Takie czasy
Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Przed kamerą rozmawiają młodzi ludzie: ukraiński buntownik i polski dziennikarz. Niezmiennie od wieków to młodych wysyłają na pierwszą linię. Dziennikarz ma za mało lat, by pamiętać naszą rewolucję, z niecierpliwością dopytuje więc buntownika: ale co dalej, ile to potrwa, przecież nie będziecie tu tak stać w nieskończoność. Buntownik jest bezradny, odpowiada po polsku: nie wiem, nie potrafię powiedzieć, musimy zwyciężyć, ale ważni ludzie od was, co tworzyli Solidarność, mówili, słyszałem tu dzisiaj, że to nie będzie łatwe, że trzeba czekać, może nawet latami. Musimy być i czekać.
Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Młody Polak, nie pamiętający buntu, zdziwiony. Zna tylko demokrację i jej najwyższe, ekonomiczne wcielenie. Jest więc nastawiony na zysk, efekt, niecierpliwe działanie z pragmatycznym celem i nagrodą za szybki sukces. Buntownik, wymarznięty i przerażony, wie tylko, że musi czekać. A nagroda wcale nie jest pewna.
Czas rewolucji okazuje się cierpliwszy. Paradoksalnie, biegnie wolniej.
Retorzy
Dwaj retorzy po próbie negocjacji przemawiają do tłumu. Prezydent-dyktator, mający za sobą pozory demokracji, tarczę i pałę Birkutu, a także Wielkiego Brata, wie, że może zwodzić i grać na zwłokę. Buntownicy nie są na tyle mocni, żeby obalić go siłą, a w nic innego niż siła nie wierzy. Panuje więc nad czasem, także nad czasem ich, majdańców.
Kliczko rozumie już, że przegrał, że choć chciałby może zaryzykować i przystać na wątpliwy kompromis, byle tylko dyktator cofnął rozkaz strzelania, to ludzie tu na majdanie, tłum, który zrobił go przywódcą, a teraz zaczyna w to przywództwo wątpić, ci ludzie nie chcą się cofnąć. Nie mają gdzie. Więc przygaszony, okopcony zmęczeniem mówi tylko, że zostaje tu z nimi, bo ich rozumie, a jedyne, czego się boi, to tego, że przyjdzie do niego ktoś i powie, że stracił właśnie brata, męża, syna.
Tiahnybok jest radykałem i na pewno cofać się nie chce. Wie jednak, że część towarzystwa na wiecującym majdanie z przerażeniem myśli o losie tych, których władza złapała i w każdej chwili może zamordować rękami nieznanych sprawców. Wie, że lęk tej mniejszości może być zaraźliwy i powszechny, więc postanawia ów lęk nazwać i nazywając, oswoić.
Mówi zebranym, że jeśli obietnic prezydenta nie odrzucą, jeżeli uznają go za człowieka, któremu można uwierzyć i walkę na ten czas przerwać, to być może ocalą z rąk oprawców swoich przyjaciół i współtowarzyszy. I nikt już może nie zginie.
A jeżeli niepewny kompromis odrzucą, jeżeli nie potrafią zapomnieć, że dyktator jest kłamcą z natury, to nie tylko pozostawią w rękach oprawców swoich przyjaciół, ale i sami pewnie trafią do więzień. Zwyciężą, lecz zwycięstwem słabych, zwycięstwem wyłącznie moralnym, honorową klęską, którą być może historia zapisze w rubryce gloria victis.
Wykrzyczawszy alternatywę, każe zebranym podjąć decyzję, głosować jak na wiecu kozackim, przez podniesienie ręki za walką lub rozejmem. Chce z buntowników zrobić obywateli, dając im wybór i odpowiedzialność. Pokazując, że ich głos się liczy, a każde słowo waży jak ołów.
Wieloznaczność, o której nie wolno zapomnieć: demokracja tworzona tym gestem to demokracja kozacka, wojenna. Tiahnybok przemawia ze sceny, widząc już zapewne, jak historia obsadza go w roli hetmana.
Tarczą bywa poeta
Kul już od dawna nie robi się z ołowiu. Czasem wyrabia się je ze słów, szybkich i celnych, niosących wolność lub śmierć, albo jedno i drugie. Dyktatorzy boją się słów, bo nigdy przecież nie zamkną wszystkich ust, wszystkim nie amputują pamięci i zapisanego w niej słownika, w którym są też słowa rzadko używane, bo zbyt patetyczne dla mowy codziennej. Przywoływane w czas szczególny, miewają straszliwą siłę rażenia.
Była premier apeluje z więzienia do milicjantów i żołnierzy: nie bierzcie krwi rodaków na swoje sumienie. „Ani praca, ani pensja, ani pagony nie są warte śmierci waszej duszy” – pisze. „Nie strzelajcie do tych, którzy czytają wiersze Szewczenki.” Tak na majdanie pojawia się literatura.
Jednym z pierwszych zabitych majdańców był dwudziestoletni poeta. Nie wiemy, co pisał i czy pisał dobrze. Może nie, a może za pół wieku uczeni krytycy będą spierać się o cenę, jaką dla literatury była jego śmierć. Jak my spieramy się dzisiaj o sens śmierci Baczyńskiego i innych piszących powstańców.
Teraz jednak poległy poeta jak nikt nadaje się na symbol ukraińskiej rewolucji. Siła słowa nie jest może ogromna, ale jednak historia pokazuje, że dyktatorzy zabobonnie boją się tych, co świetnie językiem władają. Dlatego najpierw strzelają do poetów i innych tragarzy wolnego słowa.
Przeklęte doświadczenie
Fotografia zastrzelonego poety obiegła świat. Jak z narodowej ikony-landszaftu: z rozwianym włosem i ogniem w spojrzeniu stoi na jakimś podwyższeniu, trzymając transparent z krótkim hasłem ustami ludu mówi Bóg.
Doświadczeni, wiemy, jak bardzo się myli. Jak bardzo pokrętne są ścieżki Boga, historii i polityki. Jak bardzo odległe od siebie. Ale im, majdańcom, bardziej niż pałki i tarcze potrzebna jest wiara. Więc wierzą, że tym razem będzie inaczej. Że tym razem nie zamienią jednej bandy na drugą. Że bandu pogonią.
Nie pogonią. Dobrze, jeśli sami nie staną się bandą, bo czerwona linia oddzielająca pokojowy protest od słusznej, samoobronnej, ale jednak przemocy, została przekroczona. A na Gruszewskiego najostrzej walczą ci, którzy swą wiarę budują na wrogości do innych.
I kto wie, co się jeszcze okaże, gdy opadną dymne zasłony z palonych opon, z unoszących się nad nimi śpiewów i haseł.
Gdy narrację zastąpi interpretacja.
Na językach
Gdy stało się jasne, że dyktator używa rozdwojonego języka, że dobiera słowa zależne od okoliczności, a nie prawdy, ubiera je raz w europejski garnitur, a raz w berkutowski pancerz, Witalij Kliczko na majdanie zaczął mówić wyłącznie po rosyjsku. – Nie podzielą nas na tych, co mówią po ukraińsku, i na tych co używają rosyjskiego. Rozumiemy się i nie damy podzielić – krzyczał. Kliczko dobrze rozumie rosyjski: rosyjski język i rosyjski imperializm. Janukowycz zaś świetnie się nim posługuje, jak mową ojczystą.
Nie wiadomo, co na majdanie przeważy: euroentuzjazm czy też nacjonalizm. Wydaje się, że bez przywiązania do narodowej niezależności majdanu by już nie było, a Europa nie jest celem, lecz raczej kierunkiem ucieczki przed Rosją. Co z tego rozumiemy? Co z tego rozumieją wynajęci przez nas politycy? Z tego, co mówią, wynika niewiele. Używają słów, by nic nie powiedzieć.
Schowani w spódnice sklerotycznej Europy, udajemy, że rosyjskiego nie znamy. Że zapomnieliśmy: i języka, i imperializmu. Za to wciąż przypominamy sobie, że mordercy z Wołynia mówili po ukraińsku. Ta wybiórcza pamięć, historyczna afazja, może kosztować dużo. Historia znów zastanie nas szepczących pacierze nienawiści i niemocy. Niezdolnych do nazywania rzeczy po imieniu i niezdolnych do czynu.
A banda nie śpi. Nigdy.