…nikt dawno tu nie krzyczał
[z piosenki Marka Dyjaka]
Teraz to wąska, pusta kiszka, zaślepiona ścianą. Przez szyby nie myte od dawna widać poobijane regały na ścianach i łuszczącą się ladę, za którą nikt się nie pojawia. Nawet cień.
Mało co zresztą widać, jakby witryny rzeczywiście nikt nie czyścił od tamtego, odległego czasu, gdy mieścił się tu ten dziwny warsztat. Dziś już takich nie ma, zresztą pracujący w nim rzemieślnik wydawał mi się stary już wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. I ostatni, jak się okazało.
Koło tego dziwnego miejsca przechodziłem czasem, wracając ze szkoły dłuższą drogą, z Dzierzkowskiej w Nowogrodzką, albo jednak odwrotnie, zapomniałem.
W każdym razie tędy omijało się Czachówek, kawałek dzielnicy, zwany tak, bo ciągnął się wzdłuż ulicy słynnego pułkownika powstańca, wtedy z ubiegłego wieku, tak czy inaczej bohatera martwego od dawna. Nawet dziecku wydawało się to oczywiste, bo przecież nikt ze współczesnych nie miał na imię Dionizy.
Nadkładając drogi, w sumie niewiele, unikało się spotkania z weteranem, kaliką wojennym, jak mówił o sobie dopóki można go było zrozumieć. Zwykle jednak bełkotał, siedząc albo polegując na wysokich betonowych schodach, po których wchodziło się do sieni parterowych baraków, obstawiających tę ulicę. Pewnie nawet nie zdawałem sobie sprawy, że kaleka był za młody na okaleczoną bohatersko ofiarę wojny. Może dlatego pił.
Wtedy i on wydawał mi się stary, pewnie właśnie z powodu kalectwa. Miał obciętą nogę, wysoko, ponad kolanem, wiedzieliśmy, bo widzieliśmy ją nie raz. Ucięty kawałek nogi – jeszcze nie znałem słowa amputowany, poznałem je wkrótce, gdy amputacja zagroziła ojcu – miała zastępować mu metalowa proteza, przyczepiona do ocalałego kawałka kończyny systemem rzemieni i metalowych zaczepów.
Trzymała się mocno, ale była kiepskiej jakości, bo psuł się mechanizm pozwalający zginać ją w sztucznym kolanie. To dawało się chyba jakoś naprawić, bo mężczyzna, zawinąwszy wysoko nogawkę, próbował wykręconą zupełnie w bok metalową nogę nastawić na właściwe jej miejsce. Gdy był mocno pijany, rezygnował szybko, proteza pozostawała wtedy wygięta w bok, a czasem, gdy mocowanie puszczało, leżała obok odsłoniętego czerwonego kikuta. Zasypiał przechylony, obejmując ją rękami, jakby ktoś chciał mu ten złom ukraść. Prawda, że złomiarzy nie brakowało i wtedy.
Przystawaliśmy często, by obserwować tę jego z góry przegraną walkę, nie na długo jednak, bo gdy nas zauważał, sypał bluzgami jak wiązkami granatów, wybuchały obok, chociaż staliśmy po drugiej stronie ulicy, uciekaliśmy więc w popłochu. Ale strachu nie pamiętam, raczej jakąś fascynację i wstręt, nie pozwalające odwrócić wzroku. Choć pewnie był i strach, skoro gdy wracałem ze szkoły sam, pijanego kalekę podglądałem ukradkiem. Albo szedłem tą dłuższą drogą, na wszelki wypadek, choć on przecież nigdy nie podniósł się ze schodów, nie ruszył do nas nawet na niezepsutej protezie. Inaczej niż lisek z podwórkowej wyliczanki, który nie miał ręki ani nogi.
Na tej dłuższej drodze też się zatrzymywałem, prawie zawsze, przed witryną kiszkowatego pomieszczenia, w którym – jak ogłaszała pełna pokręconych zawijasów i ozdobników tabliczka – mieścił się zakład naprawy lalek i parasoli. Wtedy nie zastanawiałem się, co łączyło ze sobą akurat te przedmioty, teraz też właściwie nie wiem.
Ciekawe, że w wielu wspomnieniach i opowieściach literackich te kliniki dla lalek i parasoli to zazwyczaj ciasne i ciemnawe pakamery, zakurzone graciarnie, w tej mojej nawet szyby były brudne od pajęczyny. Pająki chyba unikały ludzi, bo nigdy żadnego nie widziałem za szybą.
W środku stał wielki stary stół, główny mebel, zastawiony pudłami i skrzynkami, w których mieszały się ręce, nogi, tułowia i głowy, niektóre bez oczu, lalek popsutych wydawało się na zawsze. Czasem jednak coś pasowało do czegoś i martwa głowa albo kończyna ożywały na tułowiu, który wciąż ktoś ubierał, mył i przytulał.
Druty i rączki do parasoli leżały w innym miejscu, na niewielkim regale, ustawionym zaraz przy wejściu, pod ręką, bo to chyba popsute parasole pozwalały przeżyć małemu warsztatowi. Umarł razem z właścicielem.
Widziałem go tylko raz, gdy odbierałem damską parasolkę, którą matce połamał wiatr ganiający po ulicach mokrą i ciężką śnieżycę. Chyba nie zapamiętałem, jak wyglądał, przynajmniej dziś nie pamiętam. Widzę tylko, że jest zakurzony jak rzeczy, które czekają na odbiór po naprawie, i jakoś tak dziwnie pogięty czy przykurczony, gdy wstaje zza stołu, idzie do części warsztatu zasłoniętej przepierzeniem – może to tam mieszkały pająki? – i po długiej chwili wraca ze zreperowaną parasolką. Gdy siada na powrót, mam wrażenie, że składa się jak ona, automatycznie wsuwając się w siebie.
Nie pamiętam też, kiedy warsztat zniknął, chodziłem już innymi drogami, z czasem coraz odleglejszymi. Co pojawiło się w tym miejscu zamiast zamkniętej naprawy, nie pamiętam. Minęło przecież dużo czasu. Tak wiele, że nikt już nie naprawia ani parasoli, ani lalek, nie warto, można kupić lepsze, bo nowe. Baraki na Czachówku też dawno wyburzono.
Ostatnio, to znaczy przez jakieś piętnaście ostatnich lat, w lokalu po warsztacie mieścił się, choć ledwo, warzywniak, nieźle zaopatrzony, ale brudnawy, zakurzony, jakby obowiązywała go tradycja miejsca. W końcu i on został zamknięty. Dla właścicielki to także były ostatnie lata, sklep zlikwidowała, gdy nie dawała już rady. Innej rady nie było, choroba, złośliwa jak diabli.
Podobno zdecydowała się nagle, dosłownie z dnia na dzień. Uznała, że nie ma już kto tego wszystkiego pociągnąć. Jej mrukliwy mąż osiłek nadawał się jedynie do noszenia skrzynek i układania towaru, zresztą byle jak. Porzucone nagle owoce i warzywa leżały na półkach jeszcze długo, gnijąc i usychając. W końcu któregoś dnia chłop sklepikarki – tak o nim mówiła: mój chłop – wywalił wszystko na śmietnik, kurwując. Zepsute się wyrzuca.
A dziś tu te dwie, z przyzwyczajenia, pewnie nie dosłyszą, bo krzyczą:
– Pani, a ona to raka miała?
– Nie wiem, może, jaka różnica? Na coś i tak trzeba umrzeć. Nikt teraz nie umiera na śmierć, jak kiedyś.
Obie są z kiedyś, na pewno pamiętają nie tylko warzywniak, ale i zakład dla lalek i parasoli. Ich twarze odbijają się w mętnej szybie, przez którą ledwo widać ciemne wnętrze, ale one i tak od dawna nie patrzą na swoje odbicie. Teraz też odwracają głowy. Lepiej nie zaglądać do środka.
Wypiedalaj, ryknęła głośno, jakby szła na czele ulicznego pochodu. Tak, to też był protest, tyle że ona protestowała tak od lat, coraz to głośniej, coraz bardziej histerycznie. Historycznie to też łatwo policzyć: krzyczeć zaczęła od pierwszego dziecka, pierwszej wpadki, potem jeden bachor na dwa lata, średnio, a miała ich sześcioro, może ośmioro, sąsiedzi nie byli pewni. Drobiazg taki, podobny do siebie i do matki, bo z ojcostwem to różnie. A z krzyku też dzieciaków nie dało się wyrachować, krzyczały wszystkie naraz. I jeszcze ona, najgłośniej.
Protest rósł, pęczniał w niej jak odgrzewana kasza z przedwczorajszego obiadu, zjadała, bo żadne już nie chciało. Wkurzało ją to, kto je tak rozpuścił, bo przecież nie ona. Na pewno nie, nie po tym, co przeszła w domu. Domu rodziców, bo przecież nie rodzinnym, nigdy nie była tam u siebie, zresztą nikt nie był. Więc teraz, gdy nerwy puszczały, uwalniały długo tłumiony krzyk, zamknięty w krtani jak w celi, przecież nie można zbyt długo przetrzymywać w niej bez postawienia zarzutów. Teraz to ona formułowała zarzuty, coraz głośniej, aż przechodnie wybierali drugą stronę ulicy. Na wszelki wypadek.
Na ulicę wyganiał ją razem z tym protestem jej facet, gach, przydupas, kochaś, jak mawiały o nim stare sąsiadki. Nienasycone semantycznie, nie mogły się nagadać w drodze z porannej mszy, mistrzynie polskiego języka szeptanego. Zamknij się, wrzeszczał kochaś, gdy kończyła się skala głosu na pilocie, a oni i tak nie mogli jej przekrzyczeć, ani gach, ani telewizor. Ty łachudrooo…, krzyczał, aż zatykało go ze złości, więc musiał przepijać. Ty kur…, zagryzał bluzgiem, na ostro, żeby nie miała wątpliwości, gdzie jej miejsce.
Co krzyczą dzieci, trudno było zrozumieć, piskliwy i po dziecięcemu sepleniący wielogłos zbijał głoski w jeden szum, taki jak w rurach z wodą, ciepłą, jeśli zapłacone. Może pytały, wierząc w odpowiedź jak w świętego Mikołaja: – Kochasz nas, mamo, kochasz, dlaczego nie kochasz? Tak to sobie wymyślił, cholerne zamiłowanie do literatury pięknej – przecież takim dzieciom nawet nie przychodzi do głowy, by wołać o miłość, jeśli już, to raczej o litość.
Nic na to nie potrafił poradzić, wciąż wszystko zamieniało mu się w tekst kiedyś przeczytany albo wymyślony na poczekaniu. Taki nałóg, sentymentalna grafomania gorsza od alkoholizmu, jeśli komu pisana. Wszystko jest poezja, powtarzał poeta, młody i modny w czasach i jego młodości. Ale poeta nie skończył dobrze, bo skończył ze sobą. Może odkrył, że to, co pisze, to gówno prawda, bo przeciwnie, wszystko jest prozą, jąkającą się i chropowatą. A już na pewno tu, w tym podziemiu.
On też przeszedł na drugą stronę uliczki, nie wiadomo po co. Odruch, i tak nie mógł nic zrobić. Kiedyś próbował, ale przekonał się, że stróże prawa wolą stróżować niż wtrącać się w sprawy rodzinne. Państwo tutaj szanowało rodzinę od zawsze, bez względu na ustrój, zawsze trzymało się od niej z daleka.
To podziemie, z którego teraz wydobywały się wniebogłosy pomieszane z bluzgami, to nie żadna metafora, zauważył po prostu, że dochodziły one z uchylonego szeroko okienka piwnicznej izby. Znów ta literatura, ale naprawdę nie przypuszczał, że ktoś dziś może jeszcze mieszkać w takim miejscu. Pół piętra poniżej trotuaru, urbanistyczna depresja.
Przypomniał sobie, że przecież zna je, to miejsce, od dawna, z głęboko zagrzebanego w pamięci dzieciństwa. Teraz dzieciństwo zaczęło wracać do niego, zajmowało coraz więcej miejsca w zanikającej pamięci, coraz wcześniejsze i coraz wyraźniejsze. Wciąż jednak nie wiedział: wracało jako suma czy jako różnica, takie tam ckliwe rachunki. Ale konieczne, póki da się robić je w pamięci.
Przed półwieczem to okno, ledwie wystające nad poziom chodnika, też było zawsze otwarte. Nawet zimą, normalną jeszcze, mroźną. Pamiętał, że wtedy było najpiękniej, tak jeszcze w tamtym czasie wypadało mówić: najpiękniej. Z piwnicznego okna wypełzał i snuł się po chodniku obły pas białej pary, mleczny jęzor, stygnący szybko na mrozie, przez chwilę pachnący krochmalem i gorącym żelazkiem. W piwnicy ukrywał się magiel, jakby wolał nikogo nie kłuć w oczy, bezczelnie prywatny. Prywatności zostawiano w nim zresztą sporo, jak to w maglu.
Ale paradoksy własności wspólnej, która tak naprawdę okazywała się prywatna, a potem tej sprywatyzowanej, która stawała się na powrót wspólna, tyle że już tylko dla wybranych, poznawał znacznie później. Żył przecież w czasach ciekawych, zgodnie ze wschodnim przekleństwem. Jednak wtedy, przed półwieczem, magiel – elektryczny, jak podkreślał szyld, również ukryty w bramie, by nie drażnić domiaru – nie miał dla niego nic wspólnego z ekonomią. Przeciwnie, cały był z literatury, która łatwo mieszała mu się z życiem. Mieszając mu w nim zresztą do dziś.
Z praniem chodziło się częściej niż do kościoła, dwa razy w miesiącu, matka była umiarkowanie religijna, ale dewocyjnie pielęgnowała kult domowej czystości. Może i dlatego magiel, do którego wysyłała go, odkąd mógł udźwignąć zawinięty w największe prześcieradło pakunek z pościelą i ręcznikami, przypominał mu małą kaplicę, do której chadzał na msze. Pomieszczenie z maglownicą było tak samo małe, ciemnawe i zasnute przyduszającymi przyjemnie oparami. Tylko mniej zatłoczone.
Już samo wyjście do magla było rytuałem. Wyciąganie nakrochmalonej pościeli, składanie, przeciąganie jej jak liny, potem pierwsza dorosłość, gdy już nie mieścił się pod poszwą, którą rodzice rozciągali nad jego głową. Gdy w końcu zastąpił ojca przy tej czynności, okazało się, że wcale nie jest tak zabawna, jak myślał. I to nie tylko dlatego, że ojciec umarł przedwcześnie, co wtedy zdarzało się ojcom zbyt często.
Zanim to jednak się stało, przez całe dzieciństwo i jeszcze kawał w młodość dźwigał te zawiniątka, bez pośpiechu. Były ciężkie, aż torgła ręka. Dziwne uczucie, jakby zjadały go mrówki, uwięzionego w ich kopcu. Czytał wtedy Karola Maya.
Właściciel magla wydawał mu się stary zawsze, przez te wszystkie lata, bo starość ma wciąż inny wiek, przesuwa się i starzeje wraz z nami. Był też inny niż znani mu mężczyźni. Prawdziwy odmieniec, wtedy rzadkość. Broda, zapuszczona bez fryzjera, już siwawa. Ortalionowy płaszcz, przez cały rok, tylko w upały zamieniany na marynarkę, szarą, nie wiadomo, z koloru czy ze starości. Flanelowa koszula, w taką samą kratę, w trzech kolorach. I sandały, od wiosny do późnej jesieni. Bardzo mu kogoś przypominał, ale dziś nie pamięta już, kogo.
Bo wtedy jeszcze na pewno nie czytał „Mistrza i Małgorzaty”. Biblia, pocięta na czytanki z obrazkami do kolorowania, nie karmiła wyobraźni. Dziecinna wiara w świętego Mikołaja też nie wytrzymała zetknięcia z rzeczywistością, pękła jak gumka przytrzymująca sztuczną brodę, którą ojciec doczepiał sobie w dniu wigilii. Tak odkrył, że nie ma Mikołaja.
Ale nie rozpaczał po odkryciu tej prawdy – taka rozpacz przyjdzie znacznie później, gdy prawda nie jeden raz go zniewoli. Poczuł nawet ulgę, bo jednak bał się trochę tego świętego dziada, dziwnego, poruszającego się zbyt młodo, pachnącego znajomo, garbowaną skórą, której zapachu nie da się nigdy zmyć do końca. Przez pewien czas myślał nawet, że tak pachną wszyscy mężczyźni. I ojciec, i świety Mikołaj.
Gdy zamieszkali w prawdziwym mieście, przy głównej ulicy, od której odchodziła ta z maglem, czas świątecznych cudów i przebieranek miał już za sobą, porzucił go razem z przedmieściem. Monochromatyczny świat próbował ucharakteryzować wtedy rekwizytami z „Trylogii”, która dopadła go jak zakaźna choroba, mutująca wiele razy, więc trudna do wyleczenia.
Na szczęście niedługo potem trafił, zupełnie przypadkiem, na antidotum, też literackie, gruby tom w białej płóciennej oprawie, ze złotymi literami i wawrzynem na okładce. Dziwaczne zdania, połamane, przygarbione, rymowane jakimś szyfrem. Ogryzmolony dziennik pomyleńca, bezwzględnego dla ojczystego stada, które nie chciało stać się społeczeństwem, głuche na zaklęcia. Gdyby nie te dwieście stron z okładem, a potem te następne, pisane już prozą, pewnie nigdy by nie porzucił bajań o małych i wielkich rycerzach, od morza do morza. I pewnie każdego 11 listopada szedłby w tłumie, nienawistną miłością rozpalony do białości, z czerwoną racą w ręku.
To stało się – i nie stało – później, ale wtedy, gdy siwego maglarza zobaczył po raz pierwszy, skojarzył mu się on z dziadem, za którego przebrał się imć Zagłoba, by dotrzeć do swoich, lirnikiem-przebierańcem, śpiewającym przerażające pieśni o krwawych bitwach i rzeziach niewiniątek. Tyle tylko, że brodaty właściciel mechanicznej prasowalnicy zazwyczaj milczał, może nie miał słuchu. Z dziwnym półuśmiechem spoglądał tylko spod krzaczastych brwi. Naprawdę nigdy nie słyszał, by tamten powiedział choćby słowo, jakby za zębami trzymał nie tylko język, ale i jakąś tajemnicę.
Potem było jak zwykle, wyjechał i nie widywał brodacza przez lata. Wkrótce magiel nie wytrzymał konkurencji i nowej technologii, mało kto już używał krochmalu, a pościeli z kory, śmieszyła go ta nazwa, w ogóle się nie prasowało. Zapanowały postęp i demokracja, życie miało stać się nareszcie jak w bajce. Ale w końcu okazało się inne, wcale nie bajkowe, przynajmniej dla niektórych. Bardzo wielu niektórych.
Gdy widział go ostatni raz, po latach, mężczyzna wciąż wyglądał jak nie z tej ziemi. Trochę jak potargany chochoł, trochę jak skacowany Wernyhora. Siwa broda, wciąż poprzetykana kruczoczarnymi włosami, sięgała mu prawie do pasa, zahaczając o kartony, którymi tamten obładował swój rower. Mógłby przysiąc, że to wciąż ta sama ukraina, z damską ramą i tak samo jak przed laty piszczącymi kołami.
Mężczyzna najwyraźniej schudł, bo pod prochowcem, niemożliwe chyba, żeby tym samym, zmieścił jeszcze grubą marynarkę, ciepłą kamizelkę z kieszeniami zasuwanymi na srebrne zamki błyskawiczne wyglądające jak baretki medali za odwagę długiego życia, oraz koszulę, oczywiście flanelową i kraciastą, spod której wystawał chyba nowy, zadziwiająco biały podkoszulek.
Zanim tamten skręcił w bramę, tę samą, jeszcze ze śladem po szyldzie, jaśniejącym na ścianie, zauważył, że mimo upału na nogach mężczyzna miał nie sandały, jak kiedyś, lecz stare rozdeptane kamasze, czarne, z dyndającymi jasnobeżowymi sznurówkami, wziętymi z innej pary i z innych czasów. Pewnie marzły mu stopy, świat postarzał się w końcu i krążył w żyłach wolniej. Nie tylko świat maglarza, pomyślał dzisiaj.
Właśnie, dlaczego przypominał sobie to wszystko akurat teraz, uciekając na drugą stronę ulicy przed krzykiem bluzgającym z okienka? Może krzyk zrymował mu się z tamtym milczeniem? Bo również wtedy, gdy spotkali się po latach, mężczyzna nie odpowiedział nawet na jego „dzień dobry”. Nie powiedział ani słowa.
Milczał, jak zwykle, jak zaczarowany albo przeklęty.
Światło świeciło się w tamtym oknie naprzeciwko o każdej porze nocy, bez różnicy, o której by się nie obudził. Jedyne jasne z dziesiątek okien w długim bloku, zupełnie jakby ktoś za nim stróżował, czujnie pilnując pozostałych. Ktoś nie spał, aby spać mógł ktoś, takie zwyczajne dzieje.
On jednak długo nie zwracał na nie uwagi, ot, ktoś cierpi na bezsenność, zresztą starzy ludzie często już nie potrzebują snu albo się go boją. Bo starość to czas, gdy przebudzenie staje się coraz mniej oczywiste, jest jak „sprawdzam” w pokerze. Z wiekiem blefuje się częściej, bo tylko to pozostaje.
Po pewnym czasie zauważył jednak, że światło wcale nie zapala się w tym oknie wraz z nadejściem zmroku, lecz znacznie później, wtedy gdy w większości mieszkań już je gaszono. Może naprawdę ktoś przesypia wieczory, by samotnie czuwać w nocy. Kto?
W oknie pojawiał się czasem mężczyzna, tylko on, nikt więcej. Możliwe, że mieszkał sam. Był już na pewno w wieku, który przynosi samotność, jako dar albo przekleństwo, każdemu według potrzeb, tyle że zwykle na odwrót, przekornie. Ale jaka by w końcu nie była, samotność trzeba sobie czymś wypełnić. Najtrudniej wymyśla się zakończenia.
Ta historyjka kończy się jednak prosto. Któregoś ciepłego dnia okno zostało otwarte, na oścież, chyba po raz pierwszy, odkąd obserwował je uważniej. To była okazja, bo właśnie kończyła się złota jesień, po której starzy ludzie rzadko wietrzą mieszkania, jakby bali się, że zimno, które raz wpuszczą do domu, nie opuści ich już nigdy.
Zdjął więc z półki starą teatralną lornetkę, pamiątkę z pierwszej wizyty w operze, pierwszej i na długo ostatniej. Wciąż działała, zrobiona dawno, przed półwieczem, gdy rzeczom planowano długi żywot, czasem dłuższy niż czas dany na ich używanie.
Przeczyścił szkła, a potem zajrzał do wnętrza pokoju. Mężczyzny w nim nie było. Może zresztą przysiadł, zmęczony, a zasłoniły go doniczki na parapecie, z bujną zielenią. Co w nich rosło, nie widział, teatralna lornetka dawała niewielkie przybliżenie, zresztą i tak nie znał się na kwiatkach. Odróżniał tylko storczyki, bo nie lubił ich papuzich barw i kształtów.
Ale parapet zapełniało coś jeszcze, tak, dobrze widział: małe papierowe chorągiewki, biel i czerwień, a obok złocenia, papież, chyba polski, bo innych tu nie uznawano, w ramkach, tak, to ten wizerunek w bielach i błękitach. A obok drugi obrazek, Matka Boska, też znana, z przydymioną twarzą i – domyślił się raczej, niż zobaczył – szramą na policzku. Od szabli, a jakże, no bo od czego by tu.
Obok nich na szerokim parapecie stała jeszcze lornetka, ale prawdziwa, taka wojskowa, z podziałką jak w celowniku, z przybliżeniem, w zimnej metalowej obudowie. Model niemal zabytkowy, pamiątka z przeszłości, której łatwo się domyślić. Dlatego pomyślał, że w oknie brakowało tylko worków z piaskiem i stanowiska cekaemu, a byłoby jak na wojennych filmach, starych, powtarzających się do znudzenia w oszczędnych ramówkach telewizyjnych.
Patrzył, ale wciąż nikt nie pojawiał się w oknie, może jeszcze nie pora, za jasno. Wyobraził więc sobie, jak stary mężczyzna ostrożnie wysuwa okulary lornetki spomiędzy doniczkowych badyli i obserwuje, najpierw podwórko, potem krzyżujące się tu ulice, i jeszcze sąsiednie bloki, pedantycznie, powoli, bardzo cierpliwie, przecież mogą nadejść z każdej strony. Oni, ci sami, co zawsze, chcący odebrać nam wszystko, ziemię, naród, cywilizację. Nawet mowę. Nocą kolbami w drzwi załomocą, szkolny wiersz odbił mu się rytmem jak tupot buciorów, na zawsze wbity w pamięć.
Wariat, pomyślał, tak, to wariat, wyjaśnienie wydało się tak oczywiste, że już nigdy potem nie pomyślał inaczej o mężczyźnie z naprzeciwka. Dopóki w ogóle go zajmował, bo jak długo można zaśmiecać pamięć czymś, co przestało być tajemnicą. Może dlatego też nie od razu dotarło do niego, że naprzeciwko nikt już nocami nie zapala światła.
Odkąd zdał sobie z tego sprawę, budził się w nocy częściej, tylko po to, by popatrzeć, czy w tamtym oknie naprzeciwko wciąż przegląda się ciemność. Czasem nie był już nawet pewien, czy dobrze pamięta, które to okno. Ciemno było we wszystkich, niezmiennie, więc w końcu doszedł do wniosku, że tamten umarł albo zabrali go do domu starców, nie miał innego wytłumaczenia. I że dlatego czarny, długi blok wygląda teraz jak opuszczony, jakby nikt w nim nie został, bo wszyscy poszli za starym mężczyzną.
Więc teraz moja kolej, postanowił nagle pewnego dnia i od tego dnia właśnie wszystko stało się pewne. Wszystko potem potoczyło się już normalnie. Kupił lepszą lornetkę, taką prawdziwą, myśliwską, a także spory zapas papieru kolorowanego, na biało i czerwono. Wszystkie kaktusy, innych roślin nie miał, poprzestawiał na parapet jednego okna, tego największego, z którego perspektywa była najszersza. Sypiał wciąż mocno, ale już tylko w dzień, zresztą coraz to krócej, a w końcu jedynie w godzinach szczytu, gdy na ulicach było najwięcej ludzi.
Budził się o zmierzchu, z przerażeniem, że mógłby zaspać. Za oknem światła latarni nie skrywały żadnych cieni, było cicho, ciemno i bezludnie, ale przecież mogli nadejść, w każdej chwili i z każdej strony.
A może nawet już tu byli, w mieszkaniach z czarnymi oknami, w bloku naprzeciwko. Przegapił ich we śnie, a teraz oni kryli się w ciemnościach, obserwując uważnie, czy on obserwuje ich. Czasem wydawało mu się nawet, że widzi niebieskie ogniki zapałek przypalających papierosy tym, co chowali się za firankami, ale to tylko światła ostatnich samochodów oświetlały na moment fragmenty biało błękitnego wizerunku świętego.
Przejeżdżały, zanim zdążył przeczytać numery rejestracyjne i po chwili wszystko na nowo nurkowało w ciemność.
Wiem, to dzielenie włosa na czworo, ale jest czas manifestowania i jest czas gadania. W moim chronosie już ten drugi, nie nadążyłbym już zresztą za tempem spacerów młodych gniewnych.
Swój gniew wyrażają jasno, mocno i wulgarnie. Się manifestuje, się krzyczy. Mordercy, gestapo, krzyczeliśmy do zomowców, a do komuny – precz. Dziś tamte epitety zastąpiło mniej literackie wypier*****. Może po prostu czas dziś mniej patetyczny, bardziej telegraficzny, stąd inna poetyka. A raczej memotyka. Może nie wystarczy już tylko bitnie, trzeba dobitnie.
Rozumiem więc potrzebę chwili, jak ktoś napisał obrazowo na fejsbuku (staram się nadążać, choć i tak wiem, że doświadczenie i metryka skazują mnie na dziadersowanie – neologizm Jacka Dehnela), jak więc ktoś tłumaczył: jeśli łapią cię za kostkę, to krzyczysz „won”, ale jak za krocze, to wołasz „wypier*****”. Do mnie taka argumentacja przemawia, wolę zresztą szczery, spontaniczny bluzg od świętoszkowatego pięknosłowia.
Wulgaryzmy nie oburzają mnie tak bardzo może także dlatego, że wychowałem się w dość bandyckiej dzielnicy, Żoliborz to nie był na pewno. Ale też nic na to nie poradzę, że pamiętam czasy, gdy demonstrowane dziś hasła hałasowały jeszcze głównie na trybunach stadionów i w zakazanych bramach. Wówczas gdy wulgaryzmy pojawiały się w innym kontekście, w innym, bardziej „kulturalnym” otoczeniu, zaskakiwały retorycznie i zyskiwały moc, biorącą się z literackiej ironii, a nie z liczby gardeł je skandujących.
Jak w anegdocie, którą przypominam co jakiś czas, bo dobitna właśnie. I zabawna, przynajmniej mnie wciąż bawi.
Działo się to przed niemal czterdziestu laty, stan wojenny właśnie został zawieszony, ale dyndając tak sobie nad nami, wciąż rzucał cień. Było i straszno, i śmieszno. Na uczelniach odwieszono właśnie samorządność, dość wybujałą w czasie solidarnościowej rewolty. Żeby jednak studentom i innym elementom głupoty nie przychodziły do głowy, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego próbowało sprawić, żebyśmy się nie nudzili.
Pomysły komisarzy od nauki były równie finezyjne, jak te stosowane przez zawodową kadrę wojskową wobec żołnierzy służby zasadniczej: wojsku trzeba znaleźć jakieś zajęcie, żeby głupoty nie przychodziły mu do głowy.
Wiem, bo zostałem wtedy wybrany przez studentów polonistyki jako ich reprezentant w senacie uniwersytetu. A jakże, senator, z wyboru, tajnego i powszechnego, któremu poddałem się po raz pierwszy i ostatni w życiu.
Obrady senatu były długie i nużące, aż do nudności zdroworozsądkowe administrowanie, którego hasłem przewodnim było „zachowanie materii”. Taka pozytywistyczna postawa, w której chodziło o to, żeby robić swoje i zachować przyzwoitość, nie prowokując jednak komunistycznej władzy do jeszcze większego ograniczania akademickiej wolności. Czyli, mówiąc dobitnie, brania za pysk. My, młodzi, nie mieliśmy w pamięci marca 1968 ani gierkowskiej smuty z pozłotką, tylko krótki karnawał solidarnościowy, byliśmy więc radykalni, a ostrożność naszych profesorów śmieszyła nas i mierziła. Fakt, czasem naprawdę przesadzali.
Pamiętam posiedzenie, na którym przez dwie, może trzy godziny szacowne gremium dyskutowało o ministerialnej propozycji wprowadzenia na pierwszym roku wszystkich kierunków studiów zajęć z … higieny osobistej. Może zresztą chodziło o zajęcia z „bezpieczeństwa przeciwpożarowego”, w każdym razie o coś, co może i nie wprawiałoby w osłupienie, gdyby było przeznaczone dla klas pierwszych w szkołach podstawowych.
Nam, studentom i doktorantom, wydawało się, że ten punkt programu wywoła salwę śmiechu głośną niczym wystrzał z „Aurory”, tymczasem szacowni docenci i profesorowie zupełnie serio zastanawiali się, jak odpowiedzieć, by nie zdenerwować ministerialnych idiotów, co – zdaniem tych ostrożnych – mogłoby narazić akademicką materię na represje. Dyskusja skończyła się kompromisem, zalatującym nieco zgnilizną, a na pewno asekuranckim – ponieważ nie dało się w senacie uzgodnić stanowiska, jego podjęcie zepchnięto na niższy szczebel uczelnianej samorządności, zlecając radom wydziałów wypracowanie stosownej formuły.
Nie wiem, jak gdzie indziej, ale Rada Wydziału Polonistyki zajęła się problemem na serio. Stronnictwo zwolenników elastyczności pozwalającej „zachować materię” wydawało się być w przewadze, szacowne panie profesor i panowie profesorzy przemawiali długo i mądrze, krzywiąc się znacząco – obrzydzenie ogarniało jednocześnie i znaczące, i znaczone – ale szukając jednak słów łagodnych, które idiotyzm pomysłu wprowadzania zajęć z czystości dla studentów przekazywałoby tak, by proponujących je idiotów nie nazywać po imieniu, przeciwnie, pozwolić im zachować dobre samopoczucie mimo odmowy.
Dla nas, młodych, było jasne, że tamci już mają wyśmienite samopoczucie, ministerialnym komisarzom zapewniał je sam fakt, że tak uczone głowy zajmowały się serio i z obawą ministerialnymi debilizmami.
Jak się okazało, nie tylko my byliśmy tego zdania. Gdy wypowiedzieli się wszyscy zwolennicy ostrożnego dobierania słów o głos poprosił Adam Weinsberg, erudyta i językoznawca wybitny, znany też wszystkim z ostrości sądów i ciętego języka, stojącego w niejakiej sprzeczności z jego dobrodusznym, a jak twierdzili nawet niektórzy hipopotamowatym, wyglądem. Wszedł wolno na katedrę, rozejrzał się po sali, aż ucichła zupełnie i tubalnym, niskim głosem zwrócił się do szacownej rady z dostojną kurtuazją:
Szanowne Panie Profesor, Czcigodni Panowie Profesorowie, Drodzy adiunkci, asystenci i studenci! Ja też uważam, że należy chronić materię, nie narażać ani nas, ani uniwersytetu na represje i złość władzy. Dlatego też proponuję, by z pierwszego zdania naszej odpowiedzi wymazać określenie: wy skurwysyny!
Pierwsze prawdziwe buty dostała od ojca, gdy miała pójść do pracy, do ludzi. Prawdziwe, skórzane, nie żadne łapcie czy chodaki. Pańskie, można powiedzieć, choć tanie, z czego ojciec był szczególnie dumny. Lubił się targować i nigdy nie wracał z targu bez jakiejś rzeczy, na której sprzedający sporo opuścił. – Dopust z tobą, Józefie – mawiali handlarze, znając jego upór, ale i tak chętnie wdawali się z nim w przepychanki, gwałtowne jak bójki, bo kupującego i sprzedających łączyła ta sama namiętność: do walki, gry, której wynik niby trudno przewidzieć, ale i tak zawsze wychodzi na remis.
Ta walka na słowa i liczby była wciąż tylko grą, bo choć prawdziwa, to jeszcze nie na śmierć i życie. Kończyły się ćwiartką albo i dwoma.
Buty też były prawdziwe, i pierwsze, ale robota nie była dla Józefy pierwszyzną, los prawie wiejskiego dziecka, jakby wyskrobanego z pozytywistycznych nowelek pisanych przez wykształcone paniusie i zamożnych panków. Józefa pracowała od zawsze, odkąd pamiętała, tyle że teraz miała robić dla obcych, a nie w domu, przy rodzeństwie czy na ojcowym polu, które nigdy nie będzie jej, choć pierworodna. Ale nie tego rodzaju.
Odkąd poszła do obcych, pracowała podwójnie, szybko przekonała się, że ta domowa robota czeka na nią w domu, gdzieby miała czekać, cierpliwie, aż wróci z pracy, jak wierny pies. A skoro z pracy wracała do roboty, to wszystko zostało po staremu. Była najstarsza, a czułość należy się najmłodszym. Buty zamiast pocałunku, dobre i tyle.
Praca wzięła ją sobie całą, gdy tylko skończyła trzecią klasę. I szkołę też, jak się okazało. – Skończyła na samych piątkach, zdolna taka, szkoda jej – tłumaczyła ojcu pani Szajewska, kierowniczka szkoły i żona lekarza. Szajewscy mieszkali na górce, na rogu Wierzbickiej i Wjazdowej, w gęstym sadzie, za którym ukrywał się drewniany dom, z gankiem i schodami do szerokich drzwi, dwuskrzydłowych, podwójnych. Skrzydła od strony mieszkania miały witraże z kolorowych szybek, w prosty geometryczny wzór, same romby, regularne i symetryczne.
Józefa widziała je jeden jedyny raz, kiedy po lekcjach pomagała pani Szajewskiej zanieść do domu zeszyty z kaligrafiami. Wracała potem do siebie szczęśliwa i bogata, międląc w ustach cierpką miętówkę i ściskając wilgotną dłonią nowy zeszyt w trzy linie, zgrabnie przecinające śnieżne kartki. Z kaligrafii też miała piątkę.
Ale że te kolorowe szybki układały się w romby, Józia nie zdążyła się dowiedzieć. Ojciec nawet poprosił panią kierowniczkę siadać, taki gość, proszę, proszę, tu, na ich dołku, gość, ale odpowiadał doktorowej spode łba, burkliwie: nie, bo nie, i już, on gospodarz, pan i władca u siebie i wobec swoich.
– Niech się pan zlituje, Józefie, szkoda jej, zdolna, niech elementarną chociaż skończy, może życie będzie miała lepsze – przekonywała dobra pani, uśmiechając się ojcu prosto w oczy, nastroszone pod krzaczastymi brwiami, których chyba tylko ona nie bała się w takich chwilach.
– Nie i koniec – odpowiadał, cicho, ale twardo (jakby napisała autorka wzruszających szkolnych lektur, których Józia już nigdy w życiu nie przeczyta). – Z krowami nie ma kto chodzić, w domu matce trza pomóc, młodszych przypilnować. Koniec – powtarzał, niewzruszony nawet gdy pani Szajewska zaproponowała, że zeszyt i książki kupi za swoje, i parę groszy dołoży, za robotę, której mała nie zrobi. Tylko się obruszył.
Dobrze jej i tak będzie, normalnie, jak w życiu, co ma być, to ma być – powtarzał niczym bohater pozytywistycznej opowiastki, wyczulonej na los klasy uciskanej i nieoświeconej. A nawet jakby ktoś Józefa oświecił, to i tak by uznał, że ta wiedza psu na buty się zda, i małej tak samo ona potrzebna jak sobace. Swoje wiedział, nie był zły, tylko kochał i chciał, żeby dziecku było jak najlepiej, czyli tak samo jak jemu i innym. Kochał, jak umiał, po swojemu.
Ale tego już Józefa, opowiadