Blogi Muzeum Literatury
Data dodania: 3 lutego 2012

Nie chcę tu pisać o wielkości Wisławy Szymborskiej, inni mają większe prawo: z racji znajomości poetki i znawstwa jej poezji albo z racji własnej twórczości i miejsca w historycznoliterackim porządku. Więc mówią i piszą. Także w popularnych mediach.

A tam zdziwienie: oto prowadzący żałobne rozmowy gwiazdy i celebryci, bohaterowie masowej wyobraźni, zauważyli po odejściu Szymborskiej jej niezwykłą prywatność. Zauważyli istnienie prywatności, istnienie prywatne, osobowość osobną, która bardzo nie chciała być osobistością. Postać, która na mocy Nobla stawała się historią, ale stawać nie chciała na cokole. Osobę błyskotliwą, która nie lubiła błyszczeć poza swoim gronem. Panią, która nie zamierzała panować: uświetniać i zaszczycać, przewodzić i przemawiać. A także udzielać i udzielać się. Nie bywała, niebywała.

Mottem medialnych pożegnań Wisławy Szymborskiej stał się tytuł filmu Katarzyny Kolendy – Zaleskiej: chwilami życie bywa znośne.

Śmierci nie znosimy, bo to ona nas znosi. Więc znośna nie jest. Bywa pouczająca.

Data dodania: 24 stycznia 2012

To był prawdopodobnie jeden z ostatnich epizodów Roku Miłosza. We Wsoli „wieczór słowno-muzyczny” o Litwie poety, w dobrym wykonaniu młodych artystów, z dobrze dobraną, nostalgiczną muzyką. Rzecz solidna, porządna, ładna niczym klasyczny nagrobek z kamienia wśród lastrikowych imitacji. Czy Miłosz już nam zmarmurzał? Rozmieniony na cytaty, nie ma nam już nic istotnego do powiedzenia?

Oczywiście, rok wieszcza święciliśmy godnie, działo się naprawdę dużo: konferencje, spektakle, koncerty, wznowienia i nowości, wybitni autorzy, radio, telewizja, Internet. Kolejne odczytania, monumentalna monografia Andrzeja Franaszka, zachwycającą krytyków tyleż rozmachem, co rozmiarem. A jednak niedosyt: Miłosza zabrakło w debacie publicznej. Przekornie można powiedzieć, że jedyną osobą, która poetę chciała do debaty publicznej (czyli szerszej niż interesująca specjalistów od literatury) była radiomaryjna posłanka i jej towarzysze, którzy protestowali przeciwko Miłoszowi, bo był – ich zdaniem – antypolski. To pewnie naiwność, ale marzy mi się takie życie publiczne, w którym odparcie ataku narodowców na poetę nie polega na wykpiwaniu i (wzajemnych zresztą) epitetach, lecz na poważnej i zrozumiałej dla szerokiej publiczności rozmowie. Choćby o tym, od jakiej polskości Miłosz się dystansował.

To wcale nie musi być trudne i nudne, to wyjaśnianie obolałych stosunków Miłosza z polskością, bardziej nawet – jak pisał – obolałych niż relacje z polskością Gombrowicza. Trzeba tylko znaleźć formę i język. Są w eseistyce Miłosza fragmenty, w których mówi wprost, jasno, dobitnie, zrozumiale: Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny, i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język), jeżeli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w „normalnych” krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99 procent Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest to normalne. („Rok myśliwego”)

Miłosz nie mówi rzeczy przyjemnych, na przykład, gdy opowiada o swoim lęku przed, nomen omen, zbitką Polak-katolik, w imię której zupełnie niedawno obijano, a nawet zabijano, Żydów, czasem ich palono, podobnie jak ukraińskie wsie nie chcące się polonizować. Lęk Miłosza bierze się z młodości spędzonej w polskim – niepolskim Wilnie. Tamto doświadczenie pozwoliło mu na przykład przed ponad czterdziestu laty przewidzieć coś, co tak zaskoczyło dzisiejszych polityków – nawrót litewskiego nacjonalizmu, odpowiedzią na który zaczyna być nacjonalizm polski. Musimy jednak liczyć się z siłą inercji i z tym, że w próżni ideologicznej , jaka powstała, nacjonalizm czy w Polsce, czy w Litwie nieraz będzie wkraczał na utarte tory, jako że w historii każdego kraju istnieją powtarzające się wzory, patterns. Nie postuluję, by politycy czytali wiersze, ale mogliby przeczytać i zapamiętać choćby „List do Tomasa Venclovy” – uspokajam: krótki i treściwy. Poeci bowiem bywają obdarzeni słuchem, pozwalającym przewidywać bieg spraw, zanim obejmą go polityczne kalkulacje.

Moja naiwność ma jednak granice: wiem, że dziś w przestrzeni publicznej trudno o miejsce na sensowną debatę. Nie ma agory: prasa w zaniku i w polityce, Internet opanowany przez anonymousów, media elektroniczne przygniecione słupkami oglądalności i lizusowskim prostactwem. Nawet jeśli zdarzy się okienko dla intelektualistów, to tylko dla tych wytresowanych, którzy wiedzą od polityków, że nie trzeba mówić mądrze, wystarczy głośno i kontrowersyjnie. Dość popatrzeć na spolityczniałych i scelebryciałych akademików z obu stron barykady.

Polskiej inteligencji przez ostatnie dwadzieścia lat wmówiono, że nie istnieje, wygnano ją z publicznej debaty. Znudzona misją, kuszona dostatkiem, milczy w swoich gettach, popiskując jedynie, gdy mocniej uszczypnie się w rękę, by sprawdzić, czy snem już jest czy jeszcze jawą. Te piski czasem brane są mylnie za głos z wygnania. Mylnie, bo polski inteligent jest dziś jak ów polityczny emigrant, o którym pisał Miłosz w „Notach o wygnaniu”: Był świadom swego zadania i ludzie czekali na jego słowa, ale zakazano mu mówić. Tam gdzie teraz mieszka, może mówić, ale nikt go nie słucha i, co więcej, zapomniał, co ma do powiedzenia.

Data dodania: 12 stycznia 2012

Huk petard, huk życzeń i szampańskich humorów. Niezrozumiała radość, że rok minął i posunęliśmy się w przemijaniu. Nic dziwnego, że po tak wymuszonej radości wpadamy w dół, depresję, jesienną właściwie, bo zima leni się w tym – tamtym roku wyjątkowo. I jak na ironię mail z Argentyny: pani prezes Biblioteki Polskiej nie tylko odwzajemnia noworoczne życzenia, ale i informuje, że u nich właśnie zaczynają się wakacje. Zazdrość, i medycyna nic na nią poradzi.

Ostatnie dni ubiegłego roku w domu, w notatkach, w porządkowaniu papierów i pozorowanym nadganianiu zaległości w lekturach. Nic nowego: książki zaczynane po raz któryś i po raz któryś odkładane na później. Zaczęte teksty właściwie do wyrzucenia albo do nowego rozpoczęcia. Ale też fragmenty do przytoczenia, słoneczne, bo pisane na wakacjach, o nowo odkrytym wakacyjnym miejscu na ziemi, wcale nie sielankowym, ale za to znaczącym. Notatki zrobione z zachwytu i nałogu pisania:

„I pomyśleć, że K. kiedyś nie istniała, zanim nie została wyrwana morzu; choć wyrwana to nie jest dobry czasownik, bo oznacza nagłość, jednorazowość, a stworzenie K. nie było aktem, nie działo się z dnia na dzień, z dna na dzień. Zasypywanie morza w K., by K. mogła powstać z wody, trwało latami i trwa nadal. Morze nie poddało się nigdy i powolnym podstępem albo nagłym zrywem – wyrywem, próbuje odebrać, co kiedyś doń należało. Odebrać czyli zatopić.

Dlatego właśnie w herbie K. dwie twarze – żeńska i męska – skłaniające się ku sobie, zbliżające do siebie, łączące się pocałunkiem w sakramencie lub bez. Ale gdy przyjrzeć się uważniej, staje się jasne, że zbliżenie trwać wiecznie nie będzie, że ta złączona, podwójna twarz może zostać rozerwana w każdej chwili, rozdwojona na powrót. Jest nieustannie zagrożona utratą drugiej połowy. To moja interpretacja (albo i nadinterpretacja) herbu, wynikająca pewnie z fantomowych bólów pamięci o innych utratach. One to odwracają oficjalną legendę, według której to właśnie wyrwany wodzie ląd rozdziela parę kochanków: Morze i Zatokę, Neptuna i Salację, więc szczęście kochanków spełni się wtedy, gdy rozdzielający ich wąziutki skrawek lądu znów przestanie istnieć.

Znów, bo jeszcze w połowie XVII wieku K. była wyspą, prawie niezamieszkaną. Morze o tym pamięta i co roku zabiera kawałek plaży. Walka trwa, o czym świadczy rurociąg, tego roku bez oglądania się na wygodę letników układany wzdłuż wydm, codziennie dalej i dalej, rano i pod wieczór plujący kawowoszarą mieszanką wody i mokrego piachu przywożonego z drugiego brzegu zatoki. Mieszanka wlewa się w miejsca, z których w ciągu dnia zadziwiająco sprawne spychacze wygarniają stary brudnożółty piasek i podpychają go na odsiecz zmęczonym wydmom. Tak K., w stanie wyższej konieczności nie zważając na urlopowiczów, walczy z odwetem morza, nie po raz ostatni zapobiegając utracie, ze świadomością jednak, że niczego ostatecznie zabezpieczyć się nie da, bo wszystko podlega zniszczeniu.

Może dlatego tak smakuje czytany tu ponownie Odojewski, wciąż wywołujący zdziwienie, że tak młody przed sześćdziesięciu laty człowiek już był naznaczony ogromną wiedzą o przemijaniu i utracie, wiedzą, której nie mają często starcy szukający daremnie swych wysp ocalenia. Tu, w K., której nie tak dawno jeszcze w ogóle nie było, bardziej niż gdzie indziej staje się oczywiste, że żadna wyspa nie daje ocalenia pełnego, żadne złączenie nie jest dane na zawsze, że tak jak morze wciąż upominać się będzie o swoje, tak o swoje upomni się czas. I choć z każdej zagłady można coś ocalić – choćby pamięć, to i ją zaleją wody.”

Przerywam cytowanie wakacyjnych zapisków, bo nie są one jak widać żadnym lekarstwem na ponoworoczny smutek. Jeszcze tylko jeden obrazek z pamięci: nagły przylot stada czarnych kormoranów, diabolicznych ptaków, które w przeddzień naszego wyjazdu z Kuźnicy obsiadły pogłębiany właśnie port, choć wcześniej ledwo raczyły tu zaglądać. Nazajutrz rano odleciały, zgodnie z rytmem natury uciekając przed jesienią, nie wszystkie jednak, bo kilka osobników pozostało, jakby nie dotyczyło ich przemijanie pór roku.

Wspomnienie o nich, zbyt słabych, by gonić słońce i uciekać przed chłodem jesieni, jest mimo wszystko optymistyczne. Bo przecież zima nie nadeszła i nawet, jeśli przyjdzie, to pewnie na krótko, jest więc nadzieja, że z kormoranami, które zdecydowały się zaczekać, spotkamy się już za parę miesięcy, kiedy przez kilkanaście dni bez wyrzutów sumienia będziemy wylegiwać się na piasku i oddawać pozornie bezsensownym zajęciom. Takim, jak choćby opisane w znanym fragmencie Gombrowiczowskiego „Dziennika” ocalanie nadmorskich żuków, które przewróciwszy się na plecy, ugrzęzły w piasku i nie mogą ruszyć w wędrówkę za horyzont.

Data dodania: 28 grudnia 2011

Ból głowy rozsadzanej opuchniętymi zatokami. Za oknem jeszcze słońce, niskie, bo zimowe. Świeci jak na złość, na złość, bo wyjść nie można. Tylko leżeć i słuchać nadchodzących Świąt. Nie opuszczaj nas, święta Ironio.

Walą aż dudni. Biją, łomoczą, okładają od rana do nocy. Żeby zdążyć przed pracą, po pracy, na bezrobociu. Której to ciosy dudnią najmocniej, która trzepaczka głośniejsza – z bambusa? z wikliny? druciana plastikiem obciągnięta? I które dywany jęczą donośniej – grubsze, z włosem dłuższym, kurz chętniej i na dłużej przygarniającym, czy te cienkie, chodnikowe, co przy każdym walnięciu uciekać chcą z trzepaka, ciosu uniknąć osuwając się z omdlewającą miękkością na ziemię?

Trzeba by wstać, zobaczyć, bo z łóżka horyzont ograniczony parapetem na wysokościach, i gloria mu, i chwała, bo przynajmniej oczy się nie męczą, skoro dla uszu ratunku nie ma. A podnieść się nie chce, bo mięśnie szczypane dreszczami odmawiają współpracy. Więc leżeć i słuchać.

Karpie półżywe w metalowych wanienkach są bezgłośne. Metal bezlitośnie obija trotuar i betonowy podjazd z tyłu sklepu, brzęczy i podzwania nieznośnie, ale karpi nie słychać. Może głosu rzeczywiście nie mają, albo to my nie mamy już uszu do słuchania.

Popiskują hamulce, ruch przedświąteczny próbując zahamować nadaremno. Co najwyżej klakson krzykliwy wzburzą tak bardzo, że nerwowo pokrzykiwać zacznie i inne do pisku i wizgu zmusi, aż huk trzask blachy zgniatanej uciszy wszystko na moment. Uciszy paradoksalnie, wszak Święta to czas paradoksu.

Zabuczy pociskany bez umiaru domofon, zawarczy niczym pies informujący pana, że obcy w obejście wejść zamiaruje. – Kolejka, sąsiadko, ale dostałam, tylko że drogo, drogo to i nie zabraknie – raczy ta z dołu tą z góry nowinami sklepowymi, obie ożywione jakby im lat ubyło o te, co od bojów kolejkowych minęły bezpowrotnie. Na sklepy narzekać nie można, więc dobrą nowiną się dzielą, że Zosia to jednak przyjedzie, bo wolne w robocie dłuższe dostała, Pawełek z Irlandii też przyleci, ale na Nowy Rok nie zostanie, chociaż po prawdzie to by już został na całkiem, bo przywyknąć do tej zagranicy nie może. No ale żyć musi.

Dudni więc dobrą nowiną cała klatka, aż kaszel ją zagłuszy, wydobywszy się z piersi ściśniętej niczym choinka związana na targu, siatką obciśnięta tuż po tym, jak amputowano jej dolne gałęzie, te najmocniejsze i najbardziej rozłożyste, bo przez lata najwięcej śniegu dźwigające. W tym roku śniegu nie ma, więc co to, kurde, za święta, klnie sąsiad po sąsiedzku, bo znowu go ta cholera iglasta pokłuła, choć przecież związana, że ani drgnie.

A nad sufitem bijatyka niczym w niedzielę, tylko bardziej, walenie dłuższe i mocniejsze. Bo to nie tylko bitki i schabowe na cały tydzień trza zrobić, ale i mostek trochę rozklepać, żeby nadzienie pomieścił, orzechy rozwalić i pognieść, kurczaka porąbać na porcje, na porcje podzielić rybę strachem zmrożoną, żeby prędzej roztajała. I choinkę obsadzić, bo pieniek ma za gruby, dobrze że siekierka z balkonu nie wyniesiona.

Pod balkonem wrony i kawki odpędzają się od pokruszonego chleba i kartofli, żeby się nie zmarnowały. Po śmietniku koty wypłoszone przez złomiarzy przebiegają, obluzowana blacha na dachu ich strach głośno poświadcza. Psy o świńskich pyskach zwarły się na ścieżce, ciągnięte za smycze przez udręczonych właścicieli, charczą i zawisają na kolczatkach. Ujadanie miesza się z wrzaskiem megafonów umieszczonych na dachach samochodów, z których fałszywi prorocy przymilnie rozdają chwile świątecznego zapomnienia – chwilówki spłacane do końca życia.

Słońce zniecierpliwione, przebiegłszy zimową skróconą trasę, zachodu nie czeka i chowa się za blokowisko, nie wierząc w obietnice zmierzchu, który noc cichą i jasną zapowiada. Opadające powieki otulają świat niczym śnieg, którego nie ma. Moc, przemęczona przemocą, truchleje.

Na chwilę.

Data dodania: 19 grudnia 2011

Tydzień przed Wigilią czytaliśmy wiersze. Smutne wiersze prawie czterdziestoletniego poety, pełne łagodnej rezygnacji. Na scenie choinka z czerwonymi bombkami, portret Gombrowicza w czerwonym krawacie, za oknem wichura i zacinający o szyby deszcz. Gwiazd nie widać, dziś nikt by nie trafił do Betlejem.

Łagodna melancholia prawie północnego kraju, gdzie każda radość podbita jest smutkiem, a żaden smutek nie dojrzewa do rozpaczy, bo wcześniej wyradza się w marudzenie. Ale tego wieczora i w tych wierszach jednak trochę inaczej. Na przykład tak: możesz uśmiechać się ironicznie i mówić z przekąsem/ że wcale nie drżysz ze strachu// choć wszyscy twoi znajomi już zaczęli umierać/ i nie mogą skończyć (R.Utkowski: 149,5 MLN KILOMETRÓW). Jeśli trzydziestokilkuletni mężczyzna, mniej więcej spełniony, z przyszłością i zamiarami, kończy swoją najważniejszą dotychczas książkę takimi wersami, to możemy być pewni, że jesteśmy jednak na północy. Nie w dalekiej krainie nocy polarnej, łagrów i św. Mikołajów, ale jednak na północy. Radosne święta będą tu melancholijne, nawet tak radosne jak święto narodzin nadziei.

Północ odkształca znaczenia. Puste miejsce przy wigilijnym stole, dodatkowe nakrycie dla wędrowca potrzebującego gościny w naszej szerokości geograficznej zamartwiają się, dosłownie, bo przypominają nam przede wszystkim tych nieobecnych już na zawsze. Tak przyjście, początek nadziei jest początkiem końca, odchodzenia. Narodziny jako prefiguracja śmierci, jej zapowiedź. Jakoś to pewnie uniwersalne, zgodne z teologicznymi, ewangelicznymi sensami, ale jednak im bardziej na północ, tym bardziej dominujące. Choć może się mylę, bo i na południu dzieją się przejmujące historie o ponownych narodzinach i nieodłącznej im śmierci. Taką opowieść słyszałem tak niedawno.

Była to opowieść człowieka, który w samotnej pielgrzymce trwającej kilka tygodni przeszedł drogę św. Jakuba, jeden z najważniejszych szlaków, przemierzany od tysiąca lat przez pielgrzymów chrześcijańskich, i nie tylko chrześcijańskich. Najwięcej wędrowców wybiera „szlak francuski”, ponad 750 kilometrów z Saint-Jean-Pied-de-Port po północnej stronie Pirenejów, przez wąwóz Roncesvalles gdzie w roku 778 zginął Roland, potem przez górzystą Nawarrę, Krainę Basków, przez słynącą czerwonym winem La Rioję, słoneczne i kamieniste prowincje Burgos, Palencia i Leon, przez deszczową Galicję, aż na plac Obradoiro w Santiago de Compostela, przed katedrę, w której znajduje się grób Apostoła.

Nazwa Compostella prawdopodobnie wywodzi się od łacińskich słów campus stellae (pole gwiazdy), bowiem ciało świętego, przywiezione łodzią (albo przeniesione na skrzydłach aniołów) na północne wybrzeże Hiszpanii, zaginęło lub zostało zwyczajnie zapomniane i dopiero w IX wieku miał je odnaleźć biskup Teodomir, prowadzony cudowną gwiazdą. Kolejną cudowną gwiazdą, albo – jak mówią inne legendy – nawet deszczem gwiazd.

Niektórzy tylko na krótko zatrzymują się przy relikwiach pierwszego wśród apostołów męczennika. Zostawiają grób za sobą i idą aż do wybrzeża oceanu, do miejscowości Fisterra (od łacińskiego finis Terrae, koniec Ziemi). Przylądek Finisterra uważany jest często (niesłusznie zresztą, ale nie ma to znaczenia) za wysunięty najdalej na zachód punkt kontynentu europejskiego. W średniowieczu wierzono, że to koniec świata, za którym jest już tylko groźne nieprzebyte morze. Stara tradycja trwa do dziś: po dotarciu do Fisterry pielgrzymi palili pokutne szaty, wrzucali je do oceanu, porzucając symbolicznie dotychczasowe grzeszne życie. Przeżywając przemianę, powtórne narodziny.

Opowieści Krzysztofa o Jakubowym szlaku towarzyszyły fotografie. Najbardziej zapadło mi w pamięć – niczym puenta opowieści – zdjęcie grobu niespełna pięćdziesięcioletniego czeskiego pielgrzyma, który umarł na atak serca wkrótce po tym, jak dotarł do „końca Ziemi”. Grób, który jest kołyską, kołyska, która stała się grobem. Krzysztof odszedł przed trzema miesiącami, żył trochę ponad pół wieku.

Koniec grudnia: przyjścia, przejścia, odejścia. Puste miejsca, zbędne nakrycia. Przed nami trudna radość: narodziny dobrej nowiny. Nawet jeśli w nią nie wierzymy, nie przestaje być dobra.

Data dodania: 11 grudnia 2011

W sen zimowy zapaść nie dadzą. Budzą, żebym nie zaspał, gdy na ratunek biec będzie trzeba. Bo przecież jeszcze nie zginęła, ale zginąć może. Więc kto Polak, dzień klęski święcić. Już słychać łomot, zanim się zaczął. Werble tak grają czy we łbach dudni?

Manifestować w okrągłą rocznicę klęski, która była zwycięstwem kukiełkowego generała i parunastu marionetek? Klęski tym większej, że wcale nie tak duża siła wystarczyła, by połamać kręgosłupy. Noc grudniowa ,a także następne noce i dni były straszne, gdy bito i zabijano ludzi. Ale potem dominowała groteska, pieski żywot codzienny człowieka skundlonego. Bohaterów było jak na lekarstwo. Większość tych, którzy teraz chcą być lekarstwem na domniemany uwiąd polskości, wtedy bohaterami nie byli. Zostali nimi później, w swojej pamięci. Smutę lat osiemdziesiątych trzeba po prostu zapomnieć, to znaczy zapisać w podręcznikach historii jako przestrogę, ale wyrzucić z codzienności, z mentalności, z nawyków. A nie snuć się po ulicach w chocholim tańcu.

Z czasów króla Stasia, którymi straszą obrońcy suwerenności, rzeczywiście jedno się powtarza: znów Polska jest narzędziem partii i partyjek w walce o władzę. Nie o żaden „rząd dusz” idzie, ale po prostu o rząd – stanowiska, pieniądze i władzę. Walka jest zacięta jak twarze walczących, po obu stronach. W publiczność strzelają słowami ostatecznymi, wieszczącymi apokalipsę. Zdrada, niewola, rezerwat, zaprzaństwo – to z jednej. Rozpad, kryzys, rynków połamanie, recesja światowa i takaż wojna – to z drugiej. Zaklęcia wydobywają się zwykle z harcowników – by użyć Sienkiewicza – „nikczemnej postury”. Zaciśnięte usta, zmrużone oczy, głowy wysunięte do przodu. Adrenalina, testosteron, kompleksy. Zaciśnięte pięści i gardła. Komiksowy patos. Zapomniany etos.

Ściśnięte gardło pamiętam z tamtej niedzieli, trzynastego. Obrazek, który zapamiętało wielu, więc nic dziwnego, ze szybko wszedł do literatury i filmu: matka płacząca w kuchni, przy radiu, w którym drewniany głos oznajmia wojnę. Miliony takich matek, przerażonych, bo nie rozumiejących, kto z kim ma walczyć i o co wojować.

Dziś znowu straszą, ale daremnie. Dziś jesteśmy lepiej uzbrojeni – w śmiech, w ironię. Zauważyliście, jak wszyscy ci gracze zgubili gdzieś poczucie humoru? Jeśli Bóg chce kogoś pokarać, odbiera mu zdolność do ironii. Ironia broni przed patosem, którym tak uwielbiają posługiwać się tyrani i tyrankowie.

Ze smuty lat osiemdziesiątych pamiętam nie tylko płacz matki i grozę patroli trzeszczących na śniegu. Kilkanaście miesięcy później władza zaczęła tonąć w biurokracji i w jej wiry wciągać innych. Może po to, by inni nie mieli czasu „na głupoty”, a może bo taka już natura czynowników. Gdy przywrócono samorządność akademicką, ministerstwo szkolnictwa wyższego nadsyłać zaczęło przedziwne dezyderaty. Zapragnęło skonsultować pomysł nauczania studentów higieny osobistej, bhp, przepisów przeciwpożarowych. Nad durnymi propozycjami z uwagą pochylał się Senat Uniwersytetu i przez kilka godzin deliberował, jak tu odpisać ministerstwu, że duby smalone bredzi, a jednocześnie władzy ministerialnej nie obrazić i nie dać powodu, by świeżo przywróconą samorządność znów odebrała. I nijak nie mogąc pogodzić przeciwstawnych opinii co do konieczności akademickiego wykładu na temat konieczności mycia zębów i niezaprószania ognia, podejmował dostojny Senat salomonową uchwałę, by nad ministerialnymi projektami pochyliły się demokratycznie Rady Wydziałów. I znowu godzinne dyskusje, dostojne siwowłose profesorki polonistyki zgadzające się z panią dziekan, że trzeba tu wyjątkowej dyplomacji, by władzy nie rozjuszyć i substancji (uniwersyteckiej) na szwank nie narazić. I kiedy już groza z nudą pomieszana zaczęła usypiać wszystkich z przejęciem radzących, wstał pewien stary docent, wybitny i niepokorny językoznawca, który pewnie z racji niepokorności nigdy nie został profesorem, wstał powoli i tubalnym głosem, z głębi swej słusznej postury wydobytym, rzekł: Drogie panie i drodzy panowie, też jestem zdania, że trzeba łagodnie, by substancji nie narażać. Dlatego – tu głos zawiesił teatralnie – z pierwszego zdania uchwały proponuję wyrzucić dwa słowa: wy skurw…syny!.

Od tego czasu jestem pewien: póty nie zginęła, póki się śmiejemy.

Data dodania: 15 listopada 2011

Dziś będzie osobiście, jak na blog przystało. W sobotę: niby sto lat, i jeszcze raz, i jeszcze, ale smutek w oczach Półwiecznej, smutek, nie smutek, zdziwienie, że już, że tyle, że to tak szybko. Normalne, wiem, bo sam to samo, rok wcześniej. To samo, nie tak samo, bo przecież kobiecość bardziej liryczna, nostalgiczna, co by nie mówić, poprawnością się nie przejmując. Pół wieku było, nie było. Było, bo boli po cichu.

Za oknem słońce, ostatnie tej jesieni. We Wsoli niedawno koncert na temat – jeśli liryka ma jeszcze jakieś imię, to na pewno nazywa się Magda Umer. Pierwsza piosenka koncertu i płyty, której potem słuchamy świętując półwieczność, nie jest optymistyczna. Jest pesymistyczna, ale jakoś tak pogodnie. Pyta Przybora w rytm Wasowskiego: jak zatrzymać tę chwilę jesienną/ – plamę słońca na słot długim paśmie/(…)Jak zatrzymać chwilę tę?/ Jak jej nie dać odejść w mgłę? Po koncercie mówię, że jeśli ktoś ze słuchających nie wiedział, że piękno jest smutne, zaś smutek może być piękny, już wie. Magda Umer ma odwagę przemijania, jej piękna twarz jest coraz dojrzalsza i nie próbuje tego skrywać. Pogodzona, ale nie zrezygnowana.

Lepiej być ze swoją twarzą pogodzonym, by nie przeżyć przerażenia, choćby metafizycznego, ale zbyt gwałtownie przybliżającego do końca. Obsesyjny obrazek u Aleksandra Wata, którego ja obsesyjnie cytuję co i rusz: wyjście z ciemnego kina w rozświetloną ulicę i w lustrze sklepowej witryny obca, zmęczona, zmięta twarz starego człowieka, która po chwili okazuje się własną twarzą. To doświadczenie chyba z natury poetyckie, skoro i W.H. Auden pisał o czymś podobnym: Niemożliwe jest świadome podejście do lustra bez ułożenia lub „zrobienia” specjalnej twarzy, a jeśli nieświadomie spojrzymy na własne odbicie, rzadko rozpoznajemy siebie samych. W tym samym eseju pisze Auden, że każdy z nas niesie przez życie lustro, niepowtarzalne i nieodłączne jak cień. W jednych zwierciadłach jesteśmy powiększeni, w innych pomniejszeni, inne dają obrazy posępne albo komiczne, ironiczne albo przerażające. Ale cechy naszego własnego lustra nie są tak ważne, jak chcielibyśmy czasem myśleć. Będziemy sądzeni nie za lustro, które przy nas znajdą, lecz za użytek, jaki z niego zrobiliśmy, za naszą odpowiedź na nasze odbicie.

Półwieczność to moment, gdy dotkliwiej niż uprzednio dociera do nas prawda o lustrach, o lustrzanych złudzeniach i oszustwach. To także czas, gdy zaczynamy rezygnować z odbić, zwierciadlanego błyszczenia, podobania się, krygowania. Coraz bardziej wiemy, że nas nie będzie i dlatego łatwiej nam nie patrzeć w lustro, nie wpatrywać się krótkowzrocznie w coraz bardziej zamglony obraz. Prawdopodobnie znamy już odpowiedź: Jak zapobiec odejściu tej chwili, która z odejść się składa aż tylu? Chyba tylko tę furtkę uchylić i przez furtkę tę odejść z tą chwilą. Tak, tak- wraz z jesienną chwilą tą – odejść, zasnuć siebie mgłą- odejść, zasnuć siebie mgłą- mgłą.

I najzgrabniej byłoby tę urodzinowo jesienną pisaninę zakończyć, wyciszyć cytatem ze śpiewanej przez Magdę Umer kołysanki Osieckiej: Ach śpij, kochanie, śpij/ Przemijasz – to wszystko -/ Już blisko… już blisko../ Wystarczy za wydmę, wystarczy za morze… Ale to byłoby za łatwo, puentę taką rzucić i czekać. Za łatwo i za wcześnie. Więc jeszcze ta anegdota z początku koncertu, kiedy to Magda Umer przedstawiała swoich muzyków, z niepokojem zerkając na puste krzesło i pozostawiony przy nim akordeon, a kiedy sala zaczęła chichotać i poklaskiwać żart jakiś podejrzewając, zaskakująco młodzieńczy głos Wojciecha Borkowskiego, który od fortepianu się zerwawszy, rozganiając tym zerwaniem otaczającą go mgiełkę jesiennego spleenu, zawołał: ja go w garderobie zamknąłem, chyba. I wybiegł.

Półwieczna moja uśmiecha się słuchając tej anegdoty. I dobrze, przecież to pół to dopiero pół, i co z tego, że dłuższe. Jeszcze w zielone gramy – śpiewa Magda Umer na bis. Jeszcze nie umieramy. Więc bis, moja Półwieczna. Więc bis.

Data dodania: 9 listopada 2011

A jedenastego jesień, nie Polskę zobaczę. Ma być jeszcze polska, złota, więc psy zawołam, szalik już chyba zawiążę, nad barwą jego się nie zastanawiając, kaptur na głowę zaciągnę, ale nie dla niepoznaki, a od zimna. I pójdę niespiesznie przed siebie, bo wreszcie wolny jestem na tyle, by wolnym być także od manifestowania wolności.

Dosyć. Nie dam sobie wmówić, że przeniesienie książki z półki na inną półkę przez prywatną firmę to starcie cywilizacji życia z cywilizacją śmierci i zamach na wolność słowa. Nie wlepię sobie wlepki w obronie zakonnika, który przed półwieczem oddał swoją wolność w pacht posłuszeństwa przełożonym, nie wiedząc przecież, czy mędrcami oni będą czy głupcami. I nie dam sobie wmówić, że zadymiarze blokujący nawzajem swe przemarsze są obrońcami mojej wolności, a choć mi jedni bliżsi od drugich, to boję się ich będę jeszcze bardziej, bo łatwiej mnie mogą namówić, bym ich poparł. A przecież tak jedni, jak drudzy stosują przemoc nie tylko retoryczną, manipulują i grają na emocjach, oczywiście w obronie słusznej sprawy. Jedynie słusznej, tak słusznej, że na widok tej słuszności ciarki mi chodzą po plecach. Szczególnie, gdy verba wbijają pięściami w żebra, by w końcu odróżniać się od siebie tylko barwą szalika twarz skrywającego.

Rzecz jasna, dyskutować trzeba i o książce Szczuki, i o drastycznych protestach obrońców życia poczętego, i o pojmowaniu przez kościół katolicki wolności słowa odmienny od liberalnych definicji. O prawie i sumieniu, o władzy państwa i swobodach obywatelskich, o wierze i niewierze, prawdzie i nie. Ale dyskutować odnosząc te ważne kwestie do indywidualnego doświadczenia, wrażliwości, życia i losu, a nie ideologicznych konstruktów, nie na zawołanie medialnych klaunów z szołbiznesu czy – to przecież prawie to samo – postpolityki. Dyskutować mając minimum wspólnych słów i sensów, a nie wspólny bazar zamiast agory. Na szczęście jest literatura.

Więc jedenastego pójdę powoli przed siebie, pogwizdując na psy po cichu, bo nawet porządnie gwizdać nie potrafię. Spróbuję za to porządnie pomyśleć o pewnym zapisie indywidualnego doświadczenia, o którym nie mogę zapomnieć od kilku miesięcy. O prozie, którą również próbowano poddać ideologicznej obróbce, ale raczej bezskutecznie. Mówię o „Obsoletkach” Justyny Bargielskiej, cieniutkiej książeczce napisanej dziwną, chorobliwie powykręcaną i połamaną polszczyzną, przypominającą trochę polszczyznę Leo Lipskiego z jego boleśnie ekstrawaganckich eksperymentów prozatorskich, mierzących się z podobnie okrutnym, niemedialnym wymiarem życia i śmierci.

Justyna Bargielska swoją nagrodzoną w Gdyni książką znalazła się (bezwiednie?) w samym środku ideologicznego sporu o to, w którym momencie zaczyna się człowiek. Odpowiedź kardynalnie różni obrońców życia poczętego i obrońców prawa do aborcji. Bargielska w tym sporze jakoś uczestniczy, ale nie daje się wpisać w ideologiczny schemat. Unieważnia ideologiczną zerojedynkowość samym wyborem tematu swojej prozy: pisze o ludziach, którzy poronili, o kobietach i mężczyznach, którzy nie mogą nawet pochować swojego dziecka, bo medycyna i obyczaj odmawiają mu prawa do godnej śmierci, pogrzebu i pamięci . Bo urodziło się martwe. „Czy sformułowanie urodził się martwy jest zgodne z konstytucją? Bo z logiką – nie jest” – pada pytanie w „Obsoletkach”. I tak zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale podważa Bargielska nasze przyzwyczajenia językowe i myślowe. Zdejmuje z nas ideologiczną władzę języka, konfrontując go z „nagą rzeczywistością”, czyniąc z niego bardzo literacki użytek – narzędzie do zapisania pojedynczego losu, cierpienia, rozpaczy, bezradności i radości bez pocieszenia.

„Zawołał na położną, żeby przyniosła słoik, podłubał znowu, wyjął ze mnie jakiś kawałek czegoś i wrzucił do słoika. Położna nakleiła poloplast z moim nazwiskiem, kazała mi się przebrać w koszulę nocną i poszłyśmy na oddział. Podziemiem, bo oddział był w innym bloku szpitala. Słoik niosła położna. Na oddziale zrobili mi USG. Lekarz uprzedził, że usłyszę różne dźwięki, ale że żaden z nich nie będzie biciem serca mojego dziecka. – Oj, no wiem – obruszyłam się. – Przecież serce mojego dziecka jest w słoiku”. Niewiele takich zdań, tak mocnych fragmentów napisano po polsku. Pamiętacie Borowskiego: między jednym a drugim kornerem…?

O to, na której półce powinna znaleźć się książka Justyny Bargielskiej, pewnie nikt ważny się nie pokłóci. Nikt ważny dla mediów, które świata nie widzą poza zadymami miłośników wolności i wolność tę kochających inaczej. Ja tej książki wciąż nie potrafię odłożyć na półkę, bo mam wrażenie, ze powinienem czytać ją jeszcze raz i jeszcze, w absolutnej ciszy.

Więc kiedy dojdę do końca ścieżki, coraz bardziej podobnej do ugoru, przez który wiedzie, poczekam na psa, nie wierząc, że tak od razu porzuci świeży zapach zwierzyny. Przystanę pod lasem, przy brzozach, które kiedyś zasadziłem, a teraz zadziwiają mnie, że tak szybko rosną i pewnego dnia, gdy zacznie się budowa drogi, wszystkie pójdą pod topór zanim puszczą soki. W ciszy posłucham trzasku gałęzi, strzelających pod ciężarem przedzierającego się przez las wielkiego czarnego kudłacza z wywieszonym na ukos czerwonym jęzorem. A wieczorem będę tak zmęczony, że może uda mi się nawet nie włączyć telewizora i nie zobaczyć, kto w walce o rząd dusz narodowych mocniej wbijał swe idee w rubaszny czerep przeciwnika.

Data dodania: 24 października 2011

Wszystko łączy się ze sobą poza czasem. To można wyczytać u Aleksandra Wata. Długo nie mogłem zabrać się za lekturę korespondencji jego żony i Czesława Miłosza. Bo w czytaniu cudzych listów, choćby zgodę na ich publikację dali autorzy czy ich spadkobiercy, jest coś staroświecko nieprzyzwoitego. Szczególnie, gdy listy te opowiadają o bólu i śmierci.

Sięgnąłem w końcu po nie sprowokowany rozmową z Ritą Gombrowicz podczas jej niedawnego pobytu we Wsoli. Poprosiłem panią Ritę o krótką wypowiedź dla naszego archiwum i projektowanego portalu. Czasu było mało, więc pytanie musiało być proste. Pytając jak pamięta Gombrowicza i jak by chciała, byśmy go pamiętali, nie bałem się banału, bo wiedziałem, że ustrzeże nas przed nim odpowiedź.

Co Rita Gombrowicz pamięta jako najważniejsze? Poczucie humoru i ironię Gombrowicza, taką codzienną, nie pozwalającą lenić się myślom i uczuciom. Zapamiętała też sceny ostatnie: pokonany już przez astmę i chore serce Gombrowicz, powalony, bezsilny, macha do niej słabą ręką z łóżka, w geście pozdrowienia? pożegnania? czułości? Poruszające: ten gest powtórzony przez panią Gombrowicz w muzealnym wnętrzu, pod wielkim zdjęciem przedwojennej Wsoli i przedwojennych Gombrowiczów, a potem prostota zamykającego wypowiedź wyznania, wypowiedziana po dwóch godzinach uczonych słów i zdań: kochałam go bardzo i kocham go coraz bardziej. Im dłużej go nie ma, tym bardziej. To wyznanie nie zabrzmiało jak skarga mającej żal do losu kobiety, lecz jak mocne słowa osoby, która najbliższego człowieka nie porzuciła także po jego śmierci.

Małżeństwo Watów to oczywiście inna historia, ale na koniec podobna. Byli ze sobą nieporównanie dłużej niż Rita i Witold, choć przecież Ola Watowa mogła przez pewien czuć się jak wdowa, gdy nie wiedziała, czy Aleksander żyje, czy nie umarł w zamarstynowskiej celi. A potem to ona była bohaterką odysei, gdy wracała do męża przez naprawdę nieludzką ziemię, z synem, którego dla nich ocaliła. Opisała potem tę odyseję w książce, którą nazwała „Wszystko, co najważniejsze”. Książka została nawet zekranizowana, ale film był porażką, bo reżyser nie ustrzegł się sentymentalizmu. Wstrząsający banał życia trudno przekłada się na język sztuki.

Zbiór korespondencji Oli Watowej i Czesława Miłosza, prowadzonej po śmierci Aleksandra, nosi tytuł „Listy o tym, co najważniejsze”. Wat odchodził w poczuciu winy, rezygnował z życia, przemienionego w piekło przez nieustanny i nieuleczalny ból, nie przestając myśleć o żonie. Zostawił list, kartkę „zatytułowaną” NIE RATOWAĆ, prośbę o przebaczenie i błagalny nakaz do żony: „Myśl, że skończyła się moja męczarnia, nawet Ty nie znałaś jej głębi całej. Kochana, żyj”.

Podobieństwa i niepodobieństwa. Rita Gombrowicz przeżyła z Gombrowiczem zaledwie ułamek czasu, który dany był Watom. Obie wdowy jednak stały się strażniczkami słów swoich mężów. Wiernymi i stanowczymi, choć są i tacy, którzy twierdzą, że zbyt rygorystycznymi i władczymi. Zapłakana słodycz jest jednak cechą wdów z latynoskich i hollywoodzkich filmideł, życie – także życie literackie – stawia inne warunki. Gdy czyta się listy Oli Watowej, gdy słucha się Rity Gombrowicz, staje się jasne, że łączy je coś jeszcze: pamięć bólu ich najbliższych. Bólu, który był może najważniejszym tematem ubiegłego wieku, ich wieku.

Drugiego września 1967, kilka tygodni po śmierci Aleksandra Wata, Czesław Miłosz napisał w liście do Oli Watowej: „… towarzyszy mi refleksja o naszej znikomości i bezbronności. Miałem sporo rozmów z Gombrowiczem w Vence i o porządku jego myślenia świadczy to, że ból jest dla niego głównym zagadnieniem i kontrolerem wszelkiej filozofii, ból fizyczny, a mnie się też wydaje, że to słuszna hierarchia, że wszystko inne mniej ważne.” Trzy dni później Ola Watowa odpisywała Miłoszowi, relacjonując zmagania z zapiskami męża i własną rozpaczą: „Rozpaczliwie staram się to odczytać i wszystko, wszystko, najbardziej oderwane tematy, wydają się uderzać przeciwko mnie, bo zawsze jest w nich jego cierpienie i samotność w cierpieniu.”

Ta nieuchronność samotności to też jedno z odkryć tamtego wieku. Poza tym wszystko łączy się ze sobą poza czasem. Wszystko, co najważniejsze. I trwa w pamięci.

Data dodania: 17 października 2011

Diabli nadali tę kulturę. W kampanii wyborczej prawie nie istniała. Bo nikogo nie obchodzi? A może obchodzi, ale głównie tych, których już nie obchodzi polityka, więc po co o nich zabiegać?

Najważniejszym tematem kulturalnym w tej kampanii była kwestia, czy piosenkarz Nergal powinien być jurorem w tandetnym show nadawanym przez telewizję publiczną. Dla tych, którzy nie wiedzą: Nergal to wokalista, który na estradzie przebiera się za satanistę i dla skandalu a to Biblię porwie na kawałki, a to odgrywa księdza uzdrawiającego kalekich. Zaś telewizja publiczna to taka telewizja, która ma misję edukacyjną i kulturalną. W teorii, bo w praktyce TVP uprawia misję komercyjną: tyle misji, ile kasy, do diabła!

Dyskusja o Nergalu stała się dyskusją o wolności słowa artystycznego. Na wyrost. Dla mnie sprawa jest prosta: Nergal w programie rozrywkowym telewizji publicznej występować nie powinien, ale nie z racji swego rzekomego (marketingowego?) satanizmu, lecz dlatego, że telewizja publiczna takiej rozrywki nie powinna w ogóle pokazywać. Chyba że zrezygnuje z abonamentu.

Do diabła tam z Nergalem, jego prowokacjami i kasą TVP. W jeden z wrześniowych weekendów rozanieleni seniorzy mogli za darmo napawać się kulturą w publicznych placówkach. Wszystko to w ramach programu „60 + kultura”, który ma pomóc osobom z racji metrykalnych i materialnych wykluczanym z udziału w kulturze. Muzeum Gombrowicza do ministerialnego programu przyłączyć się nie mogło, odkryliśmy bowiem, że od dwóch lat realizujemy nie tylko program „60 + kultura”, ale także 50+, 40+, i tak dalej +. Za zwiedzanie muzeum i udział w naszych wydarzeniach nie żądamy bowiem opłaty. Prosimy natomiast, by ci, których na to stać, przekazali nam anonimową dotację. Po przeliczeniu wpłat okazało się, że zebraliśmy mniej więcej tyle, ile uzyskalibyśmy z biletów sprzedawanych po rozsądnej cenie. Oczywiście gdyby płatna „frekwencja” była równie liczna jak ta „darmowa”.

Nasza argumentacja jest prosta: skoro i tak placówki kultury utrzymywane są z podatków wszystkich mających dochód obywateli, to dodatkowe opłaty za korzystanie z naszej oferty powinni ponosić tylko ci, którzy uważają, że ich na to stać. W ten sposób nie tylko nie zamykamy nikomu dostępu do kultury, ale i racjonalizujemy koszty działalności: artyści chętniej obniżają stawki za udział w imprezie niekomercyjnej, zaś sponsorzy chętniej sięgają do portfela. Pomysł zapewne do dyskusji.

O systemie finansowania kultury nikomu jednak w kampanii dyskutować się nie chciało. TVP zorganizowała co prawda jedną debatę na ten temat, ale jej bohaterami stali się politycy, którzy kompletnie zdominowali zaproszonych twórców. Przy wydatnej pomocy prowadzących dyskusję dziennikarzy, którzy pospiesznie przerywali każdą sensowniejszą wypowiedź, ale na koniec znaleźli kwadrans, by namawiać do płacenia abonamentu RTV. Diabła tam kultura!

Debata pokazała jednak anachroniczność myślenia polityków o kulturze, szczególnie tej poza rogatkami wielkich miast. Chwalili się oni, że do szkół przywrócono lekcje muzyki i plastyki, że do prowincjonalnych bibliotek kupuje się książki, a do niektórych nawet komputery, dając w ten sposób „wykluczonym” narzędzia uczestnictwa w kulturze. Ale przecież to zaledwie minimum: bez edukacji kulturalnej i jej infrastruktury nie ma dziś nowoczesnego społeczeństwa.

Trzeba jednak czegoś więcej, bo dzisiaj nie wystarczy Jankowi Muzykantowi kupić skrzypeczki, by został wirtuozem. Musi najpierw odkryć, że ma w ogóle taka potrzebę. A to da się zrobić jedynie przez uczestnictwo. Ci „wykluczeni”, bo mieszkający z dala od centrów kultury, muszą mieć okazję obcowania z prawdziwą sztuką na żywo, a nie poprzez niszowe kanały telewizji publicznej czy fragmenty na You Tube. W telewizji czy na tanim laptopie Janko może sobie co najwyżej posłuchać Nergala. Pozostanie jednak w sytuacji wiejskiego biedaczyny, podglądającego kulturę wysoką przez pańskie okno. Państwo musi mu pomóc w dostępie do ważnych wydarzeń kulturalnych. Trzeba je (czytaj: ich finansowanie) zdecentralizować. I to szybko, zanim nie będzie za późno. To także interes polityków. Bo kiedy Jaś zamiast na koncert, spektakl lub seans trafi na ławeczkę pod sklepem, pierwsi pożałują właśnie oni, decydujący o kulturze politycy. Głupszy Jaś zagłosuje nie na nich, ale na ich głupszych konkurentów. Swój do swojego po swoje.

W tej kampanii poważnej rozmowy o kulturze nie było. Może będzie w następnej. Tylko czy Jaś, do diabła, doczeka?

Strona 16 z 19« First...10...1415161718...Last »
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury