Blogi Muzeum Literatury
Kto handluje, ten żyje
Data dodania: 6 września 2012

Kultura się liczy. Nie ma wyjścia, skoro z nią się nie liczą. Upodabnia się do innych gałęzi biznesu, chwali frekwencją i wpływami. Skoro więcej turystów odwiedziło Warszawę z okazji Roku Chopina niż EURO 2012, to może na kulturze da się zrobić biznes, nisze zostawiając eremitom?

Przysporzyłem ostatnio bólu głowy pewnej dostojnej instytucji, zasłużonej i szacownie stołecznej. Poszło o sposób wyliczenia należnych tantiem, które Instytucja liczyła dotychczas od przychodu za bilety. Kłopot polegał na tym, że my w Muzeum Gombrowicza nie biletujemy. Nie biletujecie? Ano nie biletujemy! To jak się obliczacie? Problem zaiste ontologiczny.

Wyliczamy się po prostu, może trochę naiwnie: z dobroci i kieszeni naszych sponsorów. Biznesowych, instytucjonalnych, ale i indywidualnych, całkiem nieraz pomniejszych, anonimowych. Dotacji budżetowej wystarcza ledwo na najpilniejsze potrzeby, ale nie narzekamy – na artystyczne i intelektualne ekstrawagancje znajdujemy pieniądze gdzie indziej. Chodzimy „po sponsorach” z kwestarską pokorą, prosimy zwiedzających o anonimowe mikrodotacje do skarbonki, oszczędzamy pozyskując pomoc w towarach i usługach. Ostro negocjujemy też z artystami, tantiemowym apetytom przeciwstawiając przyjemność obcowania również z widzem niezamożnym, ale złaknionym kultury. Najczęściej dosyć skutecznie.

Czemu tak właśnie postępujemy? Z prostych powodów. Najważniejszy to misja, choć odkąd telewizja za przeproszeniem publiczna uznała, że misyjny jest także konkurs celebrytów tańczących na lodzie, z terminem tym trzeba ostrożnie. Więc wyjaśniam: traktujemy niezwykle serio konstytucyjny zapis o równym dostępie do kultury, który w naszym rozumieniu odnosi się również do tych, których na bilet wstępu do kultury nie stać. A jest ich całkiem sporo. Nie odrzucamy więc na przykład emerytów, tak łatwo lekceważonych w owładniętym kultem młodości dziś. To ludzie, dla których kiedyś kultura była luksusem z braku wolnego czasu, a dziś staje się luksusem z braku pieniędzy, bo czasu mają już co najmniej tyle, ile wydatków na drożejące wciąż leki. Darmowym wstępem próbujemy też przyciągnąć młodych, niezarabiających, zdanych na łaskę rodziców, dla których wydatki na kulturę bywają ekstrawagancją. Niekoniecznie z niewiedzy czy złej woli – u nas, na prowincji, równie często z biedy. Tak rozumiemy misję instytucji publicznej utrzymywanej z pieniędzy podatników.

Nie oznacza to jednak, że jesteśmy pięknoduchami nie liczącymi się z groszem. Przeciwnie: my ten grosz liczymy niczym dickensowskie sknery. Ale wolny wstęp na wszystkie imprezy to świetny argument w negocjowaniu honorariów i w zabiegach o sponsorów. Nasi goście mogą poczuć się mecenasami kultury, a nam łatwiej znosić żebracze peregrynacje. A także skuteczniej je kończyć. Jest więc w tym wszystkim ekonomiczna kalkulacja. Na przykład: nie określając ceny za wstęp do muzeum, każdego odwiedzającego prosimy o dobrowolne wsparcie. I za tych, których na wstęp nie stać, płacą ci zamożniejsi lub hojniejsi. Świadczą o tym nominały banknotów, które można zobaczyć w naszej transparentnej skarbonce.

W kultywowaniu kulturalnej darmochy jest jeszcze jeden zamysł, marketingowy: chcemy przyciągać również osoby, które kuszą wszelkie okazje i przeceny. Nie potrafię powiedzieć, ilu z tych, którzy uczestniczyli w naszych wydarzeniach kulturalnych, bo „było za darmo”, odwiedziło nas ponownie. Ale nawet jeśli nie wrócili, to zetknęliśmy ich z kulturą inną niż ta oferowana przez galerie handlowe lub telewizję, w której króluje chała i gała. (Choć to ostatnie już raczej nie, bo TVP nie stać nawet na transmitowanie reprezentacyjnych „orłów” w gałę haratających.) Taka jest nasza strategia marketingowa w realizowaniu misji, może zabawna ze stołecznej perspektywy, ale dojmująco realna z punktu widzenia zapomnianego w kącie Mazowsza powiatu, dla którego szczytem marzeń stało się zdobycie dotacji wspierających biedę na polskiej „ścianie wschodniej”.

Tylko skąd ta nagła potrzeba, by się tłumaczyć? Sam sobie wydałem się dziwaczny i śmieszny? Dlatego tłumacząc się używam języka właściwego systemowi , z którego chciałbym się wyrwać – systemowi kultury „sformatowanej” i „urynkowionej”? To wszystko pewnie z lęku, że w świecie sformatowanych marketingowo przemysłów kultury, stanowiących atrakcyjny towar promocyjny i turystyczny, w kulturze, która się liczy i oblicza, nasza wiara w „misję” może okazać się anachronicznym złudzeniem, które wkrótce opadnie jak jesienne liście.

Albo jak wykres, pokazujący znów okrojoną dotację na działalność i kurczącą się hojność sponsorów, przerażonych kryzysem wieszczonym w sformatowanych mediach.


Komentarze
  • Salmo 6 września 2012

    Zważywszy na ceny wstępu do muzeów w Madrycie, Barcelonie, Berlinie, Paryżu, Amsterdamie itp, strasznie dołujący tekst. Jeszcze bardziej boli przywołanie cytatu „byłem, bo było za darmo” Taka rzeczywistość.

  • literatura 19 września 2012

    pięknie Pan napisał o misji instytucji publicznej, tak przewrotnie i z humorem, a jednocześnie wykazał sie Pan po prostu logicznym podejściem do sprawy opłat za możliwość obcowania „maluczkich”z prawdziwą kulturą. Dziękuję

  • Dodaj komentarz:

    Copyright © 2010-2012 Muzeum Literatury