Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 7 maja 2012

Więc pijcież, bracia Monopolanie, do Swojszczyzny swojej przepijajcie, nie pierwszy to raz będzie przecie. Pijcież do Onej, którą upijaliście się nieraz, grillujcież, zanim Ona was zacznie znowu grillować na ogniu świętym, narodowym. Karczki na Jej cześć podpiekajcie na brąz, swoje i świńskie. Dymem węglowym nad ruszty się unoszącym Ją okadzajcie, czadem siwym jak siwucha, co wam łby, podgolone po szlachecku albo na modłę kozacką do skóry strzyżone, tumani.

Tak naród świętuje, że aż strach. Szczególnie wieczorami, gdy jednostki spracowane, choć świętowaniem jeszcze nienasycone w odpowiednim procencie, snują się po uliczkach prowincjonalnych miast i miasteczek, los swój emigrancki krajowy lub zagraniczny wychwalając i przeklinając na przemian. Sąsiad z bloku naprzeciw, co z Iilandii na parę dni upojnych przyleciał, kolegom opowiada, że i w Londynie był, i Memłej nowe widział, piwa się na nim napił, cienkusza co prawda, gdzie mu tam do naszego. I nie wiadomo już, co sąsiadowi dykcję bardziej psuje: wada wymowy wrodzona czy też utracona bezpowrotnie odporność na trunki nasze tradycyjne. Kto zresztą ma głowę, by trzydniówkę narodową w upał taki bez szwanku znieść. W końcu i święto pracy uczcić trzeba, choćby się na bezrobociu było, i tę konstytucję, o której naród wie dużo, bo że trzeciego maja uchwalona była.

Więc naród świętuje, że aż miło. Trzeciego pedałuję sobie niespiesznie trójkołówką moją po wsiach i przysiółkach okolicznych. Słońce jak na zamówienie, skowronki wysoko, bez się bzi i ganki białe dworkowate domów nowych ocienia, pora przedobiednia, więc grille jeszcze nierozpalone, zmagania wczorajsze nieodespane. Flag przy domach jak na lekarstwo, ale naród już po kościele, więc za to pod każdym sklepem warty honorowe pozaciągane, z brązowymi i zielonymi flaszkami na prezentuj broń stoją, niektórzy już przysiedli, cień sobie znalazłszy i dyskutują statecznie. O czym, nie słyszę, bo z górki mam akurat, więc rozpędziłem się przed następnym podjazdem. Gorąco, duszno, czemu cieniu odjeżdżasz…

Raczej o Konstytucji 3 Maja nie dyskutują jednak, bo i o czym tu gadać. Do szkół chodziliśmy tych samych, a tam, pamiętam, wszystko już powiedziano: że ta konstytucja dużą literą pisana, bo własna, druga była taka na świecie, tylko Ameryka nas wyprzedziła; że przywary szlacheckie i magnackie – jak to: sarmatyzm, egoizm, warcholstwo i pijaństwo, jednym słowem istne liberum veto i poruta – likwidowała. A gdyby tę ustawę, co to podobno wszyscy nam jej w Europie zazdrościli i z niej ściągali, jeszcze w życie wprowadzić się dało, to byśmy nie musieli na towarzysza Gierka czekać, żeby znowu w dziesiątce potęg gospodarczych świata się znaleźć.

Pewnie też głów sobie nie zawracają dziwowiskiem wielkim, że taki wykwit ducha trzeciomajowy z siebie wydawszy, Rzeczypospolita ducha zaraz oddała na amen, czyli na wiek z okładem. Zresztą jakie to dziwowisko, wyjaśnienie dawno już dała pieśń znana, na akademiach kiedyś śpiewana chętnie: gdy naród zawołał umrzem lub zwyciężym, panowie w stolicy palili cygara. Niejednego nałóg zgubił, ci panowie to też byli bracia Monopolanie i za kołnierz nie wylewali, a brać na to skądś trzeba było. Konstytucję chwalebną, choć spóźnioną, fortelem uchwalono, gdy większość posłów jeszcze od stołów wielkanocnych odejść nie zdążyła. Inaczej się nie dało, skoro nawet wcześniejsze ostrożne reformy uchwalały sejmy – jak to delikatnie ujmuje prof. Ajnenkiel – opłacone, i to nie dietą poselską, ale dukatami od carycy Katarzyny. Kieszonkowe takowe nawet król światły w końcu dostawał, i wcale się przed nim nie wzbraniał.

Więc wszystko przez „onych” i obcych, jak to u nas bywa. Każdy czyn za wcześnie i każda książka za późno, jak mówi poeta. Poeta wsteczny zresztą, postęp za nic mający, głoszący na piśmie, że Rzeczypospolita wcale nie przez liberum veto upadła, bo to dobry koncept był, najbardziej demokratyczny akt polski, prawa jednostki chroniący przed terrorem większości, wolność gwarantujący. Tyle, że jak Konstytucja 3 Maja pojawiła się za późno, tak i złota wolność szlachecka niewczesna była. A o sile prawa nie przesądza jego uchwalenie, lecz skuteczne stosowanie. Idea republiki szlacheckiej, jak to ze szczytnymi ideami bywa, zaczęła karleć za przyczyną możnych cwaniaków i tych z braci szlachty, dla których Rzeczypospolita stała się cudowną meliną.

Gdybyście, o bracia Monopolanie, świętowaniem nie byli tak umęczeni, to może by wam się w tym momencie i analogie jakie nasunęły, i myśli czarne. Ale nie ma obawy, wszak Swojszczyzna nasza, białoczerwona, myślenia od dzieci swoich nigdy nie wymagała. Wystarczyło, byśmy na przemian to białą chorągwią machać, to krwi czerwonej sobie upuszczać dawali. „Lud ten dobry jest”, pisał Hugo Kołłątaj do obawiającego się rewolucyjnej ruchawki króla Stasia. I wszystko kupi – dodają dziś polityczni pijarowcy (nie mylić z pijarami). On, czyli my, naród, synowie uszlachconych chłopów i schłopiałej szlachty.

Bo kto by tam ciężkie Norwidy czytał, skoro nawet najbardziej znane powiedzenie przypisywane Piłsudskiemu dyskusji nie wzbudza. Może prawdziwe jest i rzeczywiście Naród u nas wspaniały, tylko ludzie ku*wy?

Data dodania: 27 kwietnia 2012

Nawet jeżeli czytam tę książkę niekoniecznie zgodnie z zamysłem autora, jeżeli używam jej do opowiedzenia o własnym życiu i własnym starzeniu się, to przecież ja, czytelnik, używam tego, co Stasiukowe – jego świata i jego języka. Czy może być większe zwycięstwo literatury? I większy dowód jej siły?

Jestem rówieśnikiem Stasiuka i pewnie dlatego „Grochów” – opowieść o przemijaniu i umieraniu, tren o nieobecnych, inwokacja do pamięci – to książka szczególnie mi bliska. Ale siła tej opowieści jest bardziej uniwersalna niż jednostkowa, warunkowana biografią i metryką, empatia. Niby Stasiuk nie napisał nic nowego: pięćdziesięciolatek odkrywa bliskość i sąsiedzką zażyłość śmierci, uznaje ich nieuchronność i staje po stronie naturalnego biegu życia wbrew pokusom współczesnej cywilizacji, która umieranie uznała za nieestetyczne i wstydliwe, więc spycha je do szpitali i przytułków, a nas wyręcza w towarzyszeniu ostatniemu etapowi życia bliskich. Kiedyś o życiu i jego końcu decydował los, ale to było kiedyś. „Nie będzie już losu. Na razie usuwamy go z naszej codziennej przestrzeni do szpitali i umieralni. Potem weźmiemy się za czas. Będziemy decydować, kiedy ma nadejść”. Stasiuk nie godzi się na to: nie usypiając konającej, śmierdzącej i zjadającej własne odchody ukochanej suki (Suka); odwiedzając sparaliżowanego pisarza, któremu nie może już pomóc, ale może z nim być i próbować przywracać mu pamięć i język, choćby z całego bogactwa leksyki zostało mu tylko niosące się po korytarzach domu pomocy: „Kurwa mać. Tragedia.” (Augustyn).

To wszystko zostało już opisane, przetrawione. Ale siła literatury polega na tym, że powszechne doświadczenie sprawdza w doświadczeniu pojedynczym, weryfikuje w jednostkowym stylu i języku. Stasiuk z tej siły potrafi korzystać, jak mało który ze współczesnych polskich pisarzy. Krytycy zauważyli i opisali kunszt stylistyczny Stasiuka, obecny także w nowym tomie opowiadań. Mam jednak wrażenie, że w „Grochowie” słów jest mniej, a na pewno mają większą wagę. Dotykają rzeczy ostatecznych, więc milkną, zanim pogrążą się w gadulstwie. Stasiuk wciąż pozostaje poetą „całego tego badziewnego cudu”, w rzeczach zwykłych dostrzega błyski znaczeń niepowszednich, pisze jakby słowami dotykał przedmiotów i krajobrazów, ale ten styl i język Stasiukowy służy już czemu innemu. W „Grochowie” tematem Stasiuka jest śmierć, a nie życie. Bezpieczniej mówiąc: bardziej śmierć niż życie.

I rozpacz. Bo odrzuciwszy tradycyjny ład naszych babek, w którym grzeszne dusze objawiały się żyjącym na miedzy albo pod figurką, nie budząc lęku, straciliśmy też język, w którym możemy o śmierci (i ze śmiercią) rozmawiać. A także pisać o niej literaturę. Jesteśmy ubożsi niż babka Stasiuka, bo „duchy, ociężałe od grzechu i przekleństwa dusze, śmierć towarzyszyły jej na co dzień” (Babka i duchy). Towarzyszyła jej metafizyka codzienności, w której przenikały się świat i zaświat, i w której „zwyczajność niezwyczajnych zdarzeń przydawała im wiarygodności”. Nam, niewidzącym z wyboru, pozostaje jedynie zwyczajność, fizjologia i autotematyzm. Co będzie, gdy umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów? „Gładka, wypolerowana powierzchnia codzienności usłużnie podsunie nam nasze własne, płaskie odbicie jak głębię.” To już się dzieje.

Te wszystkie wątpliwości pojawiały się u Stasiuka wcześniej, ale zagadywał je opowieściami o drodze, z drogi, chłopacką pogonią za przygodą, z której wysnuje się kolejna historia. Teraz stała się rzecz, myślę, ważąca na przyszłej twórczości autora „Grochowa”. Śmierć najbliższego przyjaciela zmusiła pisarza do postoju, zatrzymania, do zamarcia. Ruch dający dotychczas ratunek i historie, okazał się daremny. Znającego już wyrok nieuleczalnej choroby przyjaciela zabiera Stasiuk w podróż po znanych drogach i krajobrazach. Ta ucieczka przed wypowiedzeniem ostatecznego nie udaje się. „Jechaliśmy, żeby nie rozmawiać. Ta podróż nie była konieczna, można to było załatwić stacjonarnie.” Żeby nie rozmawiać, patrząc sobie w oczy. Przekornie, bez patosu przyznaje się Stasiuk, do czego? porażki? rezygnacji? pogodzenia z naturalnym biegiem życia?

Nie wiadomo, czy to zmiana trwała, ale w „Grochowie” żywiołem literatury jest pamięć, a nie wrażenie, podróż w czasie, a nie w przestrzeni. Ruch zresztą pozorny, bo wszystko jest równoczesnym teraz w starzejącej się pamięci. Albo inaczej: wszystko jest przeszłością, nawet gdy dzieje się teraz, gdy uświadomimy sobie, że nie jesteśmy bohaterami nie kończącej się nigdy opowieści, że przestaliśmy być nieśmiertelni. Gdy odkryjemy, przez śmierć innych i własne starzenie się, że życie jest terminalne jak nieuleczalna choroba.

O wspaniałym realizmie tytułowego opowiadania i opisanej w niej młodości napisali już inni. To naprawdę przejmujący tren prozą, zapisujący i ból utraty, i siłę wspomnień jako trwania, i zwątpienie w zmartwychwstanie. Stasiuk przywołuje dzieciństwo, by tym mocniej zapamiętać nieobecnego już w teraz, a obecnego w niegdyś, przyjaciela. Jak to robi, to temat na poważną analizę krytycznoliteracką. Dla mnie, starszego od Stasiuka ledwie o kilka miesięcy, ważniejsze jest to, że wreszcie się zatrzymał i to, co zamarłszy -z lęku? rozpaczy? – zobaczył. „Grochów” ukazał się tuż przed Wielkanocą, ale nie niesie on łatwych obietnic ani wiary. Lecz szorstką otuchę w nim znajdziemy. Uznanie naturalności naszej kondycji, biegu życia zostaje nagrodzone, choćby finałem opowiadania o suce, która żyje mimo wszystko, zredukowana do fizjologii. „Suka zjadła i znów zwinęła się w kłębek w swojej norze ze śpiworów i koców. Nasz młody bury kot wchodzi tam za nią i zwija się obok w cieple jej stygnącego ciała”. Życie zwycięża śmierć, jeśli nie przez zbawienie, to dzięki łańcuchowi istnień.

Wobec śmierci jesteśmy samotni, pisze Stasiuk. Jest jednak człowiekiem wystarczająco doświadczonym, by ustrzec swoją melancholię przed sentymentalizmem. Broni się szczerością, literacką, więc ironiczną. Jeszcze jedno zakończenie, finał trenu o zmarłym przyjacielu i całej książki: „Po trzech miesiącach rozsypaliśmy go w górach.(…)Była Wielkanoc, zimne słońce i wiatr rzeczywiście wiał. Przez ułamek chwili był jeszcze widzialny, a potem zniknął już na zawsze, nie do odnalezienia. Trochę wpadło mi do oka, ale łza zaraz wypłukała pył.”

Zniknął na zawsze? A literatura? Został w niej przecież i jestem przekonany, że został na dłużej niż jeden czytelniczy sezon.

Piszmy więc, to przetrwamy. Piszmy, nikt nie woła.

26 kwietnia 2012, pięćdziesiąt dwa lata później

Data dodania: 23 kwietnia 2012

Tydzień wyrwany rutynie. Zaległe lektury (a są niezaległe?). Czytanie poezji sanatoryjnych reklam. Odkrywanie znaków, na co dzień niezauważanych. Dzisiaj znikającego, iż czytane pędem.

KOCIOŚĆ

Chłodno, pusto, kuracjusze na zabiegach, zabiegani od rana. Nawet kotów nie ma – myślę. I wtedy, zza żywopłotu, bezgłośnie, ostrożnie, z namysłem, podchodzi do ławki, na której przysiadłem. Delikatnie ociera się o nogi, kreśląc ósemkę, koci znak przyjaźni. Wskakuje miękko, ale nie wsuwa się na kolana jak przed rokiem, lecz siada obok i bez ruchu patrzy tam, gdzie ja – w nieopisane przed siebie.

Siedzimy tak sobie z kotem na ławce, absurdalnie, bo ani słońca, żeby się wygrzewać, ani pieszczot powitalnych. Ani mru, mru. Siedzimy i myślę o tym, że kot siedzi obok. Czy kot też myśli o mnie? Myśli? Czy raczej jest wcieleniem absolutnie leniwego nie-myślenia? Nie myślenia bez potrzeby, bez konieczności. Esencją bycia. Idealnej kociości, niedostępnej człowiekowi. Chyba że za cenę zezwierzęcenia.

KRĘGI

Masaż gorącymi kamieniami. Masaż gorącą czekoladą. Masaż ciepłymi olejkami. Masaż bańką chińską. Masaż klasyczny. Masaż mechaniczny. Scrub masaż. Masaż Shantala. Chiński. Izometryczny lub rehabilitacyjny. Aromatoterapeutyczny. Segmentarny albo centryfugalny. Ludzkość jest bardzo pomysłowa w kojeniu bólu, także bólu zwyrodniałego kręgosłupa. Od wieków, we wszystkich cywilizacjach.

Jeszcze bardziej pomysłowa jest ludzkość w bólu zadawaniu. Wszystkie despotie, czyli jakieś trzy czwarte ludzkiej historii i geografii politycznej, lubowały się w naginaniu i łamaniu kręgosłupów: moralnych, ideowych, etycznych. Używały do tego – czasem bardzo wyrafinowanej – sztuki zadawania cierpienia.

Tu, w Busku, myśli się o tym jakoś naturalnie, tak wielu tu torturowanych bólem, zadawanym przez ślepą naturę, los, przypadek. Patrzę na tych wszystkich zgiętych i kulejących, poskręcanych i pokrzywionych, wspartych o laski, chodziki, wózki i wiem, że granica, za którą tortura i choroba, metoda i przypadek, metafora i fizjologia stają się jednym bólem-nie-do-wytrzymania, jest bliżej niż nam się wydaje. Chwała tym, którzy potrafią zachować metaforyczny kręgosłup, gdy zadawany przez ślepą i irracjonalną chorobę ból fizyczny rozwala mózg. Czy nie łatwiej jest wytrzymać ból wtedy, gdy bierze się z tortur, z prześladowania, nawet z sadyzmu, a więc z tego, co mimo wszystko potrafimy zrozumieć, ogarnąć rozumem? Kultura jako obrona przed naturą?

Byłbym zapomniał: w ofercie jest też okładanie błotem. Z Morza Martwego.

ODLICZANIE

Nie mogę zostać dłużej w willi na rogu Słonecznej i Spokojnej. Żegnam się z gospodarzami. Grzecznościowe „do zobaczenia za rok” nagle brzmi mi jak zaklęcie. Mające zapewnić nie tyle spotkanie za dwanaście miesięcy, ile że przez ten rok nic złego się nie wydarzy i nic dobrego nie skończy.

Drobny fortel, żeby przechytrzyć los. Zaczęło się więc odliczanie? Oszukujemy czas, by on nas nie odszukał?

PODEJRZLIWOŚĆ

W Busku zobaczyć moment powrotu wiosennej zieloności nietrudno. Wychodzi się na zewnątrz i nagle jest tak, jakby snujący się po parku ludzie w szarozielonkawych drelichach i kraciastych koszulach wzięli się na chwilę do roboty i porozwijali soczysto zielone dywany przysypane wzorem białych, żółtych i niebieskich kwietnych plamek, po czym znów spokojnie przysiedli na piętach lub brzegach klombów, by okadzić je dymem z papierosów. Jest czas, by to wszystko dostrzec i zapamiętać.

Ale w tym roku, tuż przed wyjazdem z domu, udała mi się rzecz trudniejsza: podejrzałem wreszcie ten moment, te kilka chwil, kiedy na kasztanowcu zaglądającym uparcie w okno w oblepionych kleistym sokiem zawiązkach liści pojawia się pierwsze pęknięcie. Wystarczyło być w domu i w odpowiednim momencie wyjrzeć przez okno, a potem już nie odchodzić z balkonu, aż wreszcie mocne słońce zmusi do ukazania się w tym pęknięciu wymęczonej zimowymi ciemnościami bladozieloności.

Jeszcze przed kilku laty nie przyszłoby mi do głowy zajmować się takimi dziwactwami, a co dopiero pisać o nich. Coś się zmieniło. Co? Leśny gołąb, szlachetny kuzyn miejskiej ptasiej wścibskości, podfrunął właśnie na drzewo, unosząc w dziobie jakiś delikatny fragment przyszłego gniazda. Przeciął moje zapatrzenie, nie zwracając na nie uwagi.

Stajemy się tym bardziej uważni wobec świata, im bardziej on przestaje nas zauważać. Znaczy: starzejemy się.

Data dodania: 10 kwietnia 2012

W Wielki Czwartek w Kalwarii Zebrzydowskiej, przy kaplicy „U Piłata”, metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz powiedział w kazaniu: „Bo podważanie misji i autorytetu Kościoła szkodzi człowiekowi, osłabia jego wiarę, odbiera mu nadzieję. Czasem mamy wrażenie, że ataki na wspólnotę Kościoła w naszej wolnej Ojczyźnie są bardziej przebiegłe i przewrotne niż w czasach komunizmu.”
(za chrześcijańskim portalem www.pch24.pl)

To komentarz do dyskusji o finansach Kościoła.

Pycha jest pierwszym z grzechów głównych. Ogłupia pamięć, osąd, język.

Na początku było Słowo.

Gadanina będzie końcem?

Data dodania: 4 kwietnia 2012

Plus minus tragedia: planowane jest zamknięcie co trzeciego sądu i co dwunastej szkoły. Powstaje kulturalna i gospodarcza pustynia – wieszczyła niedawno „Rzeczpospolita”. Polska powiatowa w likwidacji, wcale nie tylko ta na „ścianie wschodniej”. Pod ścianą stanęły nawet duże powiaty. Pod ścianą płaczu.

Alarm w gazecie nie jest przedwczesny, już raczej spóźniony. W samorządach czas wielkiego postu, a oszczędności zaczyna się od tego, co najbardziej bezbronne i najmniej namacalne – oświaty i kultury. Drogi jeszcze, jak Unia da, będą budować. By ludziom uciekało się lepiej, do metropolii. Ostatni zgasi światło, jeśli wcześniej nie odetną. I jeśli będzie umiał przeczytać instrukcję obsługi wyłącznika. Centrum wydrenuje najlepszych, najenergiczniejszych, najbardziej zdesperowanych. A nawet bagno drenowane zbyt mocno zamienia się w końcu w pustynię.

W tym roku samorządy zamkną blisko dwa i pół tysiąca szkół. Znikną małe sądy, zasną tysiące placówek kultury. Zlikwidowanych linii autobusowych, zamkniętych stacji, urzędów pocztowych, przychodni nikt już nie liczy. Nikt nie policzy też odebranych bibliotekom pieniędzy na kupno książek. Anegdota zasłyszana niedawno w Świętokrzyskiem. Bibliotekarce protestującej nieśmiało, że jeśli nie będzie kupować nowości, to na półkach zostanie wyłącznie klasyka, poirytowany wójt wypalił: no i co się stanie, to mało ma pani tu książek? niech najpierw przeczytają te, co som.

W moim rodzinnym Radomiu, dwustutysięcznym mieście- powiecie wydzielonym, od kilku lat reformuje się oświatę, likwidując szkoły. Przez to miasto staje się wydzielone coraz bardziej: cywilizacyjnie, intelektualnie, politycznie. Osiem lat temu władze chciały zlikwidować moją podstawówkę. Broniłem jej razem z pewnym politykiem, który teraz jest wiceprezydentem od edukacji i kultury. Byliśmy skuteczni, prezydent skuteczny pozostał do dziś. Właśnie zlikwidował tę szkołę, placówkę ze stuletnią tradycją, która przetrwała cara, dwie wojny i komunizm. Tym razem szkoły bronili ci, przed którymi osiem lat wcześniej broniliśmy jej z obecnym prezydentem-likwidatorem. Ot, polityczna dialektyka, choć chodzący ze mną do szkoły gitowcy takie zachowanie nazywali inaczej. Oni mieli jednak honor, bandycki, ale honor.

Co łączy świętokrzyskiego wójta z prezydentem dwustutysięcznego miasta powiatowego? Świętokrzyskie wbrew geografii już stanęło pod ścianą wschodnią, rządzący Radomiem o ścianie wschodniej marzą. Jeszcze kilka lat przycinania kultury i edukacji, a unijna jałmużna dla biedaków stanie się szczytem aspiracji trzech czwartych kraju. Podział na dwie Polski tak się pogłębi, że zachwiana zostanie elementarna komunikacja społeczna. Podział bynajmniej nie polityczny, lecz cywilizacyjny – na Polskę powiatową i metropolitalną. A potem znowu (który to już raz?) zbuntowany lud wejdzie do śródmieścia.

Prowincja wyludnia się we wszystkich bogatych krajach na Zachodzie. Ale tam już zauważono, ile na tym stracić mogą wszyscy, także ci z centrów. Dlatego trend próbuje się tam hamować, nawet sprowadzając na opustoszałe tereny biedniejszych cudzoziemców. My zmierzamy w innym kierunku, Ameryki Południowej, bo infrastruktura intelektualna i cywilizacyjna poza obszarami metropolitalnymi jest bezmyślnie likwidowana albo rozwala się bez sensownej redystrybucji dochodów bogatego centrum. Współtworzonych przecież przez prowincję: do pracy tylko w Warszawie dojeżdża 800 tysięcy osób spoza stolicy.

Rządzenie naszą codziennością jest rzeczą zbyt poważną, by pozostawić je politykom. Zostawiliśmy, to nas urządzili. Selekcja negatywna na lokalnych szczeblach władzy staje się faktem, fachowcy szukają pracy z dala od polityki. Twórcy naszej samorządności wierzyli w mądrość zbiorową, rzekomo świetnie rozpoznającą potrzeby lokalne. Dziś widać: tak lokalne, że aż wyłącznie własne.

W moim rodzinnym mieście likwidatorom tradycji paradoksalnie bębenka podbijają wykopki archeologiczne: znalezione mury i skorupy są dowodem, że miasto ma długaśną tradycję. Odkopując stary gród, samorządowi politycy zakopują jednak inne, mniej spektakularne tradycje – na przykład oświatowe.

Patrzę na mojego psa, który spuszczony ze smyczy na spacerze, zachowuje się euforycznie: kopie coraz nowe doły, zasypując te wcześniej wydrapane, i puenta tego felietonu nasuwa się sama. Samorządowcy – likwidatorzy są jak pies ogrodnika: sami nie mając większych aspiracji, nie pozwalają ich zaspokajać innym.

Więc Dobrych Świąt. I niech „dobrych” nie oznacza tylko pełnej miski.

Data dodania: 22 marca 2012

Ktoś zauważył, że ten mój blog to jakby nie blog, a zbiór felietonów raczej. Że blog bardziej osobisty być powinien, dziennikowaty. Więcej codzienności, mniej literackości. Może i racja. Tylko czy potrafię?

piątek, w marcu

Precz z nieznośną lekkością pisania. Nie poszedłem na benefis znajomego wierszopisa, jubileusz trzydziestokilkulatka, który rymuje od piętnastu już wiosen, wiążąc te rymy w tomiki, niemal co rok, to prorok. Wierszoróbstwo, marketing i upór połączony z pracowitością wołu. A także nie wstydząca się żadnych chwytów walka o uznanie i pozycję na literackim rynku. Prawie jak Gombrowicz, choć prawie czyni tu o wieczność większą różnicę niż w reklamie piwa. A propos piwa: środowiska twórcze na benefisie bawiły się ponoć tłumnie, szumnie i klubowo.

Nie to, żebym był taki zasadniczy. Nie przyłączyłem się ze strachu, że znów nie będzie mnie stać na należny skandal, wygłoszenie antylaudacji, prosto między oczy, a potem ten konformizm będę wyrzucał sobie przez cały weekend, wymyślając, co i jak powinienem powiedzieć. Aż głos skądsiś zagrzmi ostrzegawczo i ironicznie: dramat układasz.

niedziela, rano

Zgoła niepoetycka podróż samochodem do Łodzi, w interesach, jak to się mówi. (Czy tak mawiało się już w czasach w czasach Krasińskiego?) Pogoda piękna, przyroda budzi się do życia. Słonecznie, banalnie. Przy drodze łąki, ale nie umajone, nie zielone nawet, czarne, wypalone do szczętu. Spalone rowy, ugory – wydawać by się mogło niepalne, nawet gdzie niegdzie niewielkie zagajniki, krzaki leszczyny i zwyczajnej wierzby, które nie zdążyły posiwieć, osrebrzyć się baziami. Pogorzelisko niedzisiejsze, choć świeże. Dziś spokój, wiadomo, dzień święty, kosić i zbierać w razie konieczności po sumie można, ale to dopiero latem. Wypalać tego, co w trawie piszczy, w niedzielę nie uchodzi. Chłop żywemu nie przepuści, ale nie w siódmy dzień tygodnia, chyba że wieczorem, pod sklepem, po paru piwach.

Czy w chłopskiej naturze jest coś ciemnego, tajemniczego, co domaga się rozjaśnienia żagwią, ogniskiem, ogniem gwałtownym, szerokim jak zamach kosiarza? Skojarzenia układają się potoczyście: że palą te łąki, rowy, nieużytki z zamiłowaniem takim i zawzięciem, nie dającymi się racjonalnie wytłumaczyć, aż w końcu w atawistycznym szale zaczynają rozpalać stodoły i spędzonych w nich obcych, innych, odmieńców? Stop, dosyć: dramat układasz gładko, jedwabnie, a to tylko wiosenne porządki. Coś się rodzi, więc coś umiera, odwieczna przemienność natury.

ta sama niedziela, po południu

A tu spokój i pokój dokoła, wiatr, wietrzyk, ledwie wzdycha. W drodze powrotnej słońce znów przyjemnie grzeje w plecy, więc to nie przez nie nagłe hamowanie, noga z gazu, szarpnięcie. Dwa kaski obok siebie, na środku drogi, zaraz za łukiem. Policja, straż pożarna, czarnoszary asfalt pociemniały w paru miejscach, biały piasek przykrywający szkarłat przed oczami przejeżdżających, dwie czarne folie na zielonym tym razem poboczu.

Chwilę później radio przestrzega, że zaczął się sezon motocyklowy, żeby uważać, prędkość zachować i ostrożność, dla zachowania życia – błyska literackim konceptem prezenter. – Bo tylko w niedzielne przedpołudnie „na drogach całego kraju” zginęło czterech motocyklistów. Widzieliśmy ich, jeszcze zanim radio ostrzegło: wyjechali spragnieni drogi, w czarnych skafandrach, wyznawcy szybkości w rytualnym pościgu za śmiercią…

Poręczna i łatwa, kusi literackość. Nieznośna lekkość pisania, w literaturę zmieniająca wszystko. Jakby nie wystarczyło, że dwóch z tych czterech leżało tuż przy naszym szlaku.

Data dodania: 15 marca 2012

Pisarz: złodziej kradnący słowa i historie, donosiciel, wyciągający to, co skrywane, tłumione, wyparte. Literatura jako ocalenie i terapia. Symboliczny pelikan na wiecznym piórze. Odwieczne pytania, boleśnie teraźniejsze. „Pióropusz” Mariana Pilota.

Pytania o pomieszanie dobra i zła, status i źródła literatury, ludzką kondycję w trudnych czasach. Szukanie odpowiedzi nie u filozofów czy teologów, a w głodnym i usmarkanym dzieciństwie, w żelaznych szafach ubecji. Bo może źródła literatury niepiękne, nieszlachetne, niemoralne? Mętne, ubabrane błotem lęku, podłości, małości. Mimo talentu, a czasem geniuszu. Pilot pyta i nie daje odpowiedzi wprost. Odpowiada opowiadając historię dobra, które ma swoje zło, dobra, które może istnieć, bo opłacone zostało złem, czynionym po to, by chronić dobro. To historia ojca i syna: ojca – złodzieja, sowizdrzała, analfabety zapiekłego, kontestatora i trybuna ludowego, który walczy z władzą odmawiając korzystania z jej „dobrodziejstw”, z nauki pisania i czytania, i z całej reszty; syna – ćwiczącego się w pisaniu podań, donosów i literatury zaangażowanej, w imię ojca, by wyciągnąć go z więzienia, a potem by chronić jego ekstrawagancki bunt. Syn cierpi za ojca, ale zbawienia nie będzie. Tylko krzyż bez nagrody.

W „Pióropuszu” nie ma łatwych ocen i odpowiedzi, są tylko dręczące pytania. I pyszna ironia, gdy pisze o literatach – „więźniach sumienia”, władcach słów, którym deklaratywna wierność ideom kazała pisać teksty szlachetne i leżące po dobrej stronie, właśnie „leżące”, bo literacko martwe. Sążniste woluminy, „cuchnące, zatęchłe pierdle, pełne znieważonych, zdeptanych, osadzonych na dożywotni okres części mowy”. Kilka stron dalej tej literaturze nie mających wątpliwości, sumiennie czystych klasyków narrator przeciwstawia „gruby foliał w szafie pancernej w podziemiach Urzędu: zbiór prozy surowej jak bydlęce mięso. Brudna, obmierzła, mroczna, nożownicza literatura, fascynująca, odurzająca jawną podłością i nagim bezwstydem”. Dziś wiemy, jak często obie te literatury miały tych samych autorów.

Żeby było jasne: to nie jest lustracja, to lustro, zamglone i przydymione ze starości, ale i porażające krystalicznym obrazem. To nie publicystyka, lecz literatura, w najlepszym wydaniu, wspaniałym języku, niejednoznaczna, zachęcająca do hermeneutycznego wysiłku, bo Pilot pisze dla tych, którzy – jak on – wierzą jeszcze, że literatura ma sens inny niż tylko ona sama. Ma sens i prawdę, które nie dadzą się wyrazić ani w języku filozofii, ani w mowie polityki. Ale które można odgrzebać w sobie, w akcie lektury, który jest także aktem odwagi.

Jan Gondowicz napisał o powieści Mariana Pilota, że „szorstka, zuchwała, oszałamiająca”. Przymiotniki można mnożyć: okrutna, bezwstydnie szczera, niepoprawnie odważna. Zanurzona w rzeczywistość, wręcz werystyczna. I symboliczna, metaforyczno-oniryczna zarazem. Świat bezczelnie przedstawiony jest gdzieś pomiędzy: symbolizmem a naturalizmem, znaczonym a znaczącym. Ta powieść wchodzi głęboko pod skórę, jak drzazga, a potem ćmi i ropieje, paskudzi się i nie chce goić. Dlatego odrzuca i wciąga, jak wir.

I rzeczywiście szpicluje – niepamięć i podświadomość, repatriuje wyparte, przywołuje wygnane w zapomnienie. Mnie wyrwała z niepamięci lęk pomieszany z poczuciem krzywdy, gdy w czasach bardziej niż dawnych, w drugiej klasie podmiejskiej podstawówki moja dobra wychowawczyni-polonistka przemieniła się nagle w oszalałą furię, ciskającą po klasie pogniecione kartki z zeszytu do dyktand, w którym hitlerowcy napisałem z dużej litery. Karmiony gomułkowską antygermańskością uznałem widocznie, że Niemiec i Hitlerowiec to synonimy, dwa słowa na określenie tej samej nacji. I choć zrozumiałem chyba, dlaczego oszalała kobieta podwija rękaw i pokazuje mi siny tatuaż na przedramieniu, dyszącym szeptem oznajmiając: to oni mi zrobili; choć rozumiałem (albo zostało mi wytłumaczone), co poruszyłem, rozjątrzyłem w tej doświadczonej obozem kobiecie, to długo jeszcze tkwiło we mnie poczucie niezasłużonej krzywdy. Potem zapomniałem, ale lęk przed słowami, nieufność wobec języka i ludzkich języków pozostały do dziś i kto wie, czy – paradoksalnie – nie z ich powodu całe życie pracuję w słowie.

Od momentu, gdy przestałem utrzymywać się z pisania o literaturze, dzielę książki na konieczne i nie, czyli takie, których nieprzeczytanie nie byłoby stratą. Te konieczne nie są z reguły lekturą miłą, bywają bolesne. Dlaczego wybieram właśnie takie, jak powieść Mariana Pilota, która wygrzebała z mojej niepamięci wygnane historie, nie tylko tę opowiedzianą przed chwilą, ale i inne, o których opowiadał nie będę, bo trzeba by do tej opowieści odwagi i desperacji pisarskiej? Siły uwiecznionego na markowym piórze pelikana, który żywi się krwią z własnej piersi. Krwią raczej brudną, ciemną, zakażoną. Takie pióro ściska w ręku, niczym broń, bohater „Pióropusza”, pryszczaty prawdeuszek, skrytopisek nieuskrómiony, wielemożny piszpanek i piszmacher.

Moje pytania o te ciemne sprawy Marian Pilot przemilczał, zagadując je interesująco. Na koniec spotkania we Wsoli zauważył tylko, że może pisanie jest terapią i gdy się już napisze, to wtedy można nie mówić. Reszta nie jest jednak milczeniem. Jest pióropuszem ze słów, niepięknym, ale wspaniałym.

Data dodania: 24 lutego 2012

Wieje jak diabli. Kiedyś w taką pogodę mawiano: diabeł się powiesił. Czy dlatego, że w Jedlińsku znów ścięli śmierć? Ludowy katowski obrzęd uprawiają tu prawie od dwustu lat. Mszcząc się na śmierci za śmierć, uparcie i bezskutecznie.

Popiół sypie się z uciętej śmierci głowy, nazajutrz obsypuje się po głowach nagle wierzących. Czterdzieści umartwionych dni przed nami. Na pamiątkę postu, który On odprawił na pustyni. Czy nie łatwiej jednak pościć tam, gdzie pusto i nie ma nikogo?

Nikogo? A Szatan-Kusiciel? Mamiący świętym spokojem. Nasz dobry znajomy, choć w niego nie wierzymy. Szatan, nieczłowiek (nadczłowiek?) sukcesu.

Więc może jednak nie miał powodu się wieszać? Przecież śmierć-kochanka została zabita nie na śmierć, a na życie. Wieczne? Kwestia wiary.

Nie wiadomo, czy ten wiatr i to wycie za oknem, to znak wieczności czy wietrzność tylko? To też sprawa wiary?

Wietrzność. Wieczność. Kwestia ortografii. Albo dykcji.

Data dodania: 21 lutego 2012

To już nie jest prowincja Gombrowicz. To Mrożek, może nawet Witkacy. Edek oswoił myszkę i zza węgła klika na forach. Szewcy śpiewają, jak im Pani Poprawność zagra. A Gnębon Puczymorda zaciera ręce. Tylko czyje to ciężkie kroki słychać za drzwiami?

Lektura, nawet ponowna, „Wściekłości i dumy” Oriany Fallaci wprowadza w katastroficzny nastrój. Zajrzałem do tej gniewnej książki, bo wydano właśnie po polsku jej wywiady z najważniejszymi postaciami drugiej połowy ubiegłego wieku. Włoska publicystka nigdy nie oglądała się na polityczną poprawność dominującą w mediach i kreowanej przez nie opinii publicznej. Pod koniec życia, nieuleczalnie chora, ostro postrzegała chorobę naszej cywilizacji. Przestrzegała – podobnie zresztą jak kiedyś Witkacy – nie przed obcymi, ale przed słabością kultury europejskiej, która nie potrafi bronić swoich wartości. Zarzucano Fallaci ksenofobię, a ona tylko przestrzegała przed śmiercią. Ostracyzmu i wykluczenia z – jak to się modnie dziś mówi – mainstreamu nie obawiała się. Nie bała się śmierci cywilnej, bo nadchodziła ta fizyczna.

Wirtualnego linczu w imię politycznej poprawności próbowano ostatnio dokonać na publicystce TVN Katarzynie Kolendzie–Zaleskiej. Dziennikarka w telewizyjnej rozmowie z byłym zomowcem, detektywem, posłem nie kryła negatywnych opinii i emocji wobec metod Rutkowskiego zastosowanych w głośnej sprawie „półrocznej Madzi”. Wywołała wściekłość, bo zaatakowała ludowego bohatera, nowego Janosika, co to cwańszy od nudnego i skrępowanego zasadami państwa, a na dodatek potrzebującym pomaga, supermenami w czarnych kominiarkach się otacza i za nic ma nudziarzy, pierniczących coś o wartościach. A właśnie o wartościach Kolenda – Zaleska śmiała przypomnieć: o poszanowaniu ludzkiej godności i prywatności, o kanonie praw podstawowych, których nie wolno poświęcać dla skuteczności działania. Kolenda opowiedziała się po stronie prawa i instytucji, choć to w Polsce nigdy nie było modne, a już na pewno nie jest modne dziś.

W ataku na Kolendę zbudzono upiory, choćby instrumentalizując niczym w propagandzie stalinowskiej kategorię „obiektywizmu”. Mniejsza o ciosaną toporem felietonistykę prof. Środy, odsyłającej Kolendę do Radia Maryja; wykład z logiki i podstaw dziennikarstwa dała już filozofce Dominika Wielowieyska („Jednostronny obiektywizm prof. Środy” GW.pl, 15.02.2012), współautorka świetnych, bo „nieobiektywnych”, wywiadów z cyklu „dwie na jednego”. Gorzej, że internetowi komentatorzy, skrywający tożsamość jak Rutkowski oczy, pewnie jeszcze niedawno bronili absolutnej wolności w sieci przeciw cenzurze wprowadzanej ich zdaniem przez ACTA, a teraz sami chcą cenzurować dziennikarkę wyznającą inne niż oni wartości, mającą inne poglądy.

Dziś w sieci dominuje myślenie stadne i właściwa mu tendencja do wykluczania inaczej myślących. To przemoc, na razie wirtualna. Ofiary to m.in. Hołdys w niedawnym sporze o ACTA czy teraz Kolenda–Zaleska. Wirtualna eliminacja z życia publicznego (Internetu, telewizji), do której nawołują znickający komentatorzy, powinna nam coś przypominać. To naprawdę już było: przekonanie, że tylko nasze poglądy są słuszne, bo nasze, więc każdy, kto naszości się sprzeciwia, sam się z niej wyklucza i jako obcy powinien być gdzieś indziej, byle dalej od naszej wspólnoty. To już było i wiemy, czym się kończy: owo „gdzie indziej”, dziś wirtualne (czyli poza facebookiem, blipem, telewizją), może stać się nagle zupełnie realnym miejscem, który dla wspólnego dobra należy ogrodzić murem lub drutem kolczastym. Wszak nie ma wolności dla wrogów wolności. Więc ktoś w końcu musi zrobić porządek.

Przesadzam? Mam nadzieję, że przesadzam, wykorzystując prawo pamfletu. Obawiam się jednak, że to już nie jest prowincja Gombrowicz. To kraj Mrożka i Witkacego. Edek oswoił myszkę i zza węgła klika na forach. Znudzeni szewcy śpiewają na jedno kopyto. Gnębon Puczymorda lustruje dziarskich chłopców. Hiper-Robociarz czeka jeszcze spokojnie za drzwiami, ale ciotki rewolucji już popiskują z podniecenia.

A potem będzie jak zwykle.

Data dodania: 13 lutego 2012

Lęk Polaka przed podróżą na Wschód, odległy, ale nie daleki, nie jest czymś nowym ani niezrozumiałym. Kibitki, wagony, mróz i śnieg, zasypujący ślady i drogę powrotną. Stereotypy, ale taka już pamięć-strażniczka. Mnie jednak nie usprawiedliwia, bo jaki tam ze mnie Polak, mieszaniec jestem, ruski w ułamku, w jednej ósmej.

Zaproszenie wyznaczało marszrutę nie tak znowu odległą, nad Newę, do stolicy carów na Europę zerkających. Bo rozrasta się prowincja Gombrowicz, nawet tam, gdzie wydawać się może, że miejsca dla niej mało. Yuriy Chainikov przetłumaczył „Dziennik”, wstęp napisał oczywiście Mariusz Wilk, on teraz ambasadorem Gombrowicza w Rosji jest wielkim. (Po prawdzie i po trochu to każdy dziennik piszący nim jest, byle się o swoim „ja” mówić nie obawiał, nawet jeśli zaboli zderzone ze światem, bo na widok wystawione. Zresztą od czego gry i sposoby literackie, przed ekshibicjonizmem chroniące.) Ja z ulgą przyjąłem, że petersburska promocja „Dziennika” odbędzie się właśnie w terminie, gdy urlop już dawno zaplanowałem, więc jechać na Wschód nie mogę i nie muszę. Dlaczego?

Przypomniała mi się podróż inna, w przekazie rodzinnym przetrwała, choć uprzedzam – chwilami trudno dać jej wiarę. Podróż tę odbyła przed dziewięćdziesięciu pięciu laty moja prababka, jeszcze jako Ksenia Turiszczew – Kisieliewa. Turiszczewa z domu, Kisielewa po pierwszym mężu, który odumarł ją niedługo po ślubie. Potem miała kolejne nazwisko, i nowe imię, bo podróż do Polski wymagała ponownego nazwania. Młoda wdowa była siostrą przyjaciela mojego pradziadka. Pradziad do Rosji trafił zwyczajnie, z poboru, przez prawie pięć lat służył w carskiej armii. Pewnie najpierw przerażony i samotny, a potem asymilujący się, zaprzyjaźniony, w końcu zakochany? Prababkę poznał na urlopie, przyjaciel zabrał go do rodzinnej wsi, dostatniej podobno, zadbanej. Swatali ich z rozsądku i zwyczaju, młodą wdowę i tego Polaka – przystojnego na jedynym zdjęciu z tamtych czasów, silnego, zawadiackiego – czy też zakochali się w sobie, bo byli młodzi i samotni? Nie wiem, nie dopytałem, gdy był czas, a teraz już nie bardzo mam kogo.

Nie dopytałem o wiele rzeczy, więc nie jestem pewien, co rzeczywiście się wydarzyło, co opowiadającej tę historię babci się wydawało, a co jest jeszcze moim wymysłem albo i zmyśleniem. Nie wiem na przykład, czy pradziadek i prababcia wzięli ślub w cerkwi. Pewnie tak, bo inaczej nie mogliby być razem. I pewnie pradziadek nie dostałby zgody, by prababkę zabrać na statek, którym ewakuowali się po rewolucji do Polski. Jakie znaczenie dla niego, katolika miałby jednak taki ślub? Czy dostałby go bez przejścia na prawosławie? W każdym razie, gdy dotarli do rodzinnego potem Radomia, Ksenia musiała się ochrzcić, by otrzymać katolicki sakrament małżeński. Na imię dali jej(sama sobie wybrała?) Zofia. Ciekawe, czy wiedziała, co to imię znaczy po rosyjsku? Podobno była cicha i mądra, i zawsze pogodna. Tak zapamiętała ją moja mama.

Ta podróż do Polski, której część odbywała się statkiem, jest w tej całej opowieści najbardziej zadziwiająca i straszna. Prababka wtedy przekonała się, jak bardzo pradziadek ją kocha i że są mężem i żoną naprawdę. Bo nie dla wszystkich tamte ruskie związki były prawdziwe. Zabierali w podróż te żony, nieżony, a potem im bliżej kraju, tym bardziej tamto wydawało się obce, niepotrzebne, więc wyrzucali swoje kobiety za burtę, na śmierć, jak balast. Mój mnie nie wyrzucił – cicho, ale z dumą, powtarzała prababka. Zgodna rodzinna pamięć zaświadcza, że kochali się zawsze i pradziadek nigdy krzywdzić jej ani obcym, ani swoim nie pozwolił. Prababcia zresztą nigdy się nie skarżyła, bo miała jego, a gdy znów go zabrali do polskiego teraz wojska, pewność, że do niej wróci. I ląd pod nogami.

Więc może ten mój lęk przed podróżą na wschód, przed każdą daleką podróżą, to jakaś genetyczna podświadoma pamięć o tamtych falach zabierających przerażone kobiety, o ucieczce, strachu i radości, gdy znów można było osiąść na skrawku ziemi. Swojej, choć obcej i nieprzychylnej. A może wszystko było inaczej? Trzeba by kiedyś tę rodzinną opowieść zweryfikować, poczytać o powrotach Polaków wymiatanych rewolucyjną falą, sprawdzić, jakiej formacji był mundur, w który wystroił się pradziadek do jedynego zdjęcia z przyjacielem. Tak jak i tę moją Rosję, wyczytaną, wysłuchaną i wymyśloną trzeba by kiedyś przenieść w przestrzeń geograficzną, realną. Ale jeszcze nie teraz, na razie niech jurodiwiec , któremu Pan pomieszał języki, szuka słów zamarzniętych pod śniegiem. Moja Rosja pozostanie jeszcze krainą z wyobraźni i zakamarków genetycznej pamięci, z literackich, nie wilczych, tropów.

Banalna wilgoć pod powiekami, pewnie od mrozu, który co roku przynosi rosyjski wyż.

Strona 15 z 19« First...10...1314151617...Last »
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury