Blogi Muzeum Literatury
Między blogiem a prawdą
Data dodania: 22 marca 2012

Ktoś zauważył, że ten mój blog to jakby nie blog, a zbiór felietonów raczej. Że blog bardziej osobisty być powinien, dziennikowaty. Więcej codzienności, mniej literackości. Może i racja. Tylko czy potrafię?

piątek, w marcu

Precz z nieznośną lekkością pisania. Nie poszedłem na benefis znajomego wierszopisa, jubileusz trzydziestokilkulatka, który rymuje od piętnastu już wiosen, wiążąc te rymy w tomiki, niemal co rok, to prorok. Wierszoróbstwo, marketing i upór połączony z pracowitością wołu. A także nie wstydząca się żadnych chwytów walka o uznanie i pozycję na literackim rynku. Prawie jak Gombrowicz, choć prawie czyni tu o wieczność większą różnicę niż w reklamie piwa. A propos piwa: środowiska twórcze na benefisie bawiły się ponoć tłumnie, szumnie i klubowo.

Nie to, żebym był taki zasadniczy. Nie przyłączyłem się ze strachu, że znów nie będzie mnie stać na należny skandal, wygłoszenie antylaudacji, prosto między oczy, a potem ten konformizm będę wyrzucał sobie przez cały weekend, wymyślając, co i jak powinienem powiedzieć. Aż głos skądsiś zagrzmi ostrzegawczo i ironicznie: dramat układasz.

niedziela, rano

Zgoła niepoetycka podróż samochodem do Łodzi, w interesach, jak to się mówi. (Czy tak mawiało się już w czasach w czasach Krasińskiego?) Pogoda piękna, przyroda budzi się do życia. Słonecznie, banalnie. Przy drodze łąki, ale nie umajone, nie zielone nawet, czarne, wypalone do szczętu. Spalone rowy, ugory – wydawać by się mogło niepalne, nawet gdzie niegdzie niewielkie zagajniki, krzaki leszczyny i zwyczajnej wierzby, które nie zdążyły posiwieć, osrebrzyć się baziami. Pogorzelisko niedzisiejsze, choć świeże. Dziś spokój, wiadomo, dzień święty, kosić i zbierać w razie konieczności po sumie można, ale to dopiero latem. Wypalać tego, co w trawie piszczy, w niedzielę nie uchodzi. Chłop żywemu nie przepuści, ale nie w siódmy dzień tygodnia, chyba że wieczorem, pod sklepem, po paru piwach.

Czy w chłopskiej naturze jest coś ciemnego, tajemniczego, co domaga się rozjaśnienia żagwią, ogniskiem, ogniem gwałtownym, szerokim jak zamach kosiarza? Skojarzenia układają się potoczyście: że palą te łąki, rowy, nieużytki z zamiłowaniem takim i zawzięciem, nie dającymi się racjonalnie wytłumaczyć, aż w końcu w atawistycznym szale zaczynają rozpalać stodoły i spędzonych w nich obcych, innych, odmieńców? Stop, dosyć: dramat układasz gładko, jedwabnie, a to tylko wiosenne porządki. Coś się rodzi, więc coś umiera, odwieczna przemienność natury.

ta sama niedziela, po południu

A tu spokój i pokój dokoła, wiatr, wietrzyk, ledwie wzdycha. W drodze powrotnej słońce znów przyjemnie grzeje w plecy, więc to nie przez nie nagłe hamowanie, noga z gazu, szarpnięcie. Dwa kaski obok siebie, na środku drogi, zaraz za łukiem. Policja, straż pożarna, czarnoszary asfalt pociemniały w paru miejscach, biały piasek przykrywający szkarłat przed oczami przejeżdżających, dwie czarne folie na zielonym tym razem poboczu.

Chwilę później radio przestrzega, że zaczął się sezon motocyklowy, żeby uważać, prędkość zachować i ostrożność, dla zachowania życia – błyska literackim konceptem prezenter. – Bo tylko w niedzielne przedpołudnie „na drogach całego kraju” zginęło czterech motocyklistów. Widzieliśmy ich, jeszcze zanim radio ostrzegło: wyjechali spragnieni drogi, w czarnych skafandrach, wyznawcy szybkości w rytualnym pościgu za śmiercią…

Poręczna i łatwa, kusi literackość. Nieznośna lekkość pisania, w literaturę zmieniająca wszystko. Jakby nie wystarczyło, że dwóch z tych czterech leżało tuż przy naszym szlaku.

Słowa kluczowe: , ,

Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2012 Muzeum Literatury