowi sytuacje zdarzają się wbrew jego woli, niczym ilustracja biblijnego syndromu św. Pawła:

„Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka.”

Zdzisław nigdy nie miał cierpliwości ani do filozofii, ani do teologii, a zresztą jego słabość była nie biblijna, lecz pryszczata.

Bez trudu, a może nawet z ochotą, zaakceptowałby grzech, ale ze śmiesznością pogodzić się nie mógł.

I nawet nie miał komu się wyspowiadać. Nie wierzył bowiem ani w konfesjonał, ani w coaching.

 

7 maja o 15:47

Zdzisława nie dotknęła jeszcze łaska niepamięci, przeciwnie, miał pamięć słonia: pamiętał za dużo. Ale czasem bywało to całkiem przyjemne, choćby wtedy, gdy Zdzisław wspominał, bijąc się w piersi za seksizm, swoje relacje z kobietami.

Przypomniał sobie na przykład, jak pewna pani, obdarzona wieloma talentami, w tym także muzycznym, nuciła mu cicho refren znanej piosenki Krystyny Prońko: jesteś lekiem na całe zło.

Potem okazało się, że jednak nie na całe, a kiedy Zdzisław po latach spotkał tamtą panią, udała, że go nie poznaje. Może zresztą naprawdę nie poznała, gdyż, co tu dużo mówić, Zdzisław nie był już tamtym facetem dopiero mającym zamiar wchodzić w wiek średni. Przeciwnie, od pewnego czasu średnią wieku zawyżał.

Mógł więc wpaść w przygnębienie, ale nie wpadł. Ona cierpi, na niepamięć następczą – pomyślał Zdzisław – bo ostatnio, zresztą nie bez wpływu pewnej innej pani, znów zainteresował się psychologią i psychiatrią. Wiedział więc, że niepamięć następcza pojawić się może przez krótki czas po zażywaniu niektórych leków i „charakteryzuje się zachowaniem niestosownym do sytuacji”.

Jesteś lekiem na całe zło, zanucił Zdzisław refren, który znów się do niego przyczepił. Zanucił z radością, niezbyt stosowną do sytuacji, fałszował bowiem straszliwie.

 

9 maja o 17:17

Zdzisław był wampirem, ale raczej bezzębnym i bezkrwawym. Żył przecież w czasach mody na bezkrwawe łowy, na zwierzęta, nie ludzi, bo bezkrwawych wojen ludzkość jeszcze nie wymyśliła.

Wampiryzm Zdzisława polegał na tym, że jeśli już się z kimś przyjaźnił, byli to z reguły ludzie dużo od niego młodsi. Nie chodziło mu tylko o to, by żywić się ich energią i urodą. Przede wszystkim Zdzisław uwielbiał słuchać ich opowieści o życiu codziennym, dzieciach, małżonkach, teściowych, studiach i przedszkolach, karierach, o całej tej logistyce dnia powszedniego, powodującej chroniczny brak czasu.

Rozrzutność młodych w relacjach z czasem, wymuszana życiem toczącym się najczęściej mimo wyborów i pragnień, była cudowna. Odróżniała ich od rówieśników Zdzisława, zgorzkniałych, zapatrzonych w zadymioną niepamięcią przeszłość, powtarzających, że kiedyś było lepiej. A przecież kiedyś po prostu było, nic więcej.

Znajdował się Zdzisław w takim momencie życia, że miał czas: niewiele już musiał, ale wciąż dużo mógł. Był to moment tak cudowny, że aż czasem miał ochotę powtórzyć „chwilo trwaj”, nie za poetą, a za samym życiem, które – bywało – również wydawało mu się cudowne. Zapominał wtedy, że mija.

Potem jednak uświadamiał sobie, że jest w pułapce mściwego czasu: obecność młodych przyjaciół przypominała mu, kim już nigdy pewnie nie będzie i co mu się już prawdopodobnie nigdy nie przydarzy. Ale potem znów się przytrafiało i znów Zdzisław wpadał w euforię.

Był w pętli czasu i nawet nie zauważył, kiedy zaczęła się zaciskać.

 

10 maja o 18:04

Podczas porannej prasówki Zdzisław wyczytał na stronie opiniotwórczej gazety, że 10 maja obchodzony jest Dzień Pracownika Gospodarki Komunalnej oraz Światowy Dzień Przytulania. Przeczytał i wyraźnie się zasępił.

Pracowników gospodarki komunalnej spotykał Zdzisław niemal codziennie rano przy śmietniku. Czasem ucinał sobie z nimi krótką pogawędkę, głównie o ich życiu zafajdanym przez gołębie i urzędnicze zapędy do coraz wymyślniejszego segregowania odpadów.

Zdzisław nie bardzo jednak wiedział, jak powinien zachować się dziś, jeżeli znów spotka znajomych komunalnych. Czy z tej podwójnej okazji powinien przytulić ich na dzień dobry?

Miał poważne wątpliwości. Bo niby według gazety dzień przytulania był nie byle jaki, gdyż światowy, ale Zdzisław światowcem nigdy nie był, za to panowie śmieciarze byli bez wątpienia „prawdziwymi mężczyznami” i mogli gest Zdzisława zrozumieć opacznie.

Pomyślał, że na całe szczęście przeziębił się tak mocno, iż musiał wziąć wolne, by nie wychodzić dziś z domu.

Ale potem i tak przez cały dzień rozmyślał, kto w takim razie przytuli jego?

 

12 maja o 17:43 

Zdzisław uświadomił sobie, że jest jednym z chyba niewielu internautów, którzy ostatnio nie napisali ani słowa o tęczy.

 

Przypomniał sobie o tym, gdy wbrew prognozom burza nie nadeszła. Czekał na nią całe przedpołudnie w nadziei, że tęcza rozmaże choć na chwilę błękitne niebo za oknem, wyobłoczone dziś jak na odpust.

 

W końcu Zdzisław zasiadł do pisania, by nadrobić zaległości, ale zamiast zacząć, zamyślił się, jak zwykle nie bez konsekwencji.

 

Pomyślał, że minął już szmat czasu od kiedy odkrył, że przestał wierzyć w Boga, a wciąż nie potrafił powiedzieć, czy i Bóg przestał wierzyć w niego.

 

15 maja o 23:17  

Dziś Zdzisław miał położyć się wcześniej, ale się bał, od wczoraj. Wcześniej całymi tygodniami miał tylko dobre sny. Działo się w tych marzeniach sennych wszystko to, o czym Zdzisław nawet nie śmiał marzyć na jawie, bywał więc w nich szczęśliwy.

Teraz jednak wracała oniryczna rutyna i Zdzisław obawiał się, że znów męczyć go będą koszmary, te same co wszystkich.

Bo przecież wszystkim nam śnią się pomylone drogi, zagubione adresy, ciemne labirynty bez wyjścia, niekończące się ucieczki, ludzie pomyleni, z innymi i osobno, a także spóźnienia – na odjazdy, spotkania, na ratunek.

W końcu budzimy się w popłochu i wracamy na jawę, w której znów mylimy adresy, drogi i ludzi, w panice pakujemy się w labirynty bez wyjścia, spóźniamy na tramwaj, spotkanie, ratunek…

Przerażeni, czekamy więc końca dnia i powrotu w sen, jak odwróconego błogosławieństwa.

 

16 maja o 20:05 

Podobno Zdzisław odniósł sukces, kolejny, tak przynajmniej mówiono gdzieniegdzie. Ci bez zawiści składali nawet Zdzisławowi gratulacje.

On nie miał jednak czasu na radość. Przez dwa dni przemawiał, reprezentował, podpisywał, udzielał i rozmawiał, inkrustując poważne dyskusje ironią i dowcipem. Tego wymagała forma, przecież bohater całego tego zamieszania nie znosił, gdy mówiono o nim w sposób nudny.

W końcu jednak Zdzisław wyczerpał się niczym chińska podróbka długowiecznej baterii. Jak każdy komediant, posmutniał nagle i spochmurniał. Za każdym szczytem jest zjazd. Dół.

Wreszcie zamilkł, a po głowie pałętał mu się zapis snu z listu Gombrowicza o Wsoli: „każdy opowiadał swoje przeżycia, ale nikt nie mógł dosłyszeć, co mówią inni, po czym nagle zjawił się Pascal we własnej osobie i powiedział: żyje się samemu i samemu umiera”.

Gadanina, sentymentalne ferdydurki – pomyślał Zdzisław. Miał dość słów i literatury. Znów zatęsknił za bliskością, jakby przed sobą chciał schronić się w objęcia innego człowieka. Ale wokół nie było nikogo.

I nawet księżyc nie przypominał Gombrowiczowskiej pupy, lecz co najwyżej obyczajnie zachmurzony półdupek.

 

18 maja o 9:49

Zdzisław zastanawiał się, co kieruje ludźmi opuszczającymi w ciemną noc muzeów przytulne mieszkania lub knajpki, kosztem snu i ciszy. W końcu jednak i on postanowił wyjść ze strefy mroku. Zastanawiał się jedynie, dokąd ma się udać.

Nie chodziło mu o znalezienie drogi, z tym Zdzisław nie miał kłopotu, bo w ciemnościach widział wszystko, jak kot, lecz o miejsce, wystarczająco jasne, by warto było do niego dojść.

Prawdę powiedziawszy, Zdzisław znał niewiele takich miejsc. A i w tych nie bywał od tak dawna, że nie wiedział, czy i one nie znalazły się już po tej ciemniejszej stronie świata. Był więc nieco bezradny. A zwiedzać nie lubił.

I wtedy przypomniał sobie zaproszenie, które niedawno do jego skrzynki mailowej wrzucił robot filtrujący. A może nawet flirtujący, bo proponował Zdzisławowi przystąpienie do klubu o obiecującej nazwie Błękitna Strefa.

Zdzisław przestraszył się najpierw, że za tą pogodną nazwą kryją się sprawy ostateczne, ale uspokoiła go dokładniejsza lektura oferty.

Napisz o sobie coś ciekawego, jak lubisz spędzać wolny czas – zachęcano Zdzisława. U nas z pewnością znajdziesz osoby o zainteresowaniach podobnych do Twoich. Nie siedź w domu, umów się z nowo poznanymi przyjaciółmi – kuszono.

Zdzisław wiedział dobrze, że diabeł zawsze ukrywa się w szczegółach (i ubiera u Prady, przypomniało mu się głupawo). Wczytał się więc w ofertę jeszcze uważniej i wtedy odkrył, że klub, do którego go zapraszano, ma w nazwie drugi człon: nazywa się „Błękitna Strefa 50 plus 50”.

A więc to o to chodzi, olśniło Zdzisława, o sposób stary jak świat: pięćdziesiąt plus pięćdziesiąt to przecież setka.

Pomagało nie raz i nie dwa, więc może i tym razem…?

 

19 maja

Ten cytat, zapamiętany niedokładnie, tkwił w głowie Zdzisława przez dziesięciolecia. Uwierał.

„Za młodu żądałem od ludzi więcej, niż mogą dać: ciągłej przyjaźni, nieustannego wzruszenia.
Dziś umiem od nich żądać mniej, niż mogą dać: towarzystwa bez frazesów. I ich wzruszenia, ich przyjaźń, ich szlachetne gesty zachowują w moich oczach całą wartość cudu: są łaską.”

Odnalazłszy cytat, Zdzisław odkrył również, że pisząc to Albert Camus miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Nic dziwnego, że teraz notatka autora „Obcego” wydała się Zdzisławowi szczeniackim rezonerstwem.

Miał niemal trzykrotnie więcej lat za sobą, ale wciąż żądał, by cud wydarzał się codziennie. Prawdę powiedziawszy, pragnął tego o wiele bardziej niż kiedyś, gdy był młody.

Nie miał już czasu ani na mądrość, ani na cierpliwość.

Przyznacie, że facet jest wkurzający w tym domaganiu się uwagi. Ale jeżeli nie będziecie mieli niczego lepszego do roboty, to czytajcie (https://www.facebook.com/profile.php?id=100002287807182). I koniecznie lajkujcie, w końcu życie to niekończący się hejt – że pozwolę sobie na  sentymentalny banał w stylu Zdzisława.

 

Data dodania: 3 maja 2019

Wybiegi, wybiegi, gdzie jest to wszystko, czym byłeś?

                                                                              Elias Canetti „Księga przeciwko śmierci”

 

Koniec kwietnia, imieniny Rity, świętej od spraw beznadziejnych, jej dzień czczą w Barcelonie czerwonymi różami i długą kolejką do kościoła pod jej wezwaniem. A inna Rita, ta od Gombrowicza – byłaż i ona prawie świętą, męczennicą? Żyję jak mniszka, notuje Gombrowicz w ”Kronosie” jej słowa, ale sama Rita mówi teraz, po latach, że nie, nic podobnego, nigdy tak się nie czuła. My mówimy o tym różnie i – na Gombrowicza! – nasze doświadczenia, nawet nieuświadamiane, nie są tu bez winy. Ale po kolei.

1.

Wracamy do Vence: w wieczór, gdy płonęła paryska katedra, rozgorzał też spór między E. a mną, właśnie o Ritę Labrosse i jej poświęcenie. Że rozgorzał, tak przynajmniej mogło wydawać się z boku, więc A. starała się jak mogła, by odwrócić naszą uwagę od gorącego tematu i zgasić zacietrzewienie. Ale nas już wciągnęło: więc poświęciła się dla Gombrowicza, poświęciła mu życie? czy raczej, choć już nie żył, dobrze przeżyła z nim i dzięki niemu swój czas? Nadawał jej życiu sens, jeden z możliwych sensów, czy jednak mogła wybrać inny? A może to on przeżył dzięki niej, dzięki jej swoistej wierności?

Klasyczna wizja kobiety zawsze oddanej, poświęconej czemuś poza nią, spełniającej się tak właśnie, taki los. Prawo mężczyzny do nadwrażliwości, nieakceptowalnej w stereotypie, bo niegodnej przecież tego, który powinien zawsze wiedzieć, czego chce. Powtarzamy się, kończąc jak zwykle, złośliwościami i machnięciem ręką, bo spór to nie nowy, toczymy go od dawna, zresztą nie tylko my. Powraca w różnych wariantach i z powodu różnych pretekstów, więc nie ma sensu powtarzanie argumentów.  Ciekawsze jest, o czym spierając się tak naprawdę rozmawiamy? I dlaczego?

2.

To chyba Aleksander Wat, a może ktoś inny, napisał, że spieramy się o cudze życie, żeby nie kłócić się ze swoim. Opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie, pamiętamy cudze grzechy, żeby nie przypominały nam się nasze. I tak dalej, i dalej.

Brzmi to jak fragment gazetowej porady psychologicznej, ale nie musi być nieprawdą, psychologia zna takie mechanizmy, opisywała je na wiele sposobów. Prawda, nie jesteśmy mechanizmami, ale jest taki poziom ogólności, na którym da się jednak nasze życie sprowadzić do sentencji albo reguły. Słusznej tylko na tym poziomie, jak ta Gombrowiczowska, że mężczyzna postrzega kobietę zawsze poprzez innego mężczyznę.

3.

A on sam, Gombrowicz? Dawał mi wolność, byliśmy takim nowoczesnym związkiem, opowiada Rita, a ja zawsze wtedy zastanawiam się nad ceną, jaką on za tę wolność płacił. Jest o tym trochę w „Kronosie”, chyba chciał o tym opowiadać, albo nie potrafił tego przemilczeć.

„Kronos” to taka czarna skrzynka, czujny rejestrator słabości Gombrowicza, nie tylko tych fizycznych. Odkrywa więc i tłumioną zazdrość, wstydliwe cierpienie starzenia się, zmaganie z czasem i sobą wobec niej, jej młodości, a także wysiłek, by do końca prowadzić grę, być podmiotem, nie przedmiotem, na koniec także przedmiotem opieki, być subiektem, nie obiektem. Nikomu nie dawał do czytania swoich zapisków, zresztą Rita i tak nie czytała po polsku. … zdycham, z Ritą na ogół lepiej, ale nie zawsze… Boże, Boże, jak długo?

Można przytaczać wiele cytatów opowiadających niedopowiedzianą historię: Rita spotyka się albo wyjeżdża z przyjacielem, z przyjaciółmi, młodymi i pięknymi jak ona, wraca i wracają jej histerie, akupunktura, pomaga na czas jakiś, ale ślady pozostają. A poza tym: z Ritą nic, to też niełatwe do zniesienia.

Podobno był niezdolny do miłości, lubił tak o sobie mówić, ale przez te notatki, prawie szczere, na ile szczera może być literatura, wiele przebija: i pragnienie, nie tylko to erotyczne, ale także pragnienie prostej obecności, bliskości, i zazdrość, i tłumiona rezonerstwem potrzeba posiadania, przywiązania, maskowane w listach do rodziny grubymi żarcikami o dobrej dziewczyninie, i wreszcie słabość największa – żal za przyszłą utratą.

To wszystko tam jest, kotłuje się pod łże-lakonicznością Kronosowych zapisków. Tak to czytam, choć przecież nie mam pewności, co czytam. I kogo.

4.

Chyba potrafię już wyobrazić sobie ówczesną sytuację Gombrowicza, wczuć się w nią – sentymentalnie naiwna teoria wczucia spoczywa w lamusie teorii literatury, ale jako narzędzie biograficzne może się jeszcze przydać. Zaczynam go rozumieć, na swoje szczęście powoli, mężczyznę wyrwanego nagle z przedłużanej młodości, obezwładnianego nudą przemijania. Mam przecież tyle lat, co Gombrowicz w momencie powrotu do Europy, na statku, którym – jak pamiętamy – płynął ku śmierci. Poetyckie to określenie, bezwstydnie wręcz poetyczne, przynajmniej jak na Gombrowiczowską miarę.

Myślę o tym za każdym pobytem w Vence i okolicach. Nie uwolniła mnie od tej obsesji i Nicea, pochmurna i już zatłoczona. Tu, na tych lazurach, wszystko układa się w literaturę, więc i biograficzna buchalteria „Kronosu” współgrała z powodem jazdy do Nicei, czyli spotkaniem w kancelarii księgowej. Prawie w południe, duszne, przykryte chmurami, brudnawe i wygasłe, jakby pogodzone, świadome końca. I nudne, zwyczajnie.

Jeden z ostatnich zapisków w „Kronosie”: Monotonia. Nuda. Nic.

5.

Nicea, w której bywał, ale pisał o niej niewiele. A i my niewiele zdążyliśmy zobaczyć, więc do opisania raczej jakieś tylko wrażenia. Niby tu kolorowo, jednak bardziej kolorami skóry niż ubrań, stonowanych, zdominowanych czernią i szarością, dziwne, może mnie pamięć myli albo wtedy zmylił brak słońca. Sytuacji nie ratowały nawet fasady, wymalowane w stylu południowym, iluzjonistycznie, papuzio bezczelne, błękity i inne niebieskości, żółcie i beże, ale i one mdłe jakieś bez słońca.

Podobno można tu kupić włoskie buty i inne rzeczy, atrakcyjnie, ale nie wchodzę do sklepów, odmawiam, wolę posłuchać, jak młody chłopak gra na czerwonym pianinie, kolorowa plama ustawiona na szachownicy z białych i czarnych kamieni tworzącej Plac Massena. Stąd już całkiem blisko nad morze, jest zachmurzone, wciąż duszne, choć wbrew prognozom nie pada. Nic więcej mi na razie do szczęścia nie potrzeba, może prócz burzy, która jednak nie nadchodzi.

Przed wyjazdem z Nicei E. i A. robią jeszcze jakieś zakupy, słodycze, coś tam jeszcze, a ja czekam snując się po Placu Garibaldiego, brudnawym, niezamiatanym. W podcieniach zaschnięte ślady rewolucji żołądkowej, wieczory muszą być tu upojne. Dwa wielkie dęby, na ławkach wokół nich bezdomni, zlatują się jak ptaki do snu, ostatnia krzątanina. Niektórzy leżą już wokół rozłożystych drzew, jak żołędzie, jakoś tak na swoim miejscu, zadomowieni. Spokojni.

Właściwie można by zostać, to miejsce przygarnie każdego, ale trzeba wracać do Vence, na scenę ostatniego Gombrowiczowskiego aktu. Nie wolno wypaść z roli.

6.

Kto więc napisał, że opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie?  Wat? A może raczej Brodski? Nieważne, to tak oczywiste, że nawet ja mogłem to napisać. Ale trzeba pamiętać, że paralele są niebezpieczne, nie tylko dlatego, że zmuszają do łamańców językowych – spróbujcie powtórzyć ten wyraz kilkanaście razy, szybko, bez przerw. Są niebezpieczne, bo spuszczają wyobraźnię z łańcucha, wymuszającego bezpieczny dystans. A wtedy wyobraźnia nasz los, naszą przygodę z życiem wkłada w schemat innej opowieści, wciska ją w formę łatwą i atrakcyjną, bo już raz dobrze opowiedzianą. I możemy zobaczyć coś, czego nie ma, bo jest tylko urojeniem.

Więc lepiej opowiadać tamtą historię, przygodę Rity i Gombrowicza jako wyłącznie ich historię, zakończoną, zamkniętą, nie do powtórzenia, nie do zdarzenia się innym. Tak jest bezpieczniej i rozsądniej. W naszym wieku – naszym, czyli moim – musimy być mądrzy i ostrożni, szczególnie pod słońcem południa. To nas, snujących się od dawna w smudze cienia, łączy.

I jeszcze łączy nas nieufność wobec uczuć, niewarta zresztą funta kłaków, i tak jesteśmy bezbronni, wbrew doświadczeniu. Żaden geniusz, talent ani cynizm tu nie pomogą, Gombrowicz dowodem. Tyle tylko, że niektórym jest dane wiek męski wiek klęski przemielić na literaturę. Co nie bez znaczenia w czasach, kiedy emotikony bierze się za emocje.

To tak na marginesie „Kronosu”. Wiem, nieładnie mazać po książkach.

7.

27 kwietnia 1969 roku Witold Gombrowicz zapisał: …miałem bardzo małe szanse na przeżycie. Polemika w „Wiadomościach”. Problem windy. Opieka Izy i Charlotte. Masaże. Właściwie nic. Jestem jeszcze oszołomiony pastylkami, które mi redukują. Monotonia. Nuda.

Uczepiony szczegółu, konkretu, nie poddawał się na tym Południu, które coraz bardziej stawało się Zmierzchem. Jeszcze czasem spacery, cóż, że samochodowe, nauka chodzenia, po zawale, duszności, ironia już bez hucpy. I gniew, bunt, już nie przeciw światu, a częściej przeciwko własnej kondycji, ciału, które bardziej niż kiedykolwiek ciążyło i cierpiało, przeciwko zanikającym siłom i pamięci, przeciw temu, co miało nadejść, od wypłynięcia z Buenos Aires oczywiste.

Znalazł nowy temat: ból. Coraz gorzej sypiał.

8.

To też przypadłość wieku, że sypia się coraz mniej. Po sporze o poświęcenie Rity nosi mnie, jednak emocje, więc jeszcze nocny spacer, nieodległy, bo tu wszędzie pod górę. Vence o tej porze prawie puste, jeśli nie liczyć trzech czarnoskórych odymionych marihuaną, cichych jak cienie, i nieszkodliwego wariata, któremu dnia za mało na pospieszne truchtanie w rytm półgłośnego monologu. Monotonnego jak cykady.

Wracam po godzinie, wciąż nie do spania, więc jeszcze trochę posiedzę. Recepcjonista o urodzie i sposobie bycia Jeana Reno sprząta po gościach, dziś po raz pierwszy hotel nie był pusty. Can you help me? – pytam retorycznie. Whiskey? – odpowiada równie retorycznym pytaniem. Nalewa alkohol do długiej, wąskiej szklanki, tak tu piją whisky, po francusku, i bardziej już stwierdza, niż pyta: double?

Jasne, że double. Wszystko jest tu literaturą, więc i ta rutynowa życzliwość Leona zawodowca, może nawet podszyta empatią, sprawia, iż czuję się tak, jakbym był jednym z bohaterów Ślubu, pomniejszym, ale przez moment jakże ważnym dla rozwoju akcji i jakbym tu, przy barze małego hotelu zbudowanego na skale uczestniczył w dziwnym obrzędzie, stwarzającym Gombrowiczowski kościół międzyludzki.

Double, podwójny, można powiedzieć. Wszystko można powiedzieć, żeby wszystko przemilczeć.

Data dodania: 19 kwietnia 2019

Wiadomość o pożarze Notre Dame zastaje nas w Vence, odwiedzanym ponownie. Zastaje właściwie jedynie mnie, bo E. i A. dopada, są bardzo poruszone, tragicznie. Ja jakoś nie potrafię przejąć się aż tak, może dlatego, że to południe Francji było dla mnie zawsze tłem do opowieści o rozpadzie i umieraniu. A może po prostu dlatego, że nie znam języka i tym razem ta nieznajomość jest jak pancerz. Tak czy siak, biję się w piersi, zgodnie z duchem czasu.

Telewizor oczywiście włączony, w nim francuski prezydent wygłasza stosowne przemówienie na miejscu pożaru, bardzo na miejscu. Współczesny przywódca, cały z pijaru, założył odpowiedni garnitur i wyraz twarzy. A. tłumaczy mi jego słowa na gorąco, prezydent powtarza te same frazy, wielekroć, żeby naród zapamiętał je równie mocno jak ogień. Ogłasza, że katedra zmartwychwstanie.

Jestem zły, że nie potrafię się przejąć, jak należy. Samotność to pokuta za egocentryzm? A może to kwestia wieku, nie tylko mojego? Jakbym już nie należał do stosownej wspólnoty albo żył wśród zgliszcz na co dzień.

Świat rozpadł się na szczegóły, rozsypał jak drewniany strop katedry, przez który po ugaszeniu pożaru pewnie widać gwiazdy. Pite na tarasie czerwone wino nie zamienia się w nic. Wieczorne Vence rozbrzmiewa cykadami. Ich cykanie z oddali przypomina trochę żabi rechot, przynajmniej nam, przybyłym spod innej szerokości.

O pożarze dowiedzieliśmy się podczas najważniejszego posiłku dnia, który tu jada się wieczorem. Siedzieliśmy w restauracyjce tak typowo francuskiej, że właściwie należałoby przenieść ją do Sevre. Czas na deser, więc proszę o sery. Kelnerka, jak wszyscy oni tu już nie najmłodsza i dyskretnie dostojna, teraz nagle zmieszana, a może nawet lekko przerażona, mówi, że sery właśnie się skończyły. Zabrakło serów we francuskiej knajpie. Prawdziwy koniec świata.

I możliwe, że innego rzeczywiście nie będzie.

Data dodania: 31 marca 2019

Umierając, ojciec zostawił nie tylko nas. Zostawił też psa, czarnego kundla, nam, nie mieliśmy wyboru. Pies wyglądał jak wypłosz, stercząca sierść na grzbiecie, chudy, wąski tułów na nieproporcjonalnie długich łapach, od razu było jasne, że szarik to z niego nie wyrośnie. Gdy go wzięliśmy, miał prawie rok, a starsza pani, która uratowała go jako zasikaną szczenięcą kulkę, nie miała już siły i nie mogła się nim dłużej zajmować.

Ojciec, już na rencie, mógł, spacery z psem były mu jak najbardziej wskazane przez troskliwą medycynę, musiał dbać, by sztuczne tętnice, które mu wszczepili, nie zapchały się za szybko. Miały cztery lata gwarancji, dosłownie, i ani dnia.

Przywiązali się do siebie jak tylko mogą przywiązać się do siebie pies i człowiek. Ojciec miał podejście do zwierząt, z ludźmi wychodziło mu gorzej. Nauczył kundla wielu sztuczek, a ten wydawał się odgadywać jego życzenia i nastroje. Czasem myślałem, że łączy ich coś więcej niż całą resztę naszej rodziny. Możliwe, że była to choroba.

Pamiętam, jak pies próbował lizać ranę, która otworzyła się ojcu na nodze, żaden stygmat, zwyczajna martwica tkanek. I ojciec czasem mu pozwalał, przerażając matkę. To było jeszcze przed operacją, potem rana się zagoiła, tylko część martwej tkanki stwardniała i sterczała na piszczelu jak kawałek kości, od kości jednak bielsza. Pies chciał usunąć tę narośl, lizał, próbował ją skruszyć albo odgryźć, ale delikatnie, ostrożnie, patrząc w oczy człowieka, czy nie pojawia się w nich ból. W końcu martwa tkanka odpadła sama, chociaż ojciec trochę jej pomógł, obcążkami.

Ojciec zabierał psa wszędzie, pod koniec życia całe dnie spędzał na działce, polubił samotność, choć kiedyś miał wielu przyjaciół, od serca i od kieliszka, jeśli to nie to samo. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, gnało go, ciągnęło, topiło. Teraz włóczył się pies, nie, nie uciekał, po prostu nie wracał ze spaceru. Machał ogonem, ale nie słuchał przywoływania, szedł, gdzie go poniosło, może on wiedział, gdzie i po co, ja miałem wrażenie, że włóczy się dla samego włóczenia. Przestrzeń miasta należała do niego, każde miejsce mógł obsikać, stawało się jego miejscem na ziemi, na chwilę. Pieski świat, wcale nie taki zły. Gdy miał fantazję, odwiedzał nawet babkę, mieszkająca w odległej dzielnicy. Naburmuszona, odprowadzała go potem na pasku od sukienki.

Po śmierci ojca pies nie chciał zostawać w domu sam, uciekał na podwórko przed blokiem, dziesięć pięter po schodach z kapciem w zębach, choćby matka uważała nie wiem jak, wychodząc do pracy. Wrócić na górę nie potrafił, może nie chciał. W końcu zabraliśmy go do dużego miasta, w którym studiowaliśmy, tam też czasem szedł w rajzę i wracał, zawsze, po wielu godzinach. My też w końcu wróciliśmy do R., trochę przypadkiem, nie, nie chodziło o matkę, wtedy już znowu nie była sama. Chyba czuła się jeszcze młoda, zdolna do przywiązania, a może nie o uczucia tu szło, może nie umiała żyć tak bez nikogo, po prostu.

W tamtych czasach mężczyźni umierali młodo, zwykle na serce, kobiety wzruszały się łatwo, płakały na filmach, ślubach i chrzcinach, rozpaczały na pogrzebach, ale ostatecznie musiały być bez serca, skazane na długie życie, potem już najczęściej samotne. Tym częściej, że zwykle dzieci były jak wierne psy, warczały, gdy ktoś nowy siadał w fotelu ojca. Czasem nawet obrażały się, na śmierć.

Matka ze śmiercią w końcu się jakoś ułożyła, miała na nią swój sposób, mówiła na przykład: myślałam, że umrę, tak mi było niedobrze, no wczoraj to też umierałam, tak przed pierwszą, inhalatory nie pomagały, ani vestibo, ani sebri, normalnie umierałam, ale nie umarłam, nie, tym razem, choć nikt nie wie, jak ja się męczę, umarłabym już, to byłby spokój, i wy byście mieli, bym was nie męczyła.

Nie umierała jednak, oczywiście, czekała na zaprzeczenia i zagadywała śmierć, na śmierć. Im starsza, tym łatwiej płynęło jej to gadanie, potokami, do słuchawki, nieważne było, kto jest po drugiej stronie, nie milkła i nie słuchała, nie potrzebowała odpowiedzi, jakby tylko chciała nagadać się na zapas.  No przecież nie słyszę dobrze, mów bardziej do słuchawki, czekaj, przełożę do lepszego ucha. Mówiła coraz wolniej i coraz głośniej, znów to samo, mniej więcej, umierała, ale nie umarła, spała, ale się przebudziła, za wcześnie, nic nie będzie robić, dzisiaj, ale tamto to musi, mięso, bo przecież nie wyrzuci, kilo dziesięć, kosztowało, osiemnaście złotych w promocji. W stokrotce, no przecież gdzie?

Głuchła rzeczywiście, naprawdę słyszała gorzej, więc nadała sobie prawo do niesłuchania, skupiona na sobie, na dniu i materii, stawiających coraz większy opór, w strachu, że nie poradzi, gdy pomoc nie przyjdzie, tylko swoja może być ta pomoc, on, ona, oni. Kargulowa gramatyka, sami swoi, bo nikogo obcego za próg nie wpuści, żadnej tam kobity do sprzątania, pani do okien, sam umyjesz, jak będziesz mógł, jak odpoczniesz, trochę, tylko szybko, bo wiosna, a tamta to przecież nie wiadomo, kto to jest. Ty wiesz? No to wiesz, ale ja nie wiem.

Rozbierała się coraz wcześniej, zaraz po lokalnych wiadomościach o siedemnastej trzydzieści, i kładła, pod kołderką ciepło, a potem do słuchawki rozbierała te swoje dni i noce na elementy pierwsze, a może i ostatnie, rozmieniała na drobne: kłucia, ściskania, dyszenie i duszenie się, nogi jak z waty albo jak z ołowiu, inhalacje, frustracje, no tak się zdenerwowałam, gdzie ten telefon, idioci politycy w telewizorze, łobuzy, o czym oni mówią, coraz mniej rozumiała, coraz mniej było do rozumienia, ale dzięki nim nie zasypiała; a i jeszcze ranki, na nogach, i włosy, nigdy nie gojące się i nigdy nie uczesane jak trzeba; i to za oknem, sąsiedzi, gołębie chcą gniazdo, akurat u niej, u nikogo innego, do szału mnie doprowadzą zasrańce, a pijani i ćpuny przed blokiem, a teraz jeszcze pożary, drugi w ciągu miesiąca –

– i mówi o tym bez przerwy, nie dając sobie przerwać, ale, ale żeby tylko nie pomyśleli, że ona się tak rozczula, bo naprawdę już nie może, nawet kiedy musi, nie narzeka przecież, mówi tylko; przecież muszę, odpowiada, gdy upominam, żeby się oszczędzała, przecież nikt tego nie zrobi za nią, ale tą podłogę to musisz zrobić koniecznie, dawno nie była robiona, jak się czujesz, wyglądasz na zmęczonego, ruszaj się więcej i piwa nie pij, ale przyjdziesz, wiem, że upał, dokucza mi przecież, zobaczyłbyś jak tu jest. Zobaczę, na pewno, mało co jest tak pewne.

Zakupy też robiła na zapas, jak do schronu przeciwatomowego albo jakby jutro mieli zakazać handlu nie tylko w niedziele, zamawiała na wyrost i donos, niech będzie, zostanie, to zamrożę, ususzę, w końcu nie wiadomo, kiedy znów przyjdziesz, kiedy ktoś przyjdzie, choć przecież zawsze wiadomo, i kiedy, i kto, jeśli ja nie będę mógł. Kiedyś rzeczywiście zjawiałem się rzadziej, raz na miesiąc, telefon musiał wystarczyć, zresztą nie była sama, Łysy przychodził codziennie, robił drobne usługi, zakupy, naprawy, opłaty.

Był mistrzem bycia, powszedniego, stałego, zwyczajnego, obiad, gazetka, zmywanie, podglądanie sąsiadów, obgadywanie. Wesoły, podśpiewywał, żartował, był cierpliwy. Do czasu, znikał zwykle, a właściwie niezwykle, bo zawsze ciężko obrażony, gdy tylko pojawiały się kłopoty, choroba, szpital. Żył lekko, motylek ze sporym  brzuchem, ściemniacz, lawirant, działacz, były. Wychodził na swoje, a potem wracał, przyjmowany zawsze ostatni raz, już na pewno ostatni. Starałem się go nie spotykać, gdy się dało.

Zaczął pojawiać się chyba niedługo po śmierci ojca, dobrze nie wiem, przyjeżdżałem wtedy tylko na soboty i niedziele. Raz się zasiedział, dosłownie, w podkoszulku na ramiączka, zadomowiony wyraźnie, nie dało się ukryć, nawet nie próbował. Witałem się z matką, w kuchni, ręce miała uwalane mąką, robiła pierogi, uwielbiałem je, on chyba też.

Nastawiała wodę, mówiła, mówiła, trochę skrępowana, plątała by się pewnie, gdyby nie lilipucie wymiary kuchni, całkiem ślepej na dodatek. Udawałem, że nic nie widzę, zagadywałem, coś właśnie opowiadałem, mało ważnego, gdy usłyszeliśmy warczenie, dziwne i obce, nasz pies nigdy tak nie warczał. Pomieszkiwał już wtedy z nami w dużym mieście, więc gdy przyjeżdżaliśmy do rodzinnego domu, obwąchiwał najpierw kąty, jakby ciągle szukał, w końcu kładł się przed fotelem, w którym kiedyś posiadywał ojciec, zrezygnowany, z pyskiem opartym na przednich łapach.

Tym razem jednak fotel nie był pusty, siedział w nim Łysy, ale siedział tak, jakby już bardzo chciał wstać. Nie mógł jednak, bał się, pies leżał przed jego stopami, ściągnął wargi, pokazując wszystkie zęby, a potem, nie przestając warczeć, pazurami prawej łapy zaczął szarpać kapcie na nogach Łysego, mocno, aż tamten jęknął. Gość miał na nogach kapcie ojca, poznałem, były prawie nowe, widocznie matce szkoda było wyrzucić.

Zawołałem psa, nie chciał odpuścić, w końcu poszliśmy na spacer. Szedł na smyczy, przy nodze, także potem, gdy odpiąłem go w parku. Wróciliśmy więc szybko, matka była już sama. Kilka miesięcy później wróciliśmy do R. na dobre, przynajmniej wtedy nam się tak wydawało. Wyjeżdżałem jednak często, do pracy, na akord, kilka, kilkanaście dni poza domem. Nie wiem, czy poszedł mnie szukać i zabłądził, choć nie błądził nigdy, nawet w obcym lesie, ale był przecież coraz starszy. A może stało się coś gorszego.

Szukaliśmy długo, po całym mieście, wtedy okazało się, że nie jest wcale takie małe. Byłem nawet w schronisku, psy rzucały się na siatkę kojców, gryzły druty, wyły i ujadały, choć nie wszystkie, niektóre już jakby pogodziły się z losem. Wiadomym, bo wtedy te najdłużej siedzące w schroniskach usypiano, zupełnie legalnie, tak się nazywało to zabijanie, jak kołysanka.

Jeden z zamkniętych psów był szczególnie głośny, skamłał i szczekał jakby mnie znał, nawet trochę podobny do naszego kundla. To nie był on, przecież nie zapomniałbym go w ciągu kilku dni, ale potem jeszcze długo budziłem się w nocy i myślałem, czy aby na pewno, a jeśli się pomyliłem, jeśli to tylko tam wyglądał inaczej, wśród tych innych psów, stłoczonych w ciasnych boksach na niewielkiej przestrzeni. Czy naprawdę mógłbym go nie poznać?

Jeszcze później, po kilkunastu latach, matka trafiła do szpitala, to wtedy zaczęła swoje codzienne umieranie. Potrzebne były jakieś stare papiery medyczne, pojechałem więc do jej mieszkania i zacząłem szukać tam, gdzie kazała. Nie było, wyciągnąłem kolejną szufladę z kredensu, wysypałem papiery na podłogę, żeby niczego nie przegapić.

Na samym dnie leżało kilkanaście kopert przewiązanych gumką recepturką. Sparciałą, jak się okazało, bo gdy wziąłem paczkę w dłoń, gumka rozpadła się i uwolniła koperty. Większość była porozrywana niedbale, jakby ktoś bardzo się spieszył, a nie miał noża pod ręką. Część wyraźnie pognieciona, ktoś potem próbował je prostować. Zacząłem czytać, bezmyślnie, pierwszy z brzegu list, który wysunął się z ozdobnej koperty. Ktoś pisał, że nie może się doczekać następnego spotkania, że pocałunki, że pamięta, nie może tak dłużej, czeka, kocha, nieortograficznie, przez samo ha. Pisała kobieta, do ojca, mojego, dawno, bardzo, ale nie aż tak, żeby mnie nie było, co zeznawały kulfoniaste daty, pomazane szminką, odbitą nieudolnie pod podpisem. Pisała kobieta, ale nie moja matka, matka nigdy nie robiła błędów.

Litery rozmywały mi się w oczach, zmierzchało. Wcisnąłem niedoczytany papier nie patrząc, skąd go wyciągnąłem, wrzuciłem koperty do szuflady, byle jak, mieszając chronologię, przyrzuciłem je rachunkami, zapłaconymi przed czasem, na wszelki wypadek, i wynikami analiz medycznych, diagnozami z krwi i kości.

Potem siedziałem nie zapalając światła. Przez chwilę miałem wrażenie, że słyszę skrobanie psich pazurów ślizgających się po świeżo zapastowanym parkiecie. Złudzenie.

Data dodania: 12 marca 2019

Też zapomniałem.
Witold Gombrowicz „Kronos”, ostatni zapisek

To przejęzyczenie, że mądrość przychodzi z wiekiem, z wiekiem przychodzi młodość. Jak w anegdocie o bardzo starym reżyserze, który tak właśnie tłumaczył swą niesłabnącą moc twórczą, opowiadanej przez Poniedzielskiego i innych, mniejsza, czy prawdziwej.

Jest przecież inaczej niż w smutnym tekście Śliwiaka śpiewanym przez Halinę Wyrodek do muzyki Zygmunta Koniecznego: nie ma żadnej pierwszej czy drugiej młodości, ona jest jedna, ta sama, tylko zmieniająca się, z wiekiem.

Najpierw bywa głośna, choć zakompleksiona, pazerna, choć nieumiejętna, bezwzględna, choć załzawiona. Nie bardzo więc można się nią szczycić, gdy nabierze się jakiego takiego dystansu do siebie i świata, pewnie dlatego w wieku dojrzałym skrywana bywa skrzętnie jak wstydliwa choroba, w końcu zapomniana, wyparta. Albo staje się mitologią.

Czasem jednak odnajduje się ta młodość po wielu latach, odkrywamy ją znowu, późno, na progu starości, przez roztargnienie albo sklerozę, oto rozglądamy się dokoła, jakbyśmy byli tu pierwszy raz albo jakby nagle otworzyły się nam oczy, wystarczająco szeroko w końcu.

Patrzymy więc tymi wytrzeszczonymi oczami wokół siebie, zdziwieni, odkrywając, dokąd żeśmy doszli i zastanawiając się, czy przypadkiem nie ma stąd odwrotu albo choćby drogi ewakuacyjnej, a tu nagle coś lub ktoś włazi nam w kadr, całkiem blisko, wypełniając go sobą.

To może być coś nowego, jakiś dar, cios albo wyzwanie, coś w każdym razie, czego się już nie spodziewaliśmy, albo ktoś nowy, obcy, kto tylko przechodził obok i teraz zastanawia się, po co się zatrzymał; ale może też być to coś zwyczajnego, codziennego, dostrzeżonego nagle w świetle padającym pod innym kątem albo ktoś niby dobrze znany, od lat jak od wieków, kto nagle okazuje się kimś innym, to znaczy jest tą samą osobą, ale jednak inną niż wydawało nam się dotychczas, i ani ta osoba, ani ty nie wiesz, co się wydarzyło, co się stało tak nagle, w chwili, gdy – gdy co?

Wtedy jakże pomocna jest skleroza, bezpamięć, która pozwala zapomnieć, nie pamiętać, jak się to wszystko skończy, choć przecież zakończenie takich epifanii, w wielu, tak wielu jego wariantach dobrze już znasz i jest ono zawsze prawie takie samo, ale nie pamiętasz, jaki wariant zdarzy się tym razem, przecież zapominasz coraz więcej, mylą ci się daty, twarze, słowa. Zapominasz, więc możesz jeszcze raz spróbować, nie, nie „możesz” – musisz, przecież musisz przypomnieć sobie to zakończenie, zakończenie tej jeszcze jednej historii. Nie wypada go nie znać, przecież, w tym wieku.

Do sklerozy nikt się oczywiście dobrowolnie nie przyznaje, więc takich poruszonych sklerotyków spotyka się nieczęsto. Może to zresztą wcale nie sklerotycy, lecz wiecznie zieloni straceńcy, ryzykanci, którzy sklerotyków tylko udają, oszukują pamięć, bo wbrew doświadczeniu wciąż mają nadzieję, że tym razem będzie inaczej, ale nie pytajcie ich jak, bo i tego nie wiedzą. Wydają się śmieszni ludziom normalnym, grającym tak, jak przeciwnik – czyli przemijanie -pozwala.

Zdarza się także, że i ci rozsądni, już pogodzeni z przemijaniem, wyciągną sobie swoją młodość przez przypadek, niespodzianie, z jakiejś wewnętrznej kieszeni mózgu. Chowają ją wtedy natychmiast, jeszcze głębiej, przerażeni, w obawie, że ktoś ich przyuważy i wyśmieje. A jeszcze bardziej boją się, że to młodość zauważy ich, gdy jej oczy znów przyzwyczają się do słońca, i zechce z nimi zostać. A po co komu taki kłopot, nikt pod słońcem nie chce kłopotów, a co dopiero tutaj, gdzie tego słońca i tak jest niewiele.

Ale ta młodość, odkryta na nowo, niechciana i odrzucona, wciśnięta znów w zduszoną kieszeń pamięci, złachanej jak stara marynarka, nie jest jednak bezbronna: w końcu i tak ogra zdrowy rozsądek, i zemści się z tym szczególnym, nieuważnym okrucieństwem właściwym właśnie młodości, wracając jako zdziecinnienie.

 

***

Czytam ten fragment zanotowany kiedyś i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy? Żebym przynajmniej pamiętał czemu tak serio? Dla czego? Dla kogo? Zapomniałem.

Zapomniałem? A może tylko uciekam, z gębą w rękach? Żeby nie przepowiadać sobie tamtego zdania, jednego z ostatnich zapisanych w „Kronosie”: Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne.

Rzeczywiście fatalne. Tej nocy obudził mnie esemesowy alert: Uwaga! Dziś (9.03) wieczorem i w nocy bardzo silny wiatr. Unikaj otwartych przestrzeni. Zabezpiecz rzeczy, które może porwać wiatr. Zostań w domu jeśli możesz.

Zostałem. Była trzecia trzydzieści jeden. Nie mogłem już zasnąć, grzebałem więc w notatkach i w pamięci, zapominając, że rzeczywiście bezpieczniej unikać jej otwartych przestrzeni.

Ale przecież i tak rzeczy, które może porwać wiatr, nie da się zabezpieczyć.

Data dodania: 4 marca 2019

…zbliżyć się cokolwiek niekiedy do ośrodka bólu.
To wciąga. Potem już trudno się wydostać.
(Witold Gombrowicz, Dziennik, 1966)

Doczekać się słońca. Nie takiego jak dziś, przegnanego chmurami, po godzinie, przeczesanego lodowatym wiatrem, na którym skrzydła marzną nawet wronom. Końcówka lutego, trochę nadziei, długie czekanie.

Dzwoni B., kolega z klasy, z liceum, podzwania przeszłością. Zaprasza na czterdziestą rocznicę matury. Trzeba się spotkać, mówi, na pięćdziesiątą pewnie już nie wszyscy przyjdziemy.

Ma rację, ale nie lubię tego oglądania własnej niemłodości w oczach innych postarzałych. To jakby badać przeszłość pod zepsutym mikroskopem, który zniekształca i rozmywa obraz. Istnieliśmy młodzi, teraz jesteśmy jak bóle fantomowe.

Żartuję z jego krakania o następnej okrągłej rocznicy, a B. podejmuje ton, ha, ha, nie przejmuj się, ja przyjdę o kulach, miałem niedawno operację biodra, ha, ha, pociesza, kogo? Śmieszne, boki zrywać, może jeszcze pozszywają.

Wybiorę się, mówię w końcu, dobra data, tego dnia po raz ostatni będę miał piątkę na początku liczby lat. Naprawdę dobry moment, żeby wyjść.

Zapominam o tej rozmowie, zaraz, siedzimy z A. i E. przez kilka godzin, planujemy przyszłość, nowe idzie, z rozmachem, one młodsze ode mnie o kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Więc jednak jest przyszłość, wystarczy się nie dać, nie zezować za siebie.

W domu wsiadam na rower, przecież się nie daję, po piętnastu kilometrach nuda, włączam telewizor, kiepski mecz naszej futbolowej ekstraklasy, zawsze to jednak jakaś rozrywka, zabijanie czasu.

Ale mecz się nie zaczyna, minuta ciszy, brzmi rockowe epitafium, taka moda. Na trybunach transparent, zdjęcie sympatycznego, nobliwego mężczyzny z siwym wąsem, wygląda na starszego niż daty poniżej: 1963 – 2019.

Ta pamięć jak seryjny zabójca, profil łatwy do rekonstrukcji: wczoraj Janusz Skowron, kilka dni temu Mark Hollis, wcześniej jeszcze tamten znajomy… sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt…

Jest ostatni dzień lutego, wieje lodem z rozmrażających się chmur. Dotrwać do słońca. Do końca. Łatwo się rymuje.

Żart sytuacyjny. Suspens.

Strona 3 z 1912345...10...Last »
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury