Blogi Muzeum Literatury
Trzydniówka albo ćwiczenie z Gombrowicza
Data dodania: 7 maja 2012

Więc pijcież, bracia Monopolanie, do Swojszczyzny swojej przepijajcie, nie pierwszy to raz będzie przecie. Pijcież do Onej, którą upijaliście się nieraz, grillujcież, zanim Ona was zacznie znowu grillować na ogniu świętym, narodowym. Karczki na Jej cześć podpiekajcie na brąz, swoje i świńskie. Dymem węglowym nad ruszty się unoszącym Ją okadzajcie, czadem siwym jak siwucha, co wam łby, podgolone po szlachecku albo na modłę kozacką do skóry strzyżone, tumani.

Tak naród świętuje, że aż strach. Szczególnie wieczorami, gdy jednostki spracowane, choć świętowaniem jeszcze nienasycone w odpowiednim procencie, snują się po uliczkach prowincjonalnych miast i miasteczek, los swój emigrancki krajowy lub zagraniczny wychwalając i przeklinając na przemian. Sąsiad z bloku naprzeciw, co z Iilandii na parę dni upojnych przyleciał, kolegom opowiada, że i w Londynie był, i Memłej nowe widział, piwa się na nim napił, cienkusza co prawda, gdzie mu tam do naszego. I nie wiadomo już, co sąsiadowi dykcję bardziej psuje: wada wymowy wrodzona czy też utracona bezpowrotnie odporność na trunki nasze tradycyjne. Kto zresztą ma głowę, by trzydniówkę narodową w upał taki bez szwanku znieść. W końcu i święto pracy uczcić trzeba, choćby się na bezrobociu było, i tę konstytucję, o której naród wie dużo, bo że trzeciego maja uchwalona była.

Więc naród świętuje, że aż miło. Trzeciego pedałuję sobie niespiesznie trójkołówką moją po wsiach i przysiółkach okolicznych. Słońce jak na zamówienie, skowronki wysoko, bez się bzi i ganki białe dworkowate domów nowych ocienia, pora przedobiednia, więc grille jeszcze nierozpalone, zmagania wczorajsze nieodespane. Flag przy domach jak na lekarstwo, ale naród już po kościele, więc za to pod każdym sklepem warty honorowe pozaciągane, z brązowymi i zielonymi flaszkami na prezentuj broń stoją, niektórzy już przysiedli, cień sobie znalazłszy i dyskutują statecznie. O czym, nie słyszę, bo z górki mam akurat, więc rozpędziłem się przed następnym podjazdem. Gorąco, duszno, czemu cieniu odjeżdżasz…

Raczej o Konstytucji 3 Maja nie dyskutują jednak, bo i o czym tu gadać. Do szkół chodziliśmy tych samych, a tam, pamiętam, wszystko już powiedziano: że ta konstytucja dużą literą pisana, bo własna, druga była taka na świecie, tylko Ameryka nas wyprzedziła; że przywary szlacheckie i magnackie – jak to: sarmatyzm, egoizm, warcholstwo i pijaństwo, jednym słowem istne liberum veto i poruta – likwidowała. A gdyby tę ustawę, co to podobno wszyscy nam jej w Europie zazdrościli i z niej ściągali, jeszcze w życie wprowadzić się dało, to byśmy nie musieli na towarzysza Gierka czekać, żeby znowu w dziesiątce potęg gospodarczych świata się znaleźć.

Pewnie też głów sobie nie zawracają dziwowiskiem wielkim, że taki wykwit ducha trzeciomajowy z siebie wydawszy, Rzeczypospolita ducha zaraz oddała na amen, czyli na wiek z okładem. Zresztą jakie to dziwowisko, wyjaśnienie dawno już dała pieśń znana, na akademiach kiedyś śpiewana chętnie: gdy naród zawołał umrzem lub zwyciężym, panowie w stolicy palili cygara. Niejednego nałóg zgubił, ci panowie to też byli bracia Monopolanie i za kołnierz nie wylewali, a brać na to skądś trzeba było. Konstytucję chwalebną, choć spóźnioną, fortelem uchwalono, gdy większość posłów jeszcze od stołów wielkanocnych odejść nie zdążyła. Inaczej się nie dało, skoro nawet wcześniejsze ostrożne reformy uchwalały sejmy – jak to delikatnie ujmuje prof. Ajnenkiel – opłacone, i to nie dietą poselską, ale dukatami od carycy Katarzyny. Kieszonkowe takowe nawet król światły w końcu dostawał, i wcale się przed nim nie wzbraniał.

Więc wszystko przez „onych” i obcych, jak to u nas bywa. Każdy czyn za wcześnie i każda książka za późno, jak mówi poeta. Poeta wsteczny zresztą, postęp za nic mający, głoszący na piśmie, że Rzeczypospolita wcale nie przez liberum veto upadła, bo to dobry koncept był, najbardziej demokratyczny akt polski, prawa jednostki chroniący przed terrorem większości, wolność gwarantujący. Tyle, że jak Konstytucja 3 Maja pojawiła się za późno, tak i złota wolność szlachecka niewczesna była. A o sile prawa nie przesądza jego uchwalenie, lecz skuteczne stosowanie. Idea republiki szlacheckiej, jak to ze szczytnymi ideami bywa, zaczęła karleć za przyczyną możnych cwaniaków i tych z braci szlachty, dla których Rzeczypospolita stała się cudowną meliną.

Gdybyście, o bracia Monopolanie, świętowaniem nie byli tak umęczeni, to może by wam się w tym momencie i analogie jakie nasunęły, i myśli czarne. Ale nie ma obawy, wszak Swojszczyzna nasza, białoczerwona, myślenia od dzieci swoich nigdy nie wymagała. Wystarczyło, byśmy na przemian to białą chorągwią machać, to krwi czerwonej sobie upuszczać dawali. „Lud ten dobry jest”, pisał Hugo Kołłątaj do obawiającego się rewolucyjnej ruchawki króla Stasia. I wszystko kupi – dodają dziś polityczni pijarowcy (nie mylić z pijarami). On, czyli my, naród, synowie uszlachconych chłopów i schłopiałej szlachty.

Bo kto by tam ciężkie Norwidy czytał, skoro nawet najbardziej znane powiedzenie przypisywane Piłsudskiemu dyskusji nie wzbudza. Może prawdziwe jest i rzeczywiście Naród u nas wspaniały, tylko ludzie ku*wy?


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2012 Muzeum Literatury