Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 23 września 2011

Nie zadałem go Kazimierzowi Głazowi, który gościł we Wsoli niedawno. Pewnie nie zadam go również Ricie Gombrowicz, która odwiedzi nas wkrótce. Bo pytanie jest niepoważne, może nawet śmieszne. Ale nic nie poradzę na to, że dręczy mnie od dawna. I kusi, by postawić je właśnie tu, na poważnej stronie dostojnego muzeum.

Jakimś usprawiedliwieniem może być dla mnie cytat z Andrzeja Stasiuka, który również na tej stronie się pojawia: „świat pełen jest szczegółów, od których zaczynają się historie”. Czy jakaś historia wysnuć się może z faktu, że spośród zwierząt Gombrowiczów z okresu Vence to pies Psina stał się sławny, spychając w cień kota o imieniu Autostop? Dlaczego tak się stało? Pies, jak wspominał pan Kazimierz, wystąpił nawet we francuskiej telewizji w audycji o Gombrowiczu. O kocie pan Głaz nawet się nie zająknął. Oczywiście można poprzestać na racjonalnym wytłumaczeniu, że kot Autostop mieszkał z Gombrowiczami krótko, krócej niż Psina, jeden sezon zaledwie. I że nie biegał po Vence jak Psina, podstawiając łeb do głaskania i machając rozradowanym ogonem. Ale mnie to wytłumaczenie nie wystarcza, bo kiedy słyszę jakąś kocią historię, mam wrażenie obcowania z tajemnicą. Mroczną jak opowieści o kotach.

Autostop był przybłędą, którego Gombrowiczowie po prostu znaleźli. Znaleźli? A może on ich znalazł? Może chodząc swoimi ścieżkami postanowił właśnie im zajść im drogę? Skrzyżować ich ścieżkę ze swoją. Niepoważne? Może i tak, ale znam podobne historie, o kotach, które przychodziły i odchodziły, kiedy chciały. Czasem ich przyjścia i odejścia miały sens, zbyt osobisty, by o nim tu opowiadać. Ale że koty wybierają ludzi, by korzystać z ich opieki, którą czasem wynagradzają, jestem przekonany. Jeden z przykładów mam w domu, od kilku lat. Ma szylkretowe umaszczenie, zielone oczy, białe, niesamowicie długie wąsy i sposób miauczenia, który brzmi jak najczarniejsza rozpacz i którym terroryzuje nas, wymuszając, co chce – kocie przysmaki i bezwzględną uwagę. Właściwie nie ma imienia, choć ma ich wiele. Gdy przyjęliśmy ją do domu, wyglądała jak siedem nieszczęść, nastroszony pstrokaty kłębek, który gdy nie spał, był w nieustającym ruchu, jakby zabiegać chciał nieszczęśliwy początek żywota. Nazwaliśmy ją Mała Mi, od sympatycznej postaci z Doliny Muminków, ale im dłużej u nas mieszkała, im czuła się bezpieczniejsza, tym mniej miała w sobie sympatycznej słodyczy, zaś więcej rozwrzeszczanej rudawej ruchliwości. niszczącej meble, tapety i ciszę. Aż w końcu przestaliśmy nazywać ją imieniem, które nie przystawało już do istoty. Zaczęliśmy mruczeć pod nosem: diablica.

Ona też nas znalazła i historia o tym, jak nas wybrała, to taka kocia „opowieść wigilijna”. W wigilię Wigilii, w bardzo mroźny wieczór po prostu zaszła drogę synowi, kiedy wracał do domu. Łaciate, wielobarwne maleństwo na zlodowaciałym śniegu, krzyczące tak przeraźliwie, jakby za chwilę miało zamarznąć albo oszaleć ze strachu. Najpierw miała być u nas kilka dni, ale została na zawsze. Właściwie nie wiadomo dlaczego? Nie chcieliśmy pozbywać się z domu dowodu naszej dobroci i wrażliwości na los braci mniejszych? Wzruszyła nas opiekuńczość starego kota, który zajął się maleństwem z troskliwością, którą szybko poddaliśmy antropomorfizacji, bo przecież cały świat jest skonstruowany na naszą miarę? A może bezbronne i przytulne stworzenie wyzwalało w nas tę delikatność, o której już wątpiliśmy, by kiedyś istniała?

Oczywiście mógł tym wszystkim porządzić przypadek. Zbieg okoliczności, los, zwierzęce fatum. Więc nie ma o czym mówić? Opowieść o Lessie, która pokonała setki mil, by udowodnić psią wierność, opowieści o bernardynach, wyciągających ludzi spod śniegu i ogrzewających ich własnym ciałem, opowieści o psach, które latami wyczekują na powrót pana w miejscu jego śmierci, a nawet opowieść o psie, który lubił jeździć koleją – te wszystkie historie mają jasny sens, wzruszają nas bez reszty i nikt się nie będzie zastanawiał, że i one mogą być dowodem na istnienie instynktu oraz gospodina Pawłowa. Tradycyjnych opowieści o kotach lepiej w tym miejscu nie powtarzać, bo jeszcze przypadkiem przeczytają dzieci… Koty z tych ludowych horrorów są wredne, bezwzględne, niezależne i przede wszystkim niepojęte. Są tak różne od bohaterów wzruszających czytanek o dobrych ludziach i jeszcze lepszych uczłowieczonych psich przyjaciołach, że budzą lęk, czasem obrzydzenie. Irracjonalne, inne.

W roku 1223 papież Grzegorz IX oficjalnym dekretem uznał kota za wspólnika czarownicy i diabła. Nienawiść do kotów sięgnęła szczytu po pierwszej krucjacie. Koty jako symbol Araba i Szatana, jako ich podstępne wcielenie, były torturowane i palone na stosach. Gdy czytam o tym, Mi, duża już i niezależna, przygląda mi się zielonymi szparami swoich oczu, z ponurą uwagą, znieruchomiała na skraju biurka. A ja zastanawiam, na ile te straszne, zachowane w tradycyjne kulturze i jej przekazach, opowieści o kotach są opowieściami o nas samych, takich jacy jesteśmy, a nie jakimi siebie sobie wyobrażamy?

Data dodania: 13 września 2011

Wiszą. Na parkietach i na mostach, na ścianach blokowisk, drzewach, płotach i opłotkach, oknach autobusów, słupach i latarniach. Weź mnie, jestem najlepszy, najatrakcyjniejszy – krzyczą niemo twarze kandydatów na wybrańców. Kolejna odsłona marketingowej demokracji, w której o wyborze gatunku kiełbasy i wyborze politycznym decydują te same sztuczki i złudzenia.

Kolejna kampania wrześniowa rozgrzewa graczy i ich polityczną publikę do czerwoności. Ale i w nas, zwykłych przechodniach, budzi emocje, choćbyśmy ich unikali. Tak ma być, na tym polega marketing. Sztuka ściemy. Język kampanii nie jest językiem debaty, nadaje się co najwyżej do debatowania o braku debaty. To, co debatami nazywają telewizyjni dziennikarze, to bijatyka na ringu, sędziowana przez zegarmistrzów. Pański czas się już skończył – krzyczą do przekrzykującego swojego przeciwnika polityka, który ma nadzieję, że jego czas dopiero się zaczyna. Widzowie słuchają, ale nie słyszą, bo i nie mają czego słyszeć. Wyłączają telewizor i wyłączają się z wyborów. Pozostali – widzący, a nie słyszący – głosują na tych, co krawat mają ślicznie zapięty. Koniec widowiska.

Jest jeszcze jedno wyjście: wyłączyć fonię, skupić się na obrazie, na twarzach, na minach i grymasach, uciekających lub łaszących się do kamery spojrzeniach, uśmiechach i zaciskaniu ust. Bo to „prywatna estetyka powołuje do życia postawę etyczną i rozumienie historii”. Taka kolejność rzeczy – twierdził Josif Brodski – czyni nas wolnymi i daje nam wybór. Gdy zaczyna się pora politycznych burz, wracam do esejów Brodskiego, by przypomnieć sobie właściwą miarę dystansu. W przestrzeni publicznej zaczął się wysyp twarzy klejonych na płótnie, tekturze i paździerzu, więc sięgnąłem po „Sprawić przyjemność cieniowi”, hołd poety dla poety i poezji, ale nie tylko.

Esej o Wystanie Audenie to także tekst o czytaniu twarzy. „Nie trzeba być Cyganem albo Lombroso, aby wierzyć w odpowiedniość pomiędzy zewnętrznym wyglądem jednostki a jej postępkami: ostatecznie na tym właśnie opiera się nasze poczucie piękna” – pisze Brodski o zależnościach estetyki i etyki. Wspomina, jak wyobrażał sobie twarz Audena i jak w tej twarzy rysują się zdania jego wierszy, a potem spędzał godziny nad wyszperanym gdzieś w końcu maleńkim portretem fotograficznym. „Ogromnie lubiłem proces wysnuwania domysłów z owej fotografii o rozmiarach znaczka pocztowego. Zawsze szuka się po omacku jakiejś twarzy, zawsze się pragnie, aby ideał oblókł się w ciało…”. Wie o tym nie tylko poeta, spece od politycznego marketingu również.

Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, by namawiać kogokolwiek do poetyckiego szukania znaczeń w retuszowanych komputerowo podobiznach porozwieszanych dokoła. Ani tym bardziej do czytania wierszy przed pójściem do urn. Przecież „społeczeństwo nie ma wobec poety żadnych zobowiązań. Będąc większością na mocy definicji, widzi przed sobą inne możliwości niż czytanie wierszy, choćby najlepiej napisanych. Ale nieczytanie wierszy sprawia, że społeczeństwo osuwa się na taki poziom wysłowienia, na którym staje się łatwym łupem demagoga lub tyrana”. Dlatego właśnie proponuję, by na chwilę wyłączyć fonię, zatrzymać stopklatkę, przystanąć przed latarnią i przyjrzeć się twarzom kandydatów na wybrańców. Z Brodskim w pamięci, by „nie pomylić demagoga z półbogiem”.

Pewnie nie sprawiam przyjemności cieniowi, wpychając go w kontekst mizernej kampanii politycznej. Nie miał złudzeń co do historii czy polityki, choć nie był też klerkiem. Nie wierzył, że estetyka kiedykolwiek będzie decydować o wyborach społecznych, a społeczeństwo zasłucha się w głos starego poety. Ale znał też cenę społecznej głuchoty. Ostrzegał: „…społeczeństwo będzie słuchać, co mówi polityk w podobnym czy nawet starszym wieku – ale nie, co mówi poeta. Kryje się za tym szereg przyczyn, od antropologicznych do lizusowskich. Lecz wniosek jest prosty i nieunikniony: społeczeństwo nie ma prawa się skarżyć, jeśli polityk je wykończy”.

Data dodania: 29 sierpnia 2011

Nie wszystko jest literaturą, ale literatura jest wszędzie. Także w piłce nożnej, o czym dobrze i od dawna wiedzą felietonista Pilch i redaktor Wołek. Jeśli literatura jest (także) zaskakującą grą słów i zmaganiem form, to mecz Legii ze Spartakiem* był prawdziwą literaturą. Narodową i w formie, i w treści.

Gol! Goooool! Gool! Janusz! Gol! – wrzeszczeli komentatorzy, gdy piłkarz Janusz Gol w samym końcu meczu strzelił zwycięską bramkę dla Legii. – Gol Janusz! Gol! Goool Gol Goool!. Gra słów jak w tekście poetyckim, a i sama bramka jak poezja, odrywająca się od ziemi, poza czasem. (To znaczy strzelona w doliczonym czasie gry, głową, z wyskoku). Wcześniej mieliśmy dramat i horror, gdy Rosjanie w dwadzieścia kilka minut strzelili dwie bramki i wydawało się, że jest po meczu. Ale było jak u Hitchcocka, mistrza trzymających w napięciu scenariuszy. Napięcie rosło, a Polacy walczyli jak lwy, szarżowali jak husaria pod Wiedniem albo raczej Kłuszynem. Kopali, atakowali ciałem, strzelali, nie cofali nóg, rąk ani innych części – istny epos bohaterski. „Pieśń o Rolandzie” na sztucznej trawie przy akompaniamencie tłuszczy ryczącej w kółko jedyne słowa wyuczone po polsku: Leeegia! Kuu…a!, z całkiem poprawnym akcentem. Tak legioniści polonizowali Wschód. Bogowie byli z nimi, a także tradycja, historyczna i literacka.

Trener legionistów niczym Wernyhora wieszczył przed wyjazdem nasze zwycięstwo. Nie z formy piłkarskiej jednak je wywodził, nie ze składu, z którego wypadli najlepsi, ale z tego, że piłkarze polscy (i Polacy w ogóle) właśnie „w obliczu takich niekorzystnych zbiegów okoliczności potrafią wykrzesać z siebie takie rezerwy, jakich na co dzień nie pokazują”. Polak potrafi, jak musi, bo tak nauczyła go historia i literatura, w szkole do głów wbijana. „Dziady”, „Konrady” i „Kordiany”, Sowiński w okopach woli, a kto Polak na bagnety, hej, okupacje-konspiracje, Samossiery, Kmicice i inne Sienkiewicze, , jak to na wojence ładnie czwórkami do nieba szli, a lato było piękne tego roku.

Wiedział trener Skorża, że Polak, gdy go za mocno biją, gdy do muru przyprą i krzyżyk na nim postawią, to wierzgnąć jeszcze może, gryźć trawę i wroga, samego siebie prześcignąć na nic nie zważając, ani że wróg mocniejszy, a rozsądek podpowiada, iż szans na zwycięstwo nie ma, ani że mięśnie sztywnieją, kości trzeszczą, zaś płuca wyplute nie bolą – jak pisał rewolucyjny poeta. Polak potrafi, o czym przekonała się Wisła, która tutejszych kopaczy zastąpiła armią zaciężną zagraniczną. Tej, jak w potrzebie stanęła, to nad poziomy wzlatywać jej się nie chciało. Co innego gol, przepraszam: Gol oraz piłkarze-herosi: Rybus, Kucharczyk, Borysiuk i Żyro. Zgotowali oni Spartakowi prawdziwe Termopile i na dodatek je przeżyli.

Nazajutrz po meczu tytuły gazet mogły być dla niekibiców mylące. Ogłaszały one „Moskwa zdobyta”. Dzień później przypadała rocznica prawdziwego wzięcia Moskwy – poddania miasta Żółkiewskiemu po zwycięskiej bitwie pod Kłuszynem. Rzecz miała miejsce pięćset jeden lat temu, więc mogliśmy o niej zapomnieć. W końcu bijali nas po głowie, oj, nie raz bijali.

Zresztą zwycięstw takich, jak to pod Kłuszynem, i tak nie potrafiliśmy nigdy wykorzystać. Więc jeśli teraz w dalszych rozgrywkach Legia polegnie, to napiszemy o tym elegię.

* Dla nieświadomych wagi wydarzenia: Legia Warszawa pokonała Spartaka Moskwa w rozgrywkach piłkarskiej Ligi Europejskiej. Spartak w rankingach jest o sto miejsc wyżej od Legii, ma wielokrotnie większy budżet, zaś jego piłkarze zarabiają tyle, że legioniści mogą tylko pomarzyć. Spartak był zdecydowanym faworytem dwumeczu, a z Warszawy wywiózł bardzo korzystny rezultat. Polskie gazety nazwały to zwycięstwo „cudem nad Moskwą”.

Data dodania: 19 sierpnia 2011

Wakacyjny wyjazd i przyjazd przypadły mi przypadkiem na dni narodowej celebry. Żegnało mnie wycie syren ogłaszających czas Powstania nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach, którym oszczędzono masakry. Przywitały kościelne dzwony oznajmiające „cud nad Wisłą”, czyli święto bicia bolszewika z pomocą Przenajświętszej Panienki. Krótka ucieczka od rzeczywistości sprawiła, że polskie świętowanie bardziej niż kiedykolwiek wydało mi się nierzeczywiste i groteskowe.

Rzeczywiste emocje prowokuje pytanie o sens Powstania Warszawskiego. Pytanie to jednak nie ma sensu. I nie dlatego, że w tym roku najgłośniej o Powstanie kłócili się nie naukowcy, eseiści czy poeci, lecz politycy i piłkarscy kibole. To zresztą powinno dać nam do myślenia, bo i jedni, i drudzy żyją w chronicznym stanie wojny, niczym zwalczające się plemiona. Podczas rozpadu Jugosławii fanatyczni kibice byli świetnymi żołnierzami po wszystkich stronach frontów. Ale warto też pamiętać, że Radovan Karadzić, jeden z najważniejszych polityków bałkańskich, był „w cywilu” poetą.

Pytanie o sens Powstania jest bez sensu, bo zakłada istnienie racjonalnego jądra zbiorowych i jednostkowych decyzji o samobójczej walce. A ja sądzę – i tu jestem zgodny na przykład z Jarosławem M. Rymkiewiczem – że są w życiu nie tylko jednostek, ale i zbiorowości, momenty jakiegoś fatalistycznego szaleństwa, jakiejś niecodziennej determinacji na granicy histerii i destrukcji, że istnieje cała sfera odruchów i czynów, które dają się racjonalizować dopiero po fakcie, mówieniem o honorze, umiłowaniu wolności, godności, co nie mogła już dłużej znieść poniżenia. Wsłuchajmy się w relacje tych, którzy tamtą masakrę przeżyli: oprócz Wielkich Słów mówią oni często, że po prostu już dłużej TAK być nie mogło, że dłużej nie dało się TEGO znieść. W czasach szaleństwa szaleni bywają i oprawcy, i ich ofiary. Odpowiedź na szaleństwo czasem musi być szalona.

Podczas walk powstańczych w Warszawie zginęło tyle osób, ile mieszka dziś w polskim mieście średniej wielkości, takim na przykład Radomiu. Tylko 10 procent zabitych stanowili powstańcy. Czcijmy więc przede wszystkim pamięć tych, którzy ginęli bezbronni, bo znaleźli się w oszalałej historii. Ginęli, próbując przetrwać. Powinniśmy świętować nie rocznicę rozpoczęcia rozpaczliwego i szaleńczego zrywu, którego symbolem są kilkunastoletnie dzieci wysyłane pod kule, lecz tragiczny upadek powstania, przez pamięć również o tej milczącej i ginącej większości.

Celebrujemy klęski jak zwycięstwa, więc nie potrafimy świętować prawdziwych zwycięstw. Największego z nich nawet nie nazywamy wprost, wolimy mówić o „cudzie nad Wisłą”. A przecież w 1920 pogoniliśmy bolszewika, bo był w Polsce wybitny przywódca, dobrzy dowódcy, mobilizacja naprawdę powszechna, bitni i odważni żołnierze oraz błędy i bałagan po wrażej stronie. Nam to jednak nie starcza, trza nam jeszcze mesjanizmu i Boskiej Opatrzności? Mówimy o cudzie, bo nie możemy uwierzyć, że Polak po prostu może być zwycięzcą, a nie męczennikiem, że może wroga przepędzić, a nie tylko dać mu się zabić z Ojczyzną na ustach? Nie wierzymy, że sami radę damy, dlatego wciąż za nas zwyciężać musi kobieta, Panienka Przenajświętsza, a w najlepszym wypadku ksiądz Kordecki, też bohater w sukience?

Od polskiej celebry, trzymającej nas w dybach aż do odrętwienia mózgu, uwolnij nas Panie. A jeśli nie możesz, to może chociaż urlop jakiś zdrowotny nam się przynależy?

Data dodania: 30 lipca 2011

Jadę. Na urlop, niby zasłużony, a jednak z wyrzutami. Uświadomiłem sobie bowiem, że jeśli ktoś w dzieciństwie był kolonistą, na starość na pewno zostanie kolonizatorem. Jeśli zaś na dodatek jest biały, to biada mu, biada… Potępiony być musi i będzie.

Ja jestem biały nawet po urlopie. Bo ze słońca korzystam niepazernie i nikogo nie epatuję swoim nadmiarem. Nie smażę się na słońcu, mówiąc po prostu. Ale czy tak po prostu, nieideologicznie i niekrytycznie, wypada jeszcze mówić o wakacjach, podróżowaniu, turystyce. Dyskusja o książce Jennie Dielemans „Witajcie w Raju” w dwutygodniku.com dowodzi, że nie można. I że nikt z tych, którym przydarzy się urlop, nie wróci z niego niewinny. My, biali turyści i wczasowicze chcemy dobrze, a czynimy zło. I to czynimy nic nie czyniąc, przeciwnie – wylegując się na plażach, w basenach i hotelowych łóżkach w różnych zakątkach świata. Strach się bać.

„Turystyka i w ogóle podróżowanie są szkodliwe dla miejsca, do którego jedziemy, i ludzi. Ale o ile tezy Dielemans o szkodliwości wyjazdów all-inclusive – kiedy leżymy na plaży, nie zastanawiając się, co jest za murem – są dosyć oczywiste, to jej przeświadczenie, że każde podróżowanie jest rodzajem turystyki, budzi już wątpliwości”– tak główne tezy szwedzkiej autorki streszcza prowadząca dyskusję Zofia Król. Według uczonych i doświadczonych dyskutantów dobry turysta/podróżnik to ten, kto zastanawia się przede wszystkim, czy pieniądze, które zostawia w jakimś egzotycznym zakątku świata trafią do jego biednych mieszkańców, czy też pomnożą majątek zachodniej korporacji lub lokalnego satrapy. Upraszczam, ale tylko trochę. Turysta nie powinien ulegać przemożnej (i banalnie naturalnej) pokusie zobaczenia po prostu czegoś nowego. „Potrzebę doświadczenia czegoś wyjątkowego trzeba trochę przystopować na rzecz takiej nudnej analizy ekonomicznej” – przestrzega Radosław Muniak.

I żadnych usprawiedliwień, że to my, turyści, napędzamy produkt narodowy brutto i netto odwiedzanych miejsc, że miejscowym dajemy zarobić i jakoś związać koniec wakacji z końcem posezonia, że bez nas nie mieliby często ani na życie, ani na ratowanie swoich zabytków. Żadnych wykrętów. Nawet w najbardziej atrakcyjnym turystycznie miejscu jesteśmy bowiem intruzami. Że tradycyjny turysta to intruz, uważają nie tylko postępowi intelektualiści, ale i zwykli ludzie. Władze Wenecji dla ich dobra wymyśliły, że ponieważ tramwaje wodne są tak zatłoczone przez zwiedzających, iż czasem nie wystarcza miejsca dla miejscowych, wprowadzi się dla tych ostatnich osobne wejścia i pierwszeństwo zajmowania miejsc. Ciekawe, czy pojawią się też tabliczki: „tylko dla wenecjan”?

A może wyjściem z turystycznej okupacji świata (szczególnie trzeciego i czwartego) byłby powrót do dziewiętnastowiecznej idei podróży, zakładającej uczenie się języków i kultur, które odwiedzamy, niespieszne kolekcjonowanie wrażeń i wzruszeń? Bez żartów, „XIX-wieczni podróżnicy jeździli za nostalgicznymi obrazkami, zupełnie nie licząc się z osobami, które spotykali. Szukali cudownej chatynki (…), szukali wzruszeń, gotowi jednocześnie przegnać chłopa, żeby nie psuł pejzażu” – powtarza za autorką „Witajcie w raju” Marcin Michalski. Jeszcze raz dr Muniaki: „Nie idealizujmy tego XIX-wiecznego podróżnika, bo to był biały kolonizator”.
Lektura rozmowy w dwutygodniku może być oświecająca niczym lipcowe słońce. Zrozumiałem, że nic nie odkupi win mych i wstecznictwa. Bo i cóż z tego, że nie jeżdżę do krajów postkolonialnych ani za żadną inną granicę, skoro i na Helu ukochanym zachowuję się jak biały kolonizator. Po kaszubsku nie znam ani słowa, no może jedno: Tusk. Nie tylko mieszkam w domu pani Alicji, ograniczając przesympatycznej gospodyni prywatność i przestrzeń życiową, ale też bezczelnie głaszczę przynajmniej raz dziennie Nelkę, jej uroczą labradorkę. A co najgorsze jem, piję, kupuję, wyleguję się i łażę po tym Helu zupełnie bezrefleksyjnie, ani analizy ekonomicznej nie zrobiwszy uprzednio, ani nawet prostego rachunku sumienia. Nawet turystą nie jestem, ani tym bardziej podróżnikiem. Nie chcę odkrywać, doświadczać, poznawać. Chcę po prostu odpocząć. Można by powiedzieć, że jestem klasycznym wakacjuszem. Żadne to jednak usprawiedliwienie: wakacjusz nawet brzmi podobnie jak utracjusz. Czyli biały kolonizator i basta.

Najważniejsza diagnoza postawiona przez dyskutujących o książce Dielemans jest tyleż prawdziwa, co oczywista: współczesny sposób podróżowania determinują prędkość życia i frustracja; gdyby nie one, nie musielibyśmy szukać równie szybkiego uspokojenia. Nie uciekalibyśmy w agresywną turystykę, gdyby post-modernizm nie rozbił naszego wnętrza. „Nie mamy swojego centrum i szukamy go gdzieś poza nami”.
Zatęsknić za utraconym wewnętrznym centrum przydarza się chyba każdemu. Gdzie go szukać? Jak je odzyskać? Na koniec cytowanej rozmowy nowoczesny demaskator białego kolonizatora wyznaje nieoczekiwanie: „A ja w sobotę byłem na grillu nad Wisłą, pierwszy raz od kiedy mieszkam w Warszawie. Oczywiście od strony praskiej. I naprawdę, jeśli chodzi o emocje, doświadczenia, nie różnił się niczym od grilla z Masajami w Seregenti, gdzie pieką antylopę.”

Na następny weekend polecam Świerże Górne koło Kozienic, najlepiej piaszczystą łachę przy wiślanym promie. Miejsce to ciche i spokojne. Biały kolonizator pojawia się tam niezwykle rzadko, a i Masajowie za bardzo nie przeszkadzają.

Data dodania: 18 lipca 2011

Dwie upalne lipcowe rocznice. Grunwald, pod którym tym razem podobno do końca nie było wiadomo, kto wygra, bo „rycerze” mieli bić się naprawdę. I rocznica Jedwabnego, dziesiąta od przyznania się do grzechu. Tam wiadomo, kto na pewno przegrał.

Na polach Grunwaldu oczywiście tłumy, w Jedwabnem mniej więcej stała liczba polityków, kościelnych hierarchów, polskich i światowych działaczy. Popularne media liczą ich jak przed zaśnięciem. I jeszcze kilkoro gapiących się dzieci. Tamtejsi, nieobecni, swoje wiedzą i swojego wiedzieć nie chcą. Nie chcą brać na siebie całej winy, bo nie była tylko ich winą. Tamtejsi, my wszyscy.

Trochę podsumowań w czasopismach, głównie katolickich. Jedwabne boli wierzących, bo wzięło się z grzechu tak starego, że niemal założycielskiego, starego jak naród wybrany do Zagłady. W tych podsumowaniach rozczarowanie, bo jeśli przez te dziesięć lat toczyła się wokół Jedwabnego jakaś dyskusja, to była ona Grossa warta. Charakterystyczny jest tekst wrocławskiej historyczki, Bożeny Szaynok, zamieszczony w „Więzi”. Publicystycznej tendencyjności Grossa przeciwstawia autorka wrażliwość Barbary Engelking-Boni, która w swojej książce oddała głos autentycznym relacjom świadków i ofiar polskiego udziału w Zagładzie. „Dlatego książka Barbary Engelking jest tak ważna. Dzięki niej szukający pomocy przestają być tylko Żydami, otrzymują imiona. Zaczynamy rozumieć, co oni czuli…”

Czy rzeczywiście? Nadawanie imion i budzenie empatii, wciąganie w świat przedstawiony i w życie wewnętrzne bohaterów opowieści (oczywiście upraszczając) to sprawa literatury. Dobra literatura ma do tego narzędzia. Gdy tymi narzędziami posługuje się nauka, to uprawia literaturę. Tyle że kiepską. W tej samej „Więzi” Władysław Bartoszewski zadaje trafne pytania: „Fakty miały miejsce, ale jak zweryfikować uczucia? Na jakiej podstawie, w oparciu o jakie metody badacze mogą dzisiaj wyrokować o ówczesnych motywacjach i uczuciach?” Te pytania stawia człowiek, który ciemną i złożoną rzeczywistość okupacyjną nosi w swojej pamięci, a nie wyciąga ją z bibliotecznej półki. Dlatego warto nad jego pytaniami pomyśleć. Kiedy bowiem rzeczywistość przekracza rutynę codzienności, kiedy świat wypada z kolein, a to, co uznawane było za nieludzkie, staje się jak najbardziej ludzkie, nauka okazuje się bezradna.

Historycy są w stanie racjonalizować publicystyczne zacietrzewienie Grossów, jakoś tam przy pomocy argumentów i rozsądku usytuować się w przestrzeni ograniczonej dylematem ZŁOTE ŻNIWA czy ZŁOTE SERCA. Ale już kwestia wiarygodnej liczby Żydów, którzy w tamtym czasie ponieśli śmierć z ręki i winy polskich współobywateli, obezwładnia naukowy wywód. Nie chodzi wcale o to, że trudno taką liczbę ustalić. Chodzi o to, jaki taka tragiczna arytmetyka ma sens. Bo co tak naprawdę w pojmowaniu świata, ludzkiej kondycji i natury zmieni ustalenie, czy bratobójczo zamordowanych zostało 10 czy 100 tysięcy Żydów? Czy wina będzie rosnąć wraz ze stosem trupów?

Dwudziesty wiek zaaplikował człowieczeństwu szczególne znieczulenie: przemysły śmierci, mordercze szaleństwa pozostawiły po sobie miliony trupów. Te stosy ciał, góry popiołów i kości mogą przytłoczyć, stępić wrażliwość, zbrodnię i cierpienie odrealnić, zakryć cmentarną statystyką, zagłuszyć martyrologicznymi, rocznicowymi oracjami. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało: ratunkiem jest literatura. To ona cierpieniom nadaje imiona.

Po latach dyskusji i badań naukowcy „odkryli” dowody na istnienie polskiego ludowego antysemityzmu. Tego samego „naturalnego” antysemityzmu, który literatura znała i opisała już dawno, a który odnalazła w języku, w mowie. Naukowość nie wytrzymuje konfrontacji z wybitną literaturą, taką choćby, jak małe prozy ze „Skrawka czasu” Idy Fink. Akapit z „Za żywopłotem” mówi o tym ludowym antysemityzmie więcej niż statystyki i analizy. Na leśnej drodze, w mgle gęstej jak mleko, bohaterowie słyszą strzały i głosy. „Głosy słychać ni to blisko, ni to daleko, mgła jakby nam watę w uszy nakładła, co parę minut strzał, trochę krzyku – i cisza. (…) Nic się nie bój – powiada Mikołaj – to Żydów strzelają. Złaź z wozu i do lasu. Teraz nie przejedziemy. Trzeba poczekać aż skończą.”

Taki już los, Żydów i Polaków, cierpieć i na cierpienie patrzeć? Czy rezygnacja wobec losu to już zło? W innym fragmencie „Skrawka czasu”, zatytułowanym schron, dwoje Żydów wraca w kilka lat po wojnie do ludzi, dzięki którym przeżyli wojnę. Chłopu, który ukrył ich przed zagładą w, obiecali, że po wojnie za ich pieniądze wybuduje sobie nowy dom. Teraz jadą go oglądać. Dumny gospodarz pokazuje im kolejne izby, a na koniec nowy, solidny i przestronny … schron, w którym będą mogli żyć wygodnie, gdy znów się będą ukrywać. Bo że będą musieli, ten dobry człowiek nie ma wątpliwości.

„Skrawek czasu” to raptem 101 stron, trzydzieści bardzo krótkich tekstów, niejednoznacznych, przejmujących i przerażających, choć opowiedzianych szeptem. Trzydzieści fragmentów losu, niektórych nie da się przeczytać bez ściśniętego gardła. Dla mnie warte więcej niż dziesiątki analiz i traktatów, bo na pewno bliższe ciemnej tajemnicy człowieczeństwa. Ilu jednak czytelników słyszało i pamięta o Idzie Fink? To nie Gross, nie skandal, nie krzyk i obelgi. To szept, który trzeba chcieć usłyszeć.

Mam wrażenie, że przegapiliśmy moment, który mógł niezwykle poszerzyć naszą zbiorową wyobraźnię, język i wrażliwość. W lęku przed pułapką martyrologicznego banału i balastu zepchnęliśmy do literackiego getta ważne współczesne teksty o śmierci, cierpieniu i mroku ludzkiej natury. Zbyt mocno kłóciły się z nowoczesnością i ponowoczesnością, literacką modą oraz popkultem samozadowolonej witalności. A może ten moment jeszcze przed nami? Zanim znów sobie sami zgotujemy los trudny do opisania.

A pod Grunwaldem jednak i tym razem zwyciężyliśmy.

Data dodania: 4 lipca 2011

Paweł Kukiz zagrał się już chyba na śmierć. Grał dla Tuska, teraz zagrał przeciw Tuskowi. Nie chodzi o to, że zmienia poglądy. Każdy ma prawo, nawet jeśli poglądy zmienia zanim je nabędzie. Kukizowi zamarzył się rząd dusz. Zawsze kiedy artyści marzą o rządzie dusz, wydarzają się nieszczęścia. Szczęście, jeśli te nieszczęścia wydarzają się tylko marzącym. Kukizowi właśnie się wydarzyło.

Artystyczne granie dla protestujących tłumów kojarzy się z wielką historią: strajkami, przewrotami politycznymi, rewolucjami. Stocznia, kijowski majdan, czy o wiele wcześniej rewolucja goździków. 30 czerwca Kukiz zagrał na zwyczajnej związkowej demonstracji, nawołującej do podwyższenia płacy minimalnej i obniżenia akcyzy na paliwo. Czy śpiewając tango o posłance Beger (lubię seks jak koń owies) Kukiz nawoływał do użytkowania alternatywnych, proekologicznych środków transportu? Czy śpiewając brutalną, ale socjologicznie prawdziwą piosenkę „Rowerek”, popierał protestujących czy też z nich kpił (warto zajrzeć do tekstu)? Zresztą słuchacze niespecjalnie interesowali się brzmieniem „Piersi”, woleli wycie własnych syren i piszczałek. Coraz mocniej zdenerwowany Kukiz zaciągał się na scenie papierosem i głupio prowokował, unosząc lewą rękę ku górze, w geście niby-hajlowania. Moro i glany dopełniały obrazu. Żałosnego, aż kpić się odechciewa.

Kukiz zgrał się, bo wszedł w politykę. Nie wtedy jednak, kiedy śpiewał ostre i kontrowersyjne kawałki o ZChN, postkomunistach i innych. Takie politykowanie i prowokacje są w historii rocka czymś normalnym. Ale Kukizowi śpiewanie nie wystarczyło. Jak wielu przed nim zamarzył o działaniu politycznym, o akcji bezpośredniej. Popełnił błąd wielu artystów, którzy uznawali, że – jak to określił Kundera – prawdziwe życie jest gdzie indziej. Łapali się na to złudzenie artyści o niebo więksi od Kukiza i potem długo chodzili na smyczy własnych złudzeń. Smycz trzymali w garści cwani politycy i ideologowie. Tak było w państwach totalitarnych. A dziś?

Dziś Paweł Kukiz ma wrażenie, że żyjemy w komunie. „Jest kilka PZPR-ów, kilka partii wodzowskich, które ścierają się między sobą” – wywodził w słynnym „Drugim śniadaniu mistrzów” (czyich?) z Donaldem Tuskiem w roli głównej. Omamiony polityką, sprowadzony do roli partyjnego celebryty, wierzgał i kąsał, by w końcu złożyć miłosne wyznanie: mam z panem kłopot, bo pana lubię. Tamto śniadanie musi odbijać się brzydko Kukizowi do dziś, skoro postanowił zagrać koncert dla demonstrującej klasy robotniczej z Solidarności.

Czy Kukiz decydując się na granie-wiecowanie, myślał na przykład tak: „obowiązkiem twórcy, kształtującego duchową dziedzinę życia narodu, jest wczuć się w tętno pracy mas ludowych, w ich tęsknotę i potrzeby, z ich wzruszeń i przeżyć czerpać natchnienie twórcze do własnego wysiłku, którego celem głównym i podstawowym winno być podniesienie i uszlachetnienie poziomu życia tych mas.”? Raczej chyba nie monologowałby takim językiem, bo to język Bieruta, z 1947 roku na dodatek. Ale czy – posługując się innymi słowami – nie o takiej solidarności artysty z tłumem myślał? Jeżeli myślał.

Kiedy jednak w wiecowym teledysku („szlachetnie” opublikowanym na internetowej stronie GW) przyglądałem się zniszczonej, zmęczonej twarzy Kukiza, kiedy obserwowałem, jak smutek zmaga się w nim z wkur…zeniem, poczułem coś w rodzaju solidarności. Solidarności dla niemal rówieśnika. W biografię pokolenia, które dorosło w nędznych, ale i wielkich czasach beznadziei i przełomów, w latach osiemdziesiątych, to, co dzieje się dziś musi wydawać się za małe, za miałkie, za zwyczajne. Musi czasem boleć jak stracona szansa. Do tego jeszcze dochodzi inna utrata, pewnie ważniejsza: lat, młodości, siły. Niewyrwanych kartek z kalendarza jest coraz mniej, coraz więcej natomiast rzeczy niezrobionych, możliwości niewykorzystanych. Przychodzi więc moment, że trzeba wszystko jeszcze raz – może ostatni – wywrócić, zaryzykować, licytując ostro. Ja w takim momencie uciekłem od polityki, od gadania o niej, Kukiz odwrotnie: w politykę uciekł. Nie wybrał dobrze.

Właśnie tak wolę myśleć o Kukizie, nie dopuszczając małostkowych podejrzeń, że to, co robi, to rozpaczliwa próba znalezienie miejsca na scenie, którą nazajutrz zajmą młodsi i modniejsi. Ratowania się przed losem Rosiewicza, któremu po słynnej piosence dla Michaiła Gorbaczowa pozostała jedynie estrada Radia Maryja.

Data dodania: 29 czerwca 2011

Czy Duch Dziejów może – jeśli istnieje – objawiać się w smaku kiełbasy? W jej zapachu? W jej braku i w jej cenie? Czy to reguła: najpierw wołanie o chleb i kiełbasę, kamienie, pałki, strajki, a potem mozolne nadawanie sensu, by pozostało coś oprócz zapachu przypraw i gazów łzawiących?

W porównaniu z innymi polskimi miesiącami ten Czerwiec, 25 czerwca siedemdziesiątego szóstego roku, jest jakby mniejszy, kłopotliwy, wstydliwy. Przez tę kiełbasę, przez szynki wyrzucane z okien płonącego Komitetu, przez wybite szyby sklepów i rozkradzione bele materiałów? Pewnie tak, bo władza zrobiła wtedy wiele, by pokazać, że burzące spokój warchoły to złodzieje, margines, lumpenproletariat. A wśród protestujących byli rzeczywiście i lumpenproletariusze, i nędzarze z marginesu. Wymarzonych, oglądanych przez szybę rzeczy nie kradną przecież syci i bogaci, tylko biedni i zgłodniali. Opowieść o proteście przeciw upodleniu dopisali potem związani z KOR inteligenci. Co nie znaczy, że Czerwiec nie był protestem przeciw upodleniu. Nawet jeśli chodziło o cenę kiełbasy.

Kiełbasa, jej brak lub cena, są motywami równie ważnymi, co niechęć do tyranii czy bunt przeciw niesprawiedliwości społecznej. Idee pojawiają się później, albo obok, wraz z liderami i doradcami liderów. Tak wyglądały wszystkie polskie miesiące. To była ich siła – bo łaknący są odważniejsi i bardziej zdeterminowani. I to była ich słabość, bo łaknących łatwiej spacyfikować kiełbasą lub jej obietnicą. Spałowawszy wcześniej (dosłownie lub medialnie) tych najbardziej zapalczywych. Albo tych, którzy nawiną się pod rękę, dla przykładu.

Zdziwienie korowców, zawstydzenie, że w Polsce jest taka nędza, jaką wtedy zobaczyli w Radomiu. Nieufność wobec nich, niosących materialną pomoc i gotowe hasła – narracje. Jedno i drugie przyjmowane z niedowierzaniem. I tak już pozostało – nie tylko w tym mieście, ale w tym mieście najbardziej. Oporne zakładanie Solidarności, mizerni przywódcy, przetrącony pałką kręgosłup. Zażenowanie i wyrzuty sumienia, schludne i wyprasowane. Dręczące, skrywane pytanie: czy wstydzić się kiełbasy? Dziś, w demokracji, też mamy jej szczególny gatunek, wyborczy. Smakuje dość podobnie.

Literatura nie zauważyła właściwie Czerwca ‘76. Inne miesiące tak, choć rzadko wprost, rzadko opowiadając wydarzenia najważniejsze dla historii. Można odnieść wrażenie, że pisarze woleli działać niż pisać. Najwięcej literackich stron napisano o „stanie po zapaści”. Wtedy też działano tak jakby pisano opowieść, pisano tak jakby zdania rzeczywiście łamały zęby krat. Mrzonki o solidarności międzyklasowej i jedności do dziś przesłaniają fakt, że „robotnicy” nigdy nie zaufali „inteligentom”, zaś „inteligenci” miłością do „robotników” leczyli swoje kompleksy, przede wszystkim kompleks ludzi zbędnych, niepraktycznych. Zamiast pisać, spiskowali. Dlatego literatura nie dała świadectwa. Nawet nie zapisała doświadczenia. Mamy celebrę, nie mamy sensu.

Obchody rocznic, celebra, są łatwiejsze niż myślenie. Myślących często zbywa wzruszenie ramion, myślących krytycznie – głuchota. Głuchota na pytanie Andrzeja Kijowskiego, który w mniej więcej rok po Czerwcu, w „Rachunku naszych słabości”, pytał wątpiąco, czy gdy Polacy odzyskają wolność i wolny rynek, będą w stanie zrezygnować z byle jakiego, ale jednak spokoju, który dawał PRL. Głuchota na długo niewydawaną książkę Sergiusza Kowalskiego „Krytyka solidarnościowego rozumu”, który w dekadę po Kijowskim w imponującej analizie solidarnościowej semantyki odkrywał, że Polacy w roku 80. wcale nie chcieli kapitalizmu, lecz jedynie „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wreszcie głuchota na niedawne prowokacje Stefana Chwina, który w „Dzienniku dla dorosłych” śmiał twierdzić, że wolności i demokracji nie wywalczyliśmy w kolejnych polskich Miesiącach, lecz została nam dana geopolitycznym zbiegiem pomyślności.

Radomski Czerwiec nie ma pomnika, ma kamień węgielny. Tu od dawna niczego nie dokończono, to miasto nie ma formy, daje się ugniatać i wałkować jak ciasto na kluchy. Kluchowatość to jego stan naturalny. Kluchowatość okraszona marzeniami o wielkości. Wtedy spacyfikowane, ze słabą Solidarnością i niechęcią do oporu, w demokrację i kapitalizm moje miasto weszło nieprzygotowane, rozmamłane, i tak zostało do dziś. Nie tylko tutaj, ale tu jakoś szczególnie.

Gdy oglądam kolejne smutne obchody prawie okrągłej rocznicy Czerwca, w głowie kołacze mi pytanie: a co, jeśli przerażające sugestie Kijowskiego, Kowalskiego, Chwina są prawdziwe. Co jeśli wolności nie zdobyliśmy, może nawet nie chcieliśmy jej zdobywać? I co, jeżeli w tych wszystkich polskich miesiącach chodziło może i o wiele spraw, ale najbardziej jednak o kiełbasę? Może dlatego tak obrzydliwie „pragmatyczny” i cwaniacki jest polski kapitalizm, także ten polityczny?

W Radomiu wciąż nie ma pomnika Czerwca, ale jest projekt: pomnik w kształcie bramy, bramy do wolności. „Powiew” (bo tak się nazywa ten projektowany monument) miał być ustawiony tam, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckich wyzwolicieli. Gdyby go ustawić tam teraz, byłby bramą do galerii handlowej. Czy tym miał być Czerwiec? Czy taki jest jego sens ostateczny?

Data dodania: 13 czerwca 2011

Mam twarz. Mam książki. Nie mam facebooka. Czy ja istnieję?

W maju i czerwcu we Wsoli wypowiedziano tyle słów i zdań, wspaniałych, mądrych, prawdziwie literackich, skrzących ironią, uwodzących wyobraźnią i melodią, tyle słów i zdań ważnych, że jedynym, co można było zrobić, to pomilczeć. Stąd przerwa w blogowaniu.

Ale gdy tak słuchałem, czasem rozmawiałem, dopytując raczej niż twierdząc cokolwiek (nie takim ja głupi), lągł się we mnie podstępny niepokój i jak soliter pochłaniać zaczął radość mą. Nic to, że milczałem w realu, nic to. Ale milczałem również w Internecie. A skoro ja milczałem, to byłem też przemilczany przez innych, przez tych, którzy na mojego bloga klikali, a tam nic, stary felieton, wręcz zmurszały jak na wymogi wirtualnego świata.

Oni nie czytali, bo ja nie pisałem. Nie czytali, to i nie klikali, czymże więc miała się żywić ona, moja miłość własna? Miłość własna, ta próżność wcale nie próżna, bo lęków pełna, i łechtań, złudzeń i nadziei. Znanych każdemu, kto słowo swoje decyduje się upublicznić. A kto raz się zdecyduje, biada mu, bo już nie będzie potrafił nawet przypomnieć sobie, jak mógł żyć bez bloga. A nawet jeśli sobie przypomni, to strach mu włosy na głowie zjeży z przerażenia.

Odkąd pan Bartłomiej Kwasek, młody mój (i nasz, muzealny) przewodnik po nowych mediach, których używam jak małpa albo pies pana Pawłowa, odkąd więc pan Bartłomiej pokazał mi, jak tekst i jego poczytność rozrastać się mogą w Sieci, ikonka „Lubię to!” nabrała dla mnie zaprawdę religijnego wymiaru. A teraz nikt w nią nie klika, bo ja milczę. Zgroza.

I wtedy trafiłem na tę informację. Znany aktor, reżyser, a ostatnio dyrektor prowincjonalnego teatru, popełnił samobójstwo. Był nieco tylko starszy ode mnie. Zostawił list, w którym uzasadnił odmowę dalszego uczestnictwa. Powody niby banalne, lecz za nimi wielkie zmęczenie i wielkie pragnienie nie-bycia. A pod informacją, w internetowym wydaniu poczytnej gazety, ikonka „Lubię to!” i stu czterdziestu siedmiu, którzy „to” polubili przez parę godzin istnienia informacji. Przez fragment życia zatrzymanego w trupim blasku monitora.

Ja wiem, że na fejsbuku „lubię” znaczy również „zaciekawiło mnie, zaintrygowało”. Ale wychowany w czasach przedinternetowych, w epoce Gutenberga, wciąż nałogowo przywiązuję wagę do słów i ich istotnych sensów. I to już raczej się nie zmieni. Jest zwyczajnie za późno.

Nie obejmie mnie więc wszechmoc Internetu, część jego łask zostanie mi poskąpiona. I znacznie częściej niż dla młodych bók wirtualnego świata będzie miał dla mnie face złośliwego trolla.

Data dodania: 24 maja 2011

A w musejonach znowu spokój. Po nocnym Polaków zwiedzaniu spuchnięte statystyki i nogi opiekunek ekspozycji, zadowoleni urzędnicy i mnóstwo sprzątania. Przerażone muzy wyłażą z kątów i biorą się za przywracanie porządku. Taka łamigłówka dla socjologów i pijarowców: dlaczego Polacy na tę jedną noc majową zamieniają grillowanie na musejowanie?

Z tym grillowaniem to nie do końca prawda. Skruszone wyrzutami sumienia świątynie muz pod osłonę Nocy skrywają elitaryzm jak wstydliwą chorobę, perwersyjnie rzucają się do plebejskich uciech i zamiast nudnych opowieści o przeszłości serwują zgłodniałym kultury masom zupę gulasz, suszi, cygańskie skrzypce, pokazy karate, hawajskie uciechy za płotem jenieckich obozów, a także masowe malowanie, śpiewanie, czytanie, rymowanie, obmacywanie cudów techniki i woskowych lalek, zbiorowe reakcje chemiczne i ludyczne rekreacje na dechach. Umarł Maciek, umarł, zatańczyłby jeszcze, od ucha, do rana, oj dana, dana…

To nic, że potem trzeba marmurowe posadzki szorować z plam po papryce, froterować podłogi po obertasach i hawajskich wygibasach, a urządzenia alarmowe uwalniać z gumy do żucia i kiełbasianych odcisków daktyloskopijnych. Nic to wszystko, bo przynajmniej przez parę dni, tygodni, miesięcy my – strażnicy muz na etacie – mamy wrażenie, że robimy coś równie potrzebnego jak bóstwa kultury masowej. Że jak one możemy błysnąć frekwencją i wyczuciem masowych gustów. Raz do roku, w Skiroławkach i gdzie indziej. Odeśpi się później.

Myśmy w tym roku nie pospali. Tuż po Nocy Muzeów we Wsoli Stefan Chwin. Przy kawiarnianych stolikach już nie tłumy, lecz czytające indywidua. Profesor Chwin lekko ironiczny, bardzo uważny, słowa miarkujący. Wypomina mi lekko, że w „Dzienniku dla dorosłych” wynajduję jedynie prowokacje, a przecież tam tyle innych kwestii, może ważniejszych. Może, ale przecie po to prowokował, bym był sprowokowany. W końcu jednak pytam o Gombrowicza, bo Gombrowicz w „Dzienniku…” Chwina tak obecny, że aż uwiera. Gombrem więc przechodzimy od historii i polityki do literatury, a tu Dominika znów występuje w roli krytyka idealnego, co to czyta więcej, niż autor wie, że powiedział. To też po spotkaniu autor „Panny Ferbelin” nie szczędzi dr Dominice komplementów, wcale chyba nie grzecznościowych.

Samą powieść czyta się świetnie, choć nie jest optymistyczna, inaczej niż taki choćby „Mistrz i Małgorzata” – bez wiary w to, że rękopisy nie płoną. Skojarzenie z Bułhakowem nasuwa się samo, bo wśród słuchaczy na honorowym miejscu pani Krystyna, Żona, w czerwonej sukni z połyskującej dyskretnie materii, usadzona na czerwonym fotelu, dziewiętnastowiecznym, a więc z epoki, z której państwo Chwinowie tak naprawdę przybywają. A i „Panna Ferbelin”, opowieść ewangeliczna, apokryf o powtórnym przyjściu Nauczyciela, polemiczny wobec Pisma, ten wiek dziewiętnasty naturalnie przywołuje.

W końcu XIX i w początkach XX wieku to jednak raczej przyjście Antychrysta testowano: u Dostojewskiego, Sołowjowa, ale i na przykład czytającego ich pilnie Aleksandra Wata. Autora „Bezrobotnego Lucyfera”, ironicznie przewrotnego opowiadania o tym, że szatan przestał być groźny dla człowieka, stał się żałosną figurą, gdyż ludzkość w swoim diabelstwie prześcignęła szatana. Watowi wydawało się, że jest świadkiem dotarcia do granic ostatecznych nowożytnej cywilizacji. Mylił się, bo nie ma takiego diabelstwa, od którego ludzie nie wymyśliliby gorszego. Wat przekonał się o tym boleśnie, dosłownie. To też temat z dziennikowych zapisków naszego gościa. Groza historii. Kiedy w którymś momencie rozmowy Stefan Chwin przypomina, że Wolne Miasto Gdańsk trwało zaledwie dwadzieścia lat, mimowolnie wtrącam: to tak jak nasza najnowsza wolność. – Niech pan tak nie mówi, to niebezpieczne – napomina Profesor, z ironicznym uśmiechem, ale …

Dziewiętnastowieczność smakowaliśmy również w kuluarach spotkania. Po kolacji na wiekowym czeczotowym stole ciasteczka, państwo Chwinowie smakują, chwalą, nas zachęcają. Wzbraniamy się, że niby pora późna, a pani Krystyna z uśmiechem do męża: no tak, zobacz, oni są rozsądni. A mówiąc tak, wydaje na ciasteczka wyrok – że niby my rozsądni, rozsądkiem skrępowani, tacy nieromantyczni? I w galop ku półmiskowi, aż drzazgi z lukrów i ciast kruchych, bo francuskich, idą. No, istna Samossiera cukiernicza, niech nikt nie myśli, że Polak nie romantyk.

Zapisuję te drobiazgi, okruchy, bo może ktoś przeczyta. O tym też rozmawialiśmy: o poczytności, o frekwencji i oglądalności, statystykach i wskaźnikach, tym wszystkim, co mami dzisiejszą kulturę wizją mas czytających i kultury spragnionych. Kiedyś elektryfikacja, dziś cyfryzacja. I obowiązkowy jeden procent. A literaturę czytać będą i tak nieliczni. Wystarczy porównać, ile komentarzy w Internecie (będącym ponoć przyszłością kultury) wzbudziły relacje z Nocy Muzeów, a ile czytanie z ust piłkarza Małeckiego.

Gazeta Wyborcza, w tym samym numerze, co nadzwyczaj obszerne relacje z muzeów, pomieściła subtelne rozważania speców od lip-readingu. Dociekali oni, czy piłkarz Małecki rzeczywiście powiedział do piłkarza Ntibazonkizy: „Co, kur…? Spier…, czarnuchu jeb…”. Specjaliści uznali ostatecznie, że piłkarz Małecki ozwał się do piłkarza Ntibazonkizy subtelniej, bo rzekł jeno: „Co? Spier… skur… jeb…”.

Każdy czyta, co woli. I tak jest dobrze.

Strona 17 z 19« First...10...1516171819
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury