Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 3 grudnia 2012

3 grudnia przed dwudziestu laty nie mialem komputera, komorki, a nawet zwykłego telefonu. Zeby zadzwonic, chodzilem na pobliska poczte, pisalem i czytalem listy, spotykalem przyjaciol twarza w twarz, gadalem bez umiaru i ograniczen.

Najgorsze, ze nie mialem nawet pojecia, co przez to trace. Dzis wiem: stracilem polskie znaki*.

*Za wikipedią: nowsze telefony pracują na kodowaniu 7/16 bit (starsze pracowały na 7/8 bit), co oznacza że jeżeli w takim telefonie w wiadomości SMS umieścimy przynajmniej jeden polski znak, długość wiadomości zmniejszy się ze 160 do zaledwie 70 znaków. Wynika to ze zmiany systemu kodowania znaków z 7 na 16 bitowy (w tych telefonach kodowanie 8 bitowe zostało zastąpione kodowaniem 16 bitowym).

Data dodania: 27 listopada 2012

Lechoń jak bagnet na broń, Konopnicka jako pałka. Ideolodzy znów wzięli się za literaturę, traktując ją jak wytrych do masowej wyobraźni i pędzel, którym można zamalować przeciwnika. Dosłownie, przenośnią. Są groźniejsi niż politycy wyzywający się do języka miłości.

To nie literówka – wyzywający właśnie, bo do porzucenia „mowy nienawiści” politycy wzywają się używając kolejnych epitetów. Jak chłopcy na podwórku po przerwanej bójce: „to on zacoł, prose pana”. Co innego bojówkarze idei. Ideolodzy robią wrażenie oczytanych, kojarzą tytuły i nazwiska, cytaty noszą w pamięci jak w kaburze. I nie wahają się ich użyć, by porwać tłumy lub rozwalić przeciwnika.

Literacką nawalankę mieliśmy niedawno przy okazji Święta Niepodległości. Tym razem literaturą zaatakowała skrajna lewica, naśmiewając się z narodowców, że słowa do świętej dla nich „Roty” napisała lesbijka. Argument o subtelności bejsbola, ale skuteczny, bo narodowców zamurowało. Mogli odpowiedzieć, że nie są homofobami – wszak ich wódz zapowiadał powrót do Wilna i Lwowa fragmentem wiersza Lechonia, którego homoseksualizmu nikt dziś nie ukrywa. Mogli zapytać przewrotnie, czy środowiska LGTB uważają, że lesbijka nie może być patriotką. Ale gdzież tam, jeden z ich wodzów, mały rycerzyk Niepodległej dźwigający wielkie nazwisko, rzekł jeno alcikiem spod wąsika, że homoseksualizm autorki „Sierotki Marysi i krasnoludków” to kłamstwo konopnickie, na wzór oświęcimskiego. Podobno to była ironia.

Trudno jednak od ideologów oczekiwać finezji. Władzę nad umysłami i rzeczywistością daje nie inteligencka dysputa, lecz oczywistość stereotypu, retoryczne emocje, słowo mocne jak lewy prosty, prawym sierpem koszące przeciwnika. Dla ideologów literatura to zbiór poręcznych cytatów, którymi można rzucać jak brukiem i racami na listopadowej zadymie. Brukiem wyrwanym z kontekstu i racami udającymi iluminację. Po prostu – cytatem jak batem, łatwiej zagnać do szeregu.

Literatura, sztuka będzie wyrazicielem indywidualizmu, albo nie będzie jej wcale – powtarzał Gombrowicz, ale i wielu innych, wkręconych w imadło ubiegłego, żelaznego stulecia. Rzecz stara jak świat: wszelkie totalitaryzmy, wszelkie despotie próbowały sztukę skolektywizować lub zamknąć w obozie: koncentracyjnym, reedukacyjnym, obozie pokoju, postępu lub tradycji, bez różnicy. Tak czyniły nie tylko despotie instytucjonalne, dysponujące polityczną i policyjną władzą, ale także te mniej zorganizowane, choć równie opresyjne: głos narodu, opinia środowiskowa lub publiczna. Ich siłę Gombrowicz poznał na własnej skórze.

Nie był wyjątkiem. W sumie jego los był banalny, niewpasowani w czarnobiałe schematy indywidualiści zabazgrali przecież niejedną kartkę historii. Nie mieścili się w świecie polityki, czarnobiałym jak szachownica , na której toczy się gra, figury zbijają pionki albo na odwrót , oszukując przy tym jak w westernowym pokerze. Obcy był im też świat ideologii, równie czarnobiały, bo toczy się w nim walka piekielnych sił ciemności z zastępami w anielską biel odzianymi. Bez tonów pośrednich i światłocienia. Albo, albo, żadnych odchyleń.

Gombrowicz naraził się nie tylko władzy politycznej, samodzierżawiącej PRL. Naraził się też, a może nawet bardziej, tym, którzy mianowali się strażnikami polskości na obczyźnie. Straszne słowa z „Trans-Atlantyku” musiały zabrzmieć jak zdrada. A przecież sączył Gombrowicz w tym tekście jady bardziej podstępne niż gorszące „Płyncież do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha a zdechnąć nie może! (…) Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał.”.

Ci jednak, którzy czytali tekst literacki wprost, jak publicystyczną deklarację, subtelności nie zauważali. To by dopiero było, gdyby jak dostrzegli Konstanty A. Jeleński, że „sobowtórem” literackim autora jest w „Trans-Atlantyku” nie tylko narrator, ale i Gonzalo. I że temu, co by nie powiedzieć, obleśnemu typowi przydzielił Gombrowicz rolę nosiciela nowej koncepcji stosunku do narodu, która ustanawiała prymat człowieka przed Polakiem, aż po dopuszczenie negacji ojcowizny posunięty, Synczyznę przed Ojczyzną stawiający. Co nie tylko niełatwe, ale też perwersją i grzechem podszyte, by nie dopuścić patosu czy sentymentalizmu.

Pisał Jeleński: „dla mnie Witold był bardzo polski, był Polakiem z mojej sfery, jak jakiś mój wujek czy kuzyn po kądzieli”. Pewnie się to różnym ideologom o literaturze pisującym i dziś w głowach nie mieści, ale Gombrowicz był chory na Polskę, to „polskość” jest głównym obok „ja” bohaterem „Dziennika”. Był na Polskę chory równie ciężko jak choćby Lechoń, ale był od Lechonia silniejszy. Na tyle silny, że potrafił spojrzeć na nią z dystansu, z zewnątrz, wyrwać się z tego dwuznacznego miłosnego sczepienia, co zamiast rozkoszy i szczęścia daje ból i odrzucenie, na tyle silny, by stać się odszczepieńcem, zaprzańcem, by Polskę ponownie wybrać, ale swoją, na swoich prawach, przez siebie stworzoną. Silniejszą dzięki temu, własną, więc suwerenną.

I wcale to nie oznaczało odrzucenia tradycji, języka, obyczaju. Wspomina Kot Jeleński: „Wystylizowaliśmy więc nasz stosunek na znajomość dwóch polskich szlachciurów, sąsiadów przez miedzę, z których jeden jest starszy i ważniejszy od drugiego. Ja na przykład od czasu do czasu cmokałem go – cium! – w przedramię…”. Wyobrażacie sobie tę scenę: Konstanty A. Jeleński pochyla się wprost w rozchylone ręce Gombrowicza, ostentacyjnie głośno cmokając, przyciska usta do rękawa wełnianej marynarki i zastyga tak na chwilę przed rozbawionym i skrępowanym Gombrowiczem. Polskość sarmacka, do bólu tradycyjna, odświętna. Ale to jednak stylizacja, polskość o-swojona, wybrana, uczłowieczona mądrością formy.

Coś, czego żaden ideolog nie pojmie, coś, co mu się w głowie otumanionej listopadową zadymą nie pomieści.

Data dodania: 12 listopada 2012

Ogłuszyło mnie, zatkało od nadmiaru Gombrowicza w ostatnim tygodniu października. O Gombrowiczu, Gombrowiczem, przeciw i za, i wkoło Gombrowicza, szumnie, trochę z sensem, trochę durnie, festiwalowo. Gombro z przyprawianą gębą, a nawet dupą, gołą, bynajmniej nie nagą. Zagadany, zachichotany, zgrany aż po kabaretowy kicz, ale jednak wciąż żywy. Jeszcze i ledwo, ale żywy.

Dla nas najważniejsze były oczywiście rozmowy we Wsoli. Z klasą i wdziękiem grająca rolę wdowy-strażniczki Rita Gombrowicz, w sytuacjach mniej oficjalnych ujawniająca swój ironiczny dystans do literackiego obrządku. Ale nie do Gombrowicza, w którym – mam wrażenie- zakochana coraz bardziej. I Miguel Grinberg, argentyński przyjaciel-uczeń Gombrowicza, o którym pani Rita mówi z szacunkiem, że nie żył tylko życiem Gombrowicza, ale potrafił zbudować własną biografię. Senior Miguel młodzieńczy mimo siedemdziesięciu wiosen na karku, ironiczny i przewrotny, może dlatego nie obawiający się sentymentalizmu, gdy opowiada, że jego życie zatacza właśnie tu, we Wsoli, koło, bo przed półwieczem poznał Gombrowicza, a teraz przyjechał tu, skąd Gombrowicz w świat wyruszył. A przecież, choć niezależny i osobny, przez całe te pięć dziesiątek intensywnego życia realizujący to, o czym przez ledwie kilkanaście miesięcy w Buenos Aires z Gombrowiczem rozmawiał. I na koniec podziękowanie-komplement, który we Wsoli pamiętać będziemy długo: że się cieszy, iż w muzeum Gombrowicza, nie zastał tego, czego się spodziewał – czyli cmentarzyska. Że Gombrowicz żyje.

Choć nie wiem, jak on, biedny, żyje po tym wszystkim, co wyprawia z nim współczesny teatr. Przejęty przykazaniem: o mnie nie wolno mówić w sposób zwykły, miętosi Gombrowicza, gwałci przez oczy i uszy, obraca na wszystkie strony i na nice, rozszarpuje na strzępy znaczeń i rozmienia na przysłowia, a nawet kabaretowe szmoncesy. I robi mu krzywdę największą: ujednoznacznia to, co w Gombrowiczowskich tekstach wieloznaczne, udosłownia, upraszcza, dopowiada tam, gdzie warto zamilknąć. Pewnie po to, by już prawie klasyka uatrakcyjnić, rozruszać, ożywić, do percepcji pożeraczy kabaretonów i elektronicznych gazet przystosować. Zapominając jednak, że tym, co Gombrowiczowską pupę odróżnia od gołej dupy na scenie, jest literackość.

Walenie widza intelektualną golizną na odlew wcale Gombrowicza nie rozjaśnia, nie tłumaczy. Przeciwnie, staje się tak podany Gombrowicz równie niezrozumiały, co werdykt jury radomskiego festiwalu. Niezrozumiały dla mnie oczywiście, bo może brakuje mi kompetencji, albo i cierpliwości, do odbioru takiej teatralnej różnorodności, tego kolorowego i krzykliwego drobiazgu, co dwie sceny radomskiego teatru obsiadł na tydzień. Z dwoma wyjątkami, o których poniżej.

Główną nagrodę X Festiwalu Gombrowiczowskiego dostały „Dzienniki” wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego, który konkurs zdominował, bo wyreżyserował również „Wspomnienia polskie” w radomskim teatrze. Oba spektakle zresztą –przynajmniej z wierzchu- różni jedynie poziom aktorstwa, stylistyka zmagań Grabowskiego z Gombrowiczem tak naprawdę nie zmienia się od lat, choć po premierze w YMCE zarzucano mu, że zanadto poszedł w kabaret, głębię „Dziennika” poświęcając dla uatrakcyjnienia spektaklu. Nic bardziej mylnego, choć żeby się o tym przekonać, trzeba było może publiczności niewarszawskiej, bardziej odświętnej, spragnionej i wielkich nazwisk, i dobrej teatralnej rozrywki. I podatnej na Gombrowiczowskie gry.

