Blogi Muzeum Literatury
Rozkojarzenia
Data dodania: 22 lutego 2019

Słowa zdradziecko łączą się za plecami

I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią

                                                                                                                Witold Gombrowicz „Ślub”

Znacie? To posłuchacie, bo warto, Dorota Landowska wielką aktorką jest, a biografia Stryjeńskiej też niesamowita, żeby nie używać większych słów. Już wkrótce, opowieść o miłości ponad stan, samotności i szaleństwie, w muzeum człowieka, który mówił o sobie: „zupełnie niezdolny byłem do miłości. Miłość została mi odebrana na zawsze”. Ironia we Wsoli czai się wszędzie, za każdym krzakiem wokół stawu.

Rzecz będzie więc o uczuciach, przetworzonych w sztukę, czyli zupełnym przeciwieństwie niedawnych walentynek, które są sztuką przemieniania emocji w pieniądze. Ów zabieg dokonuje się z miłości do biznesu, perwersyjnie, w dzień patrona chorych na epilepsję i inne objawiające się gwałtownie przypadłości.

Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, mówi tytuł filmu Zanussiego, i miłość też nie jest tu bez winy.

***
Tak się złożyło, że 14 lutego spędziłem w tym roku w szpitalu, bezboleśnie, bo jako osoba towarzysząca wizycie tylko kontrolnej. Pozwoliłem sobie nawet na luksus pozostawienia mojej podopiecznej (bardzo by się obruszyła na to określenie) w kolejce przed gabinetem onkologa, by znaleźć bardziej przyjazne miejsce. Wiedziałem, że sobie poradzi i rzeczywiście, gdy zajrzałem po godzinie, ledwo wychynęła z wirów opowieści, jak zwykle znalazła słuchaczy i sama stała się słuchaczką.

Ludzie w kolejce do lekarza karmią się swoimi opowieściami, tak podobnymi do siebie, nawet zakończeniem, prawie szczęśliwym, przecież opowiadający wciąż je jeszcze opowiadają. Choroby, rodzina, żałosna młodość, której żal, stary, popsuty świat, wcale nie wyrywają sobie tych opowieści z serca i pamięci, z trudem i bólem, jak zwykło się uważać. Nie, mają je przygotowane, jak kanapki zabrane do szpitala na długie czekanie, zawsze to wychodzi taniej niż zawinięta w folię bułka z serem i jajkiem, kupiona w szpitalnym bufecie.

***
Uciekłem więc, by poszukać odrobiny samotności, prawie tu przecież nieosiągalnej nawet dla zdrowych. Najpierw na parter, korytarz wydawał się pustawy, prowadził na kardiochirurgię. Obok, wejście przy wejściu, kaplica Matki Bożej z Lourdes. Potrzeba cudu, niewątpliwa, pytanie tylko, które operacje na otwartym sercu są bardziej niebezpieczne.

Dokładnie na wprost kaplicy jej rewers, materialny, prawie zmysłowy, na stoiskach i wieszakach feeria barw i kształtów, raczej plus size, majtki, biustonosze, nocne koszule i koszulki, halki, szlafroki. Przegrzebki w drucianych koszach i na wychudzonych wieszakach, wszystkie w bieliźnianych beżach, szarościach, bielach, i różach oczywiście, w nadmiarze raczej usypiającym zmysły, chyba że ktoś lubi przesadę albo stare kino Ettore Scoli.

Szybko przeniosłem się wyżej, po schodach, na windę czeka się tu dłużej niż na diagnozę, zresztą jestem zdrowy. Pierwsze piętro, wygodne krzesełka na korytarzu, w lekkim przeciągu, udowadniającym, że jednak jest stąd jakieś inne wyjście, nie tylko na poziom minus jeden.

Na korytarzu w wielkich donicach palmy, rododendrony, paprocie, mech, ocieniający błyskawicznie staruszki, gdy zatrzymują się, nagle zamarłe, zagubione w tej dżungli, w labiryncie przypominającym jako żywo te z wnętrz piramid, wystawianych śmierci. I kogo tu pytać o drogę?

***
Ten korytarz prowadzi z oddziału ratunkowego na inne, pozwalające chorować mniej pospiesznie. Dużo dziennego światła, prawie cisza, tylko czasem wiozą jakiegoś pacjenta – nie wiedziałem, że choroby mogą mieć tyle kolorów, siny, czerwony, biały, zielony, żółty, fascynujące, takie kolorowe zakończenie, mimo wszystko.

Chorych na łóżkach z kółkami przewożą najczęściej rozszczebiotane praktykantki, chichoczące do iphonów, swoich i cudzych, albo salowe, nie takie już młode, więc doświadczone. Głośno opowiadają jakieś historie, niemiłosne, sądząc z fragmentów, bo wiesz, co on o niej wypisywał i rozsyłał, chyba chciał się rozwieść, może miał młodszą, albo dosyć. Między kolejnymi przejazdami szpitalnych konwojów następuje chwila ciszy, dłuższa na szczęście niż minuta. Trzeba zajrzeć w kolejkę, czy się wzruszyła.

***
Przed gabinetem bez zmian, opowiadają, wciąż, w najlepsze, choć przecież najgorsze. Tu historie też raczej niemiłosne, pamiętam jednak tamtą parę, potwierdzającą regułę. Ona w kolorowej chustce, która to już chemia, on przy niej, tak wyraźnie przy, zdecydowanie, nie odchodzi prawie ani na moment. Ale też opowiada, chętnie, jaka to ona dzielna i że on z nią, nie może odejść, zostawić, zawsze razem, cały czas, a czasem to ona nie ma siły zjeść, a nawet się uśmiechnąć.

Nie uśmiechała się i wtedy, gdy opowiadał, milczała, może nie miała sił, rzeczywiście. Ale mi, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że ona jest zmęczona, potwornie zmęczona nie tylko chorobą, ale i jego dobrocią, i obecnością, i mówieniem tych wszystkich dobrych rzeczy, tymi wyznaniami.

Miłość wcale nie musi być dobra, myślałem o nich i nie tylko o nich, szczególnie ta wielka, zachłanna, zaborcza, która kończy się szaleństwem. Banał, ale gdy poświadczony, przeżyty, przestaje być banałem. Może nawet przemienić się w sztukę, monodram, jak ten o Stryjeńskiej, tylko nie każdy ma szczęście do autora, choć każdy jest samotny, jak we wsolskim śnie Gombrowicza.

Tamtą parę obserwowałem z jakąś zawziętą ciekawością, chorą, kołatały mi się strzępki opowieści, myśli niewymyślne, gdzieś pewnie zasłyszane, trywialne, ale natrętne. Że szczęście to nie jest uczucie dane wszystkim po równo, na szczęście, zawsze ktoś kocha bardziej, nawet jeśli kochają oboje. A czasem przecież jest jeszcze ktoś trzeci albo jest lęk przed nazywaniem, przed szczerością i doprawdy nie wiadomo, co lepsze, bo może rzeczywiście lepiej nie opowiadać o dobroci, nie wypowiadać tych wszystkich dobrych słów, nie kusić losu, nie prowokować szaleństwa, odrzucenia, końca szybszego niż początek.

O tym wszystkim myślałem i teraz, w tym małpim gaju, dziwnie zielonym w sterylności szpitala i choroby, wcielonej w ciche postaci poskręcane lub wyciągnięte, równie sztucznie, na szpitalnych łóżkach turkoczących po rozświetlonym korytarzu. Wjeżdżający w tę jasność przymykali powieki, jakby odmawiali już randki ze zbyt mocnym słońcem.

***
A następnego dnia równie jaskrawe światło z trudem przebijało się przez kawiarnianą szybę, odsłoniętą przez życzliwą kelnerkę, która zabrała mi sprzed oczu zwiewną firankę z czerwonymi serduszkami, usychającymi na niej od wczoraj. Siedziałem tam, póki słońce nie zaszło nad ulicą, tonąc w błękitniutkich, niemal białych obłoczkach, wyglądających jak poszarpane kawałki waty cukrowej. Czerwone promienie zabarwiały je majtkowym różem, ślicznym jak nie wiem co, i dobrze.

Ironia, która porzuciła mnie na moment, wróciła z tym właśnie obrazkiem. Tak, to jest to, co czasem ratuje przed beznadziejną śmiesznością i zdziecinniałym sentymentalizmem, ten landszaftowy kicz, rozmazany jak różowe pasmo na brzegu kieliszka, ściekające wolno na dno, którego już nie warto napełniać.

W końcu i tak wszystko stanie się literaturą. Rozmaże się w pamięci, jak ciemność, ledwie podświetlona żółtymi latarniami ulicznymi, zmęczona już zimą, próbującą wcisnąć się do dusznego wnętrza przez brudne kawiarniane okno.

Nie my mówimy słowa. To one mówią nas.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2019 Muzeum Literatury