Nie wiem, który z panów G bardziej to sprawił, ale chwilami Gombrowiczowski tekst stawał się w tym przedstawieniu partyturą, a wygarniturowana i wysukienczona publika posłusznym instrumentem. Suto za spektakl zapłaciwszy, czujna i chętna , śmiechem zareagowała już na początku, gdy Piotr Adamczyk-Gombrowicz rzucił tekstem z „Dziennika”: jestem do Chopina podobny. A potem śmiechu było co niemiara, rżała publicznośc rozkosznie, jak koń, na którego wskoczył pianista z genialnego „Dziennikowego” opisu koncertu symfonicznego jako hippicznego wyścigu snobów; rżała więc publika coraz głośniej, aktorom odpowiadając i znawstwo swoje, i bywałość okazując, śmiała się i klaskała, boki wytrząsając z kamizelek i pudry z dekoltów. I ani zauważyła, że na komendę się śmieje, i klaszcze na komendę obu autorów. I że tak się zaśmiewając, w perfidną Gombrowiczowską pułapkę wpada i z siebie samej boki swoje zrywa. Zaiste, mistrz Gombrowicz i mistrz Grabowski, a nawet i Adamczyk mistrz, gdy w durnych reklamach się nie pałęta.

Pokazał Grabowski i jego aktorzy, że żywie jeszcze Gombrowicz szyderca, mistrz groteski i gier międzyludzkich. Ale do odkrycia (ponownego) mamy innego Gombrowicza jeszcze, tego bardziej serio, tragicznego, wątpiącego, samotnego, obitego i obolałego, którego zwątpienie i niezrozumienie silniej dusiły niż ostatnie stadium astmy. To Gombrowicz z „Polaków” Teatru Polskiego, spektaklu przez warszawską publikę krytyczną przyjętego –mam wrażenie- z pewnym zakłopotaniem, zażenowaniem nawet. No bo żeby ktoś tak serio, o Bogu, Człowieku i Ojczyźnie…

To piekielnie poważne przedstawienie ważne mi się wydało nie ze względu na ścierające się w nim koncepcje świata i człowieczeństwa, ścierające się teksty i postawy intelektualne prymasa Wyszyńskiego i pisarza Gombrowicza, lecz ze względu na samo starcie. Świetnie zagrane, pokazuje jedno: że myślenie indywidualisty, na własny rachunek, rzetelne, więc pełne zwątpienia, bólu i trwogi, zawsze wydawać się będzie publice słabością w starciu z wiarą, dogmatem, pewnością podpartą laską wyższego autorytetu, która może cudownie ożywiać skały, ale może być też narzędziem pogromu.

Na scenie świata ten, kto szuka, waha się i wie jedynie, ile nie wie, z reguły wypada bladziej niż człowiek obdarowany wiarą, któremu wiedza została dana, a życie zadane. Wydaje się słabszy, mniej przekonujący i atrakcyjny nie tylko w dysputach filozoficznych czy religijnych, ale także w kwestii trotylu na szczątkach skrzydła czy smoleńskiej brzozy.

Tłumy za nim nie pójdą. Jeśli już, to na niego.

Data dodania: 18 października 2012

Zawstydzony naród od wtorku zadaje sobie pytanie, dlaczego nikt nawet nie próbował usunąć kałuż z murawy narodowego stadionu, co miast chwałą stał się narodową klęską*. Krew zasromany naród zalewa, gdy od kolejnych niedorzeczników słyszy, że „przecież nic się w tych warunkach zrobić nie dało”. A ja się nie denerwuję. Czytałem Gombrowicza.

Opowiadał on we „Wspomnieniach polskich” co następuje:

„W owym czasie miałem z bratem moim starszym następujący dialog, na wsi, w Małoszycach.
– Dobrze byłoby zrobić jaki chodnik, żeby nie topić się w błocie idąc na gumno albo do stajni.
– Zawracanie głowy!
– Dlaczego?
– A bo błoto jest błoto! Zrobię chodnik, to za trzy dni rozwalą. A błota nie rozwalisz. Błoto jest błoto!
– Błoto jest błoto tylko u nas! Gdzie indziej nie! Dają sobie z nim radę. Tylko u nas błoto to takie błoto że już z tego błota…
– Głupiś! (…) U nas są inne warunki.”

Wieszcz jaki ten Gombrowicz, czy co? Zamiast oglądać mecze, czytajcie wieszczów. Będziecie zdrowsi.

__________
*Dla niewtajemniczonych: 16 października odwołano mecz Polska –Anglia w piłkę nożną, bo nikomu nie przyszło do głowy, by skoro leje deszcz, zamknąć dach nad nowoczesnym stadionem. Nikt też nawet nie próbował usunąć wody z boiska, organizatorzy czekali na zmiłowanie Boże.

Data dodania: 15 października 2012

Herbata z miodem i cytryną wcale mi nie pomogła. Stratosowi też nie zdał się na nic wiodący napój energetyczny. Ani jedno, ani drugie nie dodało nam skrzydeł. Taka ponowoczesna wspólnota człowieczego losu. Włókna moich mięśni nie przestawały dygotać niczym powłoka balonu, którym współczesny Ikar miał polecieć w stratosferę. Czy w nazwie tego odcinka drogi do nieba utrata zapisana jest przypadkiem?

Był wtorek, któregoś tam października. Trwała operacja Stratos. Hipernowoczesna kapsuła miała wynieść nowego Ikara na rekordową wysokość, z której w supernowoczesnym skafandrze miał spadać na ziemię, przekraczając po drodze prędkość dźwięku i inne, wymyślone przez człowieka, granice. Wszystko było gotowe, trochę tylko szwankowała łączność. Rzecz w relacjach międzyludzkich normalna. Desperat i śmiałek Felix Baumgarten, przez media nazywany poufale Felixem, zanim zamknięto mu hełm o kosmicznym wyglądzie, zadeklarował, że jest szczęśliwy, i że odda rekordowy skok mimo wszystko, i żeby nie wiem co, spadnie na ziemię z wysokości najwyższej i z najwyższą prędkością.

Ikar na do imentu wyeksploatowanym przez literatów obrazie Breugla Starszego spada na ziemię przez nikogo niezauważony. Skok Felixa – Stratosa wręcz przeciwnie, miał być pilnie śledzony przez kamery. Telewizje biły się o możliwość pokazania straceńczego wyczynu, nie oglądając się na prajmtajmy i ramówki. Byle tylko przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnione bohaterstwa i dowodów nadludzkości człowieka w służbie postępu lub też gawiedź spragnioną krwi i hazardowania ludzkim życiem, dygoczącą w oczekiwaniu, czy skoczek doleci w jednym kawałku, czy też krew zaleje zamontowane pod hełmem kamery. Niepotrzebne skreślić, zależnie od wyznawanej wiary/niewiary w chorą na postęp ludzkość. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że swoje dreszcze mogłem przypisać rozpoczynającej się gorączce.

Start Stratosa opóźniał się coraz bardziej, w Nowym Meksyku wiało jak w Kieleckiem. Napięcie w telewizyjnym studiu wiotczało niczym balon, którego pompowanie właśnie przerwano. Eksperci obarczeni doktoratami i specjalistyczną wiedzą z coraz mniejszym przekonaniem przekładali ją na formułki strawne dla teleprzeżuwaczy. Prezenterce na wydłużonym niespodzianie dyżurze udzielało się ziewanie operatorów, wierciła się na krześle, być może myśląc o dziecku nieodebranym z przedszkola. Wiercenie udzieliło się wkrótce mocno emerytowanemu generałowi, który kiedyś był w kosmosie oraz w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego i któremu najwyraźniej zaschło teraz w gardle. Na telebimie Felix próbował robić dobrą minę do złego wiatru, zaś kierownik lotu, prawdopodobnie posiadający już prawa emerytalne, nawet nie próbował skrywać irytacji.

Na innych kanałach zaczynały się seriale i inne z życia wzięte inscenizowane dokumenty, więc by nudą nie dobić chorej na postęp ludzkości, trzeba było przerwać transmisję na żywo i przełożyć ją na później. Można było co prawda spróbować zatrzymać rękę uzbrojoną w pilota, podjąć ryzyko i – skoro tak to ryzyko uwielbia – kazać Felixowi skakać. Ale nikt przecież nie był zainteresowany prawdziwą tragedią, którą skok się mógł zakończyć. Gapiów przed ekranem trzymała w napięciu nie tragedia, a możliwość tragedii, hazard, potencjalność śmierci, krwawego zakończenia, pointy rozpadającej się na strzępy jak sylaby. Nie wizja, a telewizja.
Wyciągnąłem się wygodnie na kanapie, odwróciłem od sinego ekranu, na którym zapowiadano, że ciąg dalszy postępu ludzkości nastąpi jeszcze dzisiaj, około dziewiętnastej trzydzieści. Stan podgorączkowy nie rozżarzył się gorączką, powieki ulegle poddały się grawitacji. Zasypiając, wpadałem w korkociąg poszatkowanych obrazów, było coraz cieplej i cieplej, wosk z pożeranych przez słońce skrzydeł ciepłymi strużkami spływał po zdrętwiałych ramionach, szczypały wysuszone źrenice przywalone powiekami. Kiedy rozdarłem je gwałtownie, poczułem, że zlany jestem potem o smaku aspiryny, a za oknem nie ma słońca, lecz noc zżyma się na migoczący bez potrzeby ekran. W Nowym Meksyku dzień wstydliwie zbliżył się do zmierzchu i niewiele więcej stało się na świecie.

Upadek Ikara odłożono w końcu ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne, stan podgorączkowy obsunął się w zobojętniałą słabość. Ludzkość zrobiła kolejny krok, drepcząc w miejscu. Wiatr wiał, kędy chciał. Teraz, jak i zawsze.

Epilog: kilka dni później Felix skoczył i wylądował, po drodze bijąc rekordy. Na Ziemi jako pierwszy dopadł go facet z aparatem fotograficznym. Trzepotał migawką jak oszalała ćma.

Data dodania: 3 października 2012

Zlizywana z księżowskich kolan piana tylko na chwilę ożywiła rytualną debatę o potrzebie/ zbyteczności gimnazjum, złudnej powszechności wyższego wykształcenia i tym podobnych supełkach gordyjskich polskiej oświaty. Takie bicie piany towarzyszy co roku inicjacji szkolnej, bolesnej jak każda inicjacja.

W tym roku do dyskusji o szkole włączona została – odświętnie, jubileuszowo – Gombrowiczowska „Ferdydurke”, rozmieniona na najbardziej znane fragmenty, czyli kpiny z Pimki, Bladaczki i całego ciała pedagogicznego. Aliści księżowskie kolana uświadomiły dobitnie, że jak „ciało pedagogiczne” nie jest wyłącznie metaforą, tak powieść Gombrowicza nie jest jedynie kpiną ze szkolnego systemu.

„Ferdydurke” nie jest przecież opowieścią o jakimś szczególnym rodzaju opresji wobec „ja”. Szkolna opresja jest opresją życiową – wchodzenie w dorosłość oznacza oddanie się tej opresji na zawsze: uzależnienie od ocen wystawianych przez otoczenie, poddanie się osądowi innych, często (najczęściej – powiada Gombrowicz) głupich i głupszych niż wydane im na interpretację „ja”. Oznacza też wystawienie niedojrzałego „ja” na podszczypywania kulturalnych ciotek, ciamkanie pedagogów, oddanie (gwałt raczej przypominające) schematom, stereotypom, normom obowiązującym i obwiązującym niczym wisielczy sznur. Komu obce jest to doświadczenie? Nawet najszczęśliwsze dzieciństwo podszyte jest zawsze ciotką i gogiem, dorosłym, któremu podświadomie staramy się przypodobać albo przynajmniej nie narazić.

Grzeczny, ale odmieniec – tak oceniały mnie osobiste ciotki, pewnie ze względu na skłonność do samotności, której oddawałem się nawet podczas osadzenia w przedszkolu. Zamiast słuchać, wolałem czytać i z literami wiąże się moje pierwsze zderzenie ze szkołą jako instytucją „uczącą życia”. Czytać uczyłem się dość wcześnie i niejako podwójnie, bo oprócz liter łacińskich znalazłem sobie cyrylicę. Tak, znalazłem, dosłownie, w sieni, na drewnianej podłodze, którą matka przykrywała po umyciu wielkimi płachtami radzieckiej „Prawdy”. Czyniła tak nie z zamiłowania do wschodniego ustroju czy kultury, ale z racji darmowego dostępu do organu KC KPZR w zakładzie pracy. „Trybuna” zresztą też była za darmo, ale „Prawdę” drukowano na znacznie lepszym, mocniejszym papierze, przez który wilgoć z umytej podłogi nie przebijała się tak łatwo, podobnie jak naniesione z dworu błoto, które nie kalało desek „prawdą” nakrytych.

Nie wiem, co ciągnęło mnie do tych obco zadrukowanych płacht. Niezwyczajna biel papieru? Satyryczne rysunki nakreślone śmiałą, rozpasaną kreską? Daruję czytelnikom opisy burżujów palących cygara, trzymających Trumana na smyczy i miotających bomby, których zdolniejsi ode mnie uwiecznili w ostatnich latach na tysiącach stron powieści o krajach dziecinnych i maleńkich ojczyznach. Dość powiedzieć, że gdy litery zacząłem nie tylko czytać, ale i rysować, bukwy wychodziły mi lepiej i dokładniej. Prawdę powiedziawszy, łacińskie (wtedy myślałem: polskie) litery bazgrałem z męką, jak kura pazurem.

Szkoły się nie bałem, bo nie mogłem się bać miejsca, gdzie – jak mi mówiono – będę pisał, ile dusza zapragnie. Obietnice były jednak na wyrost. Cierpłem z nudów i bólu ręki, za pomocą której w zeszycie w trzy linie więziłem w karnych szeregach litery, powtarzane setki razy, posuwające się po liniowanym papierze jak po fabrycznej taśmie. Z odrętwienia wyrywało mnie jedynie błogosławieństwo kleksa, który burzył liniowy porządek postępu w nauce. Najgorsze nie były jednak ani cierpkość, ani cierpienie trzeszczących ławek z wiecznie utytłanym kałamarzem. Rychło dowiedziałem się, a raczej domyśliłem, że nie będę pisał do woli, według mojej woli, bo istnieje program nauczania i nauczania porządek, przystosowany do średniej klasowej. I że pisać mam nie piękne, krągłe bukwy, których kształty uwodziły moją dłoń, lecz nasze, polskie litery, bom Polak, a nie ruski jakiś. Nikt tego nie powiedział mi wprost, ale system sam doskonale się tłumaczył i szczęśliwie uniknąłem zaprzaństwa. Litery łacińskie wychodziły mi coraz lepiej, a ponieważ czytałem płynnie, to w imię niepsucia średniej i za pisanie dostawałem piątki. Kiedy po latach zaczęto znów mnie uczyć cyrylicy i zapisanego w niej języka, uświadomiony już, na przymus odpowiedziałem solidarnym bezwiednym oporem.

Wszyscy mamy jakieś prywatne opowieści o końcu dzieciństwa. Ale kto czytał „Ferdydurke”, ten już wie, że to koniec pozorny, bo dzieciństwo nigdy się nie skończy. Genialny eksperyment Gombrowicza: wrzucenie w szkolną magmę osobnika dojrzałego i obserwacja, jak łatwo staje się na powrót sztubakiem, tak łatwo, że podejrzewać można, iż nigdy sztubakiem być nie przestał, że wyrwany do odpowiedzi w „dojrzałym” życiu kluczy, zwodzi, jąka się i czerwieni tak samo, jak wtedy, gdy opowiadać miał dlaczego Słowacki wielkim poetą był. Nigdy nie jesteśmy dość przygotowani do odpowiedzi, a ku końcowi lekcji, książki, życia poruszamy się jednako: przez rozpad świata i przemoc kumulującą się w kolejnych „kupach”. To lekcja „Ferdydurke” i Gombrowicza. Okrutna.

Skazaliśmy się na ten los już jako dzieci, gdy zapragnęliśmy wejść w świat dorosłych. Wtedy to porzuciliśmy samotność, do której czasem tęsknimy dojmująco. Wszelakie egzaminy dojrzałości to fikcja, nigdy nie skończymy szkoły życia, nie wyrwiemy się z opresji bycia ocenianym i nierozumianym. Od tej sztubackiej pupy, która z czasem staje się naszą gębą, nie ma ucieczki – mówi Gombrowicz.

Ja jestem mniej pesymistyczny: ucieczki nie ma, ale czasem zdarzają się wagary. Gorąco na nie namawiam, choćbyśmy potem za karę latami stali w kącie.

Data dodania: 21 września 2012

Mistrz taki, więc grał od pierwszego momentu, od ukłonu na dzień dobry po ostatni autograf i pamiątkowe zdjęcie. Grał tak, że krzesła pokasływać przestały, choć powietrze muzealnie zasuszone, widz żaden nie skrzypnął i nawet komórki, co to je uciszyć zapomniano, odmawiały połączeń. Wieczór zaczynał się wspaniale i ani pomyślałem, co za wyzwanie mnie czeka.

Mistrz nad mistrze czytał, więc czytał mistrzowsko nawet gestu pozbawiony mikrofonem w dłoń wciśniętym, by telewizja rzecz nagrała dla nieobecnych i potomnych. Grał więc głosem, spojrzeniem, krokiem stolik omijającym, krzesła przysunięciem, by przysiąść na nim dla późniejszego powstania. Skończył, i czytać przestał, choć wszystkim się zdawało, że gra jeszcze…

Słusznie się zdawało, bo gra tak naprawdę dopiero się zaczynała. Więc zamieszanie, karty, z których Gombrowicza fragmenty czytał, składa, ja krzesła odstawiam, na miejsce, ale już jakby inne, nie-miejsce raczej. Woda wpadając do szklanki bulgocze, pytaniem pierwszym ją zagłuszam, a wpierw jeszcze anegdotą z poprzedniej wizyty aktora we Wsoli, by sobie i rozmowie śmiałości dodać. Pytanie pierwsze o Gombrowicza nieustającą atrakcyjność, a jakże, u niego przecież jesteśmy. „Nie wiem właściwie”, słyszę w odpowiedzi i słusznie wiary nie daję, bo potem co „nie wie”, mistrz Andrzej wyjaśnia długo i przejrzyście, w rozmowie raczej niż przemowie, chociaż ze sobą najpierw bardziej niż z publiką.

Mowa toczy się wolno, rozpędu szukając po sali, jakby mistrz możliwość porozumienia sondował spojrzeniem. Pauzami słowa do myśli nagania, szykiem wiąże i coraz dobitniej zdanie ze zdania wywodzi, zamyśleniami wywód rytmizując dla lepszego efektu. Uspokojony, na krześle za niskim się obsuwam, łyk wody przeciw oschłości muzealnej upijam, słucham uważnie. A tu nagle mistrz na równe nogi się podrywa, ku ostatnim rzędom wzrok kieruje, do mnie nie-tyłem, ale pół-bokiem raczej, krok w lewo, krok do przodu. Wstaje mówienia nie przerywając, ale teraz to do nich mówi, nie do mnie, choć co jakiś czas twarz do porzuconego odwraca i słowem zawadza.

Więc i ja wstaję, bo jakże siedzieć mam i rozmowę prowadzić, skoro On stoi i staniem tym do powstania mnie zmusza, bym usiadł jednocześnie prosząc. Po prawdzie usłuchać nie powinienem, lecz stać z szacunku i dla symetrii, z grzeczności należnej także; ale czy grzeczne to będzie, w kadr włazić, gdy postać Jego ważniejsza, pierwszoplanowa? Wszak spektakl się zaczął i ja go już nie prowadzę, lecz on – Aktor i pan sytuacji, Reżyser.

Posłusznie na krzesło wracam, a w głowie już mętlik, dobrze, że pytania zanotowane. On kończy, podrywam się więc, by kolejne zadać, On siada, więc siadam i ja, w pół zdania, półgębkiem. I tak pląs ten powtarza się jeszcze, i jeszcze, aż w końcu ład jakiś się ustala sam z siebie i harmonia spektaklu, rozmowa się toczy poprzez przysiady i powstania, rozmowa, a może i dialog. Pytań wszystkich nie zadam, bo głupie mi się wydały, zresztą po co przerywać, skoro tak mówi i publiczność we władanie obejmuje. Publiczność, dla której stojący odpowiada, by lepiej go widziała.

A ja, słuchając uważnie, zastanawiam się jednak, dlaczego to zrobił, tę psychodramę gimnastyczną z Gombrowicza rodem. Z rozmysłem to zrobił czy mimo woli? I komu to zrobił – mi? Publice? Czy sobie raczej? Sobie, nam wszystkim, bezwiednie prawie, z wiedzy głębokiej i talentu, po latach sztuki uprawiania nieuchronność i nieustanność gry powodujących. Aktorstwo mistrzowskie porządek spotkania ustaliło, ustawiło hierarchie i plany sceniczne, teatr z międzyludzkiego wywodząc. Sztuka zawsze jest dramatem, zajęciem tragicznym – pointę z mistrza Gombrowicza mistrz Seweryn przytacza jak armatę, słowa patetyczne, które przed banałem obronić może tylko artystyczna biografia. Dlatego trudno nie wierzyć na słowo i cytowanemu, i cytującemu.

Tak, tego wieczora Gombra na wsolskiej scence odprawialiśmy bardziej niż kiedykolwiek i był on wśród nas nie tylko w słowach jego i o nim, ale i w tym, co między ludźmi wydarzać się zwykło. Niezwykłe.

fot. Piotr Pudzianowski

Data dodania: 6 września 2012

Kultura się liczy. Nie ma wyjścia, skoro z nią się nie liczą. Upodabnia się do innych gałęzi biznesu, chwali frekwencją i wpływami. Skoro więcej turystów odwiedziło Warszawę z okazji Roku Chopina niż EURO 2012, to może na kulturze da się zrobić biznes, nisze zostawiając eremitom?

Przysporzyłem ostatnio bólu głowy pewnej dostojnej instytucji, zasłużonej i szacownie stołecznej. Poszło o sposób wyliczenia należnych tantiem, które Instytucja liczyła dotychczas od przychodu za bilety. Kłopot polegał na tym, że my w Muzeum Gombrowicza nie biletujemy. Nie biletujecie? Ano nie biletujemy! To jak się obliczacie? Problem zaiste ontologiczny.

Wyliczamy się po prostu, może trochę naiwnie: z dobroci i kieszeni naszych sponsorów. Biznesowych, instytucjonalnych, ale i indywidualnych, całkiem nieraz pomniejszych, anonimowych. Dotacji budżetowej wystarcza ledwo na najpilniejsze potrzeby, ale nie narzekamy – na artystyczne i intelektualne ekstrawagancje znajdujemy pieniądze gdzie indziej. Chodzimy „po sponsorach” z kwestarską pokorą, prosimy zwiedzających o anonimowe mikrodotacje do skarbonki, oszczędzamy pozyskując pomoc w towarach i usługach. Ostro negocjujemy też z artystami, tantiemowym apetytom przeciwstawiając przyjemność obcowania również z widzem niezamożnym, ale złaknionym kultury. Najczęściej dosyć skutecznie.

Czemu tak właśnie postępujemy? Z prostych powodów. Najważniejszy to misja, choć odkąd telewizja za przeproszeniem publiczna uznała, że misyjny jest także konkurs celebrytów tańczących na lodzie, z terminem tym trzeba ostrożnie. Więc wyjaśniam: traktujemy niezwykle serio konstytucyjny zapis o równym dostępie do kultury, który w naszym rozumieniu odnosi się również do tych, których na bilet wstępu do kultury nie stać. A jest ich całkiem sporo. Nie odrzucamy więc na przykład emerytów, tak łatwo lekceważonych w owładniętym kultem młodości dziś. To ludzie, dla których kiedyś kultura była luksusem z braku wolnego czasu, a dziś staje się luksusem z braku pieniędzy, bo czasu mają już co najmniej tyle, ile wydatków na drożejące wciąż leki. Darmowym wstępem próbujemy też przyciągnąć młodych, niezarabiających, zdanych na łaskę rodziców, dla których wydatki na kulturę bywają ekstrawagancją. Niekoniecznie z niewiedzy czy złej woli – u nas, na prowincji, równie często z biedy. Tak rozumiemy misję instytucji publicznej utrzymywanej z pieniędzy podatników.

Nie oznacza to jednak, że jesteśmy pięknoduchami nie liczącymi się z groszem. Przeciwnie: my ten grosz liczymy niczym dickensowskie sknery. Ale wolny wstęp na wszystkie imprezy to świetny argument w negocjowaniu honorariów i w zabiegach o sponsorów. Nasi goście mogą poczuć się mecenasami kultury, a nam łatwiej znosić żebracze peregrynacje. A także skuteczniej je kończyć. Jest więc w tym wszystkim ekonomiczna kalkulacja. Na przykład: nie określając ceny za wstęp do muzeum, każdego odwiedzającego prosimy o dobrowolne wsparcie. I za tych, których na wstęp nie stać, płacą ci zamożniejsi lub hojniejsi. Świadczą o tym nominały banknotów, które można zobaczyć w naszej transparentnej skarbonce.

W kultywowaniu kulturalnej darmochy jest jeszcze jeden zamysł, marketingowy: chcemy przyciągać również osoby, które kuszą wszelkie okazje i przeceny. Nie potrafię powiedzieć, ilu z tych, którzy uczestniczyli w naszych wydarzeniach kulturalnych, bo „było za darmo”, odwiedziło nas ponownie. Ale nawet jeśli nie wrócili, to zetknęliśmy ich z kulturą inną niż ta oferowana przez galerie handlowe lub telewizję, w której króluje chała i gała. (Choć to ostatnie już raczej nie, bo TVP nie stać nawet na transmitowanie reprezentacyjnych „orłów” w gałę haratających.) Taka jest nasza strategia marketingowa w realizowaniu misji, może zabawna ze stołecznej perspektywy, ale dojmująco realna z punktu widzenia zapomnianego w kącie Mazowsza powiatu, dla którego szczytem marzeń stało się zdobycie dotacji wspierających biedę na polskiej „ścianie wschodniej”.

Tylko skąd ta nagła potrzeba, by się tłumaczyć? Sam sobie wydałem się dziwaczny i śmieszny? Dlatego tłumacząc się używam języka właściwego systemowi , z którego chciałbym się wyrwać – systemowi kultury „sformatowanej” i „urynkowionej”? To wszystko pewnie z lęku, że w świecie sformatowanych marketingowo przemysłów kultury, stanowiących atrakcyjny towar promocyjny i turystyczny, w kulturze, która się liczy i oblicza, nasza wiara w „misję” może okazać się anachronicznym złudzeniem, które wkrótce opadnie jak jesienne liście.

Albo jak wykres, pokazujący znów okrojoną dotację na działalność i kurczącą się hojność sponsorów, przerażonych kryzysem wieszczonym w sformatowanych mediach.

Data dodania: 28 sierpnia 2012

Sierpień miesiąc niebezpieczny dla Polaków. Rocznice Cudu, Powstania, Solidarności. Można i bez przecinków: Cudu Powstania Solidarności, albo Powstania Cudu Solidarności, albo jeszcze inaczej – Solidarności Cudu Powstania. Miesiąc cudownego przerabiania klęski na zwycięstwo, zwycięstwa na klęskę. Teraz aż do grudnia świętować będziemy bohaterów i ofiary. A właściwie bohaterów-ofiary, bo u nas każdy bohater to jednocześnie ofiara, najlepiej tragicznie przegrana albo i daremna. Kto ofiarą się nie stał, nie ostanie się w zbiorowej pamięci jako bohater.

Nie to, żebym nie był wdzięczny bohaterom naszym. Jestem, ale konkretnie i pojedynczo. W sierpniu na przykład wdzięczny im jestem za dostęp do morza. Wdzięczny im jestem, że nad tym morzem mogę spacerować, chroniąc się przed historyczną histerią, przed celebrą, wreszcie przed polskim poczuciem winy, że nie dość ukochałem rany nasze rozdrapywane i patriotyczny obrządek.

Przed tekstylnym patriotyzmem nie ma jednak ucieczki. Przybierający groteskowe, odpustowe formy, żywiący się tanim symbolizmem i zbiorową egzaltacją, uwielbiający marsze i skandowanie, kochający kicz i marketingowe sztuczki, nie dopuszczający dyskusji, wrogów widzący w tych, co nie w karnym tłumie, a narodowe zwycięstwa nawet w straszliwych klęskach. Tekstylny patriotyzm opanował zarówno przyozdobione narodowymi znakami kibolskie sektory stadionów, jak i polityczno-państwowe uroczystości. Stał się też biznesem: niedawno producent higienicznego żwirku dla kotów przysłał mi wraz z zamówionym towarem biało czerwoną koszulkę z orłem na piersi i swoim logo, która została mu pewnie po zakończonym klęską Euro.

Nie zdziwiłem się więc nawet, gdy następnego dnia po przyjeździe nad morze zobaczyłem młodego człowieka maszerującego na plażę w białym t-shircie z tragicznym nadrukiem: wielka litera P, osuwająca się ku ziemi, rozszczepiona u podstawy w kotwicę, znak Polski Walczącej. Taki sam, jak na pudełku na cukierki oferowanym w sklepie Muzeum Powstania Warszawskiego („cukierki wzór 1, cena: 6, 00 zł”). Ach, to nic, że tak bolały rany, bo jakże słodko teraz iść na te niebiańskie polany.

Nie mam ochoty wracać do dyskusji o przedstawianiu tragicznej rzezi w poetyce gry komputerowej albo imprezy rekreacyjnej. Moim zdaniem ponad 200 tysięcy przerwanych istnień ludzkich zasługuje na ciszę i poważny namysł. Złudzeń jednak nie mam: i tak najgłośniejszy będzie tupot uczestników Biegu Powstania Warszawskiego, ścigających się wokół mogił, albo wystrzały kolejnych „rekonstrukcji”, których jest już tak wiele, że w końcu ktoś wpadnie na pomysł, by dla przyciągnięcia widzów rekonstruować egzekucję. Złudzeń nie mam, ale mam za to wrażenie, że historyczne przebieranki dają ich uczestnikom dziwnie perwersyjną przyjemność. Tekstylny patriotyzm jest bardziej perwersyjny niż plaża w Chałupach przed laty.

Fałszywe znaki przekłamują znaczenia. Rozpoczęcie Powstania Warszawskiego już świętowane jest tak, jakby zakończyło się ono zwycięstwem, a nie śmiercią pomnożoną przez dwieście tysięcy. „Na kompanię – 170 ludzi – mieliśmy 7 pistoletów, 3 karabiny, 40 granatów i jedną pepeszę, która nie strzelała ogniem ciągłym” – wspomina w „Newsweeku” prof. Jan M. Ciechanowski. Na każdego zabitego w powstaniu Niemca przypadało 130 Polaków, zdecydowana większość to byli cywile: również dzieci i kobiety. To także z tych liczb polityka historyczna zrobiła zwycięstwo polskiego ducha. Tragiczną klęskę przerobiła na zwycięstwo, a wszystkich, których takie „zwycięstwo” nie cieszy, skreśliła jako odszczepieńców. „Oczywiście, że było bohaterstwo. Ale była też rzeź” – powtarza prof. Ciechanowski. Ci, którzy o tym pamiętają, muszą się dziś tłumaczyć. Lęk przed etykietką „złegotoptaka” tkwi w pamięci jak drzazga. Albo jak ślady bohaterskich klęsk.

Ślady takie jak bunkry na plaży w Jastarni, fragment systemu obrony, który nikogo nie obronił. Jakiś kilometr przed Ośrodkiem Obrony Jastarnia trafiamy na wielki napis na piasku, tak wielki, że chwilę trwa odczytywanie.” Świętej pamięci major Ignacy Skowron, 1915 – 2012” – czytam na głos inskrypcję, którą ktoś w nieoczekiwanym miejscu pożegnał ostatniego z obrońców Westerplatte. Ta klepsydra musi być tu od niedawna, bo nie naruszyły jej jeszcze fale przypływu. Nie przetrwa pewnie długo, ale zapisana na brzegu, którego major Skowron bronił, zmusza do przystanięcia.

Gest prosty i cichy. Poetycka siła wyrazu zamiast marketingowej indoktrynacji. Namysł, a nie historyczny przemysł. Pamięć, nie pamiątkarstwo. Tyle jesteśmy winni i bohaterom, i ofiarom naszej historii. Tylko tyle, aż tyle.

Data dodania: 31 lipca 2012

Zdążyć z opowieścią

Czytam kolejną prozę przepisującą dzieciństwo. Następny autor odkrył z przerażeniem, że tracić zaczyna pamięć długotrwałą. Więc zapisał.

Banalny lęk, który ogarnia nie tylko pisarzy: każdy ma historię do opowiedzenia. Ja też boję się, że odejdę, zanim opowiem swoją. Nie że zabiorę ją do grobu, bo do grobu nie zabiera się niczego. Boję się, że nieopowiedziane opowieści błąkają się jak dusze czyścowe i wsączają się w sny obcych ludzi. Niezrozumiane, nie mogą istnieć i nie mogą odejść.

Dręczy mnie też, czy przypadkiem tego gdzieś nie wyczytałem? A może mi się śniło?

Podejrzenie

Stare małżeństwo na przystanku. Przyłapani w kadrze przyciętym otwartymi drzwiami autobusu. Siedzą na ławce, blisko, ale bez dotyku. Zapatrzeni, w co nie widać. Milczą zgodnie. Już dawno wszystko sobie powiedzieli. I dawno zdążyli to zapomnieć.

Teraz nawet nie mogą sobie przypomnieć, o czym to nie potrafili pamiętać.

Nowy przewrót kopernikański

Ziemia nie jest okrągła. Nie jest nawet owalna. Jest ukośna: wystarczy odpowiednio przyłożyć głowę do piasku, by odkryć, że horyzont, nieziszczalny kraniec Ziemi, biegnie na spotkanie z plażą po skosie.

Kopernik najwyraźniej o tym nie wiedział, choć z Fromborka nad Bałtyk nie jest daleko.

Nie da się zakazać corridy

Obrazek z telewizora: byk wskakujący na trybuny i raniący litościwych widzów modnej, bezkrwawej corridy. Instynkt walki skazujący go na śmierć z rąk zaatakowanych gapiów i torreros. Przywracający zmodyfikowanemu spektaklowi tradycyjny, krwisty, sens: zabójstwo. Taki sam instynkt napędza życie, raniąc i rozrywając trwanie.

Atlas przyrodniczy: dwie kanie

Pierwsza: krzyk przejmujący, podniebne łkanie, którym drapieżnik paraliżuje ofiarę, próbującą się ukryć wśród zeschłych traw. Dziób, skrzydła, szpony, lot pewnie koszący zdobycz. Instynkt przetrwania i głód.

Druga: grzyb skopiowany z grozy sromotnika. Pomylony z nim, staje się smakowitą pułapką: śmierć moczona w mleku, podana w tartej bułce i jajku.

Światło sierpniowe

Chwila w sierpniu tamtego roku, po żniwach i zwózce, kiedy już wiadomo, że zbiory mizerne, więc i owocobranie lepsze nie będzie. Bo najpierw susza, a potem za dużo wilgoci. Więc ulga, że już i tak nic zrobić nie można, nic robić nie trzeba. Można odpocząć.

Chwila ta sama, dwa miesiące później, gdy lekarz odłącza elektrody, ale już nie pozwala wstać. Rozszerzające się źrenice żony, naprawdę, za dużo wilgoci. I ulga: taka sama, ta sama.

Żeleźce kosy błyska tuż obok i chybia. Otwierają się oczy, przez chwilę oślepione jaskrawością. Banał, nie-banał. Żniwa odłożone, na później.

******

Następny wpis na blogu pojawi się pod koniec sierpnia. Urlop!

Strona 13 z 19« First...1112131415...Last »
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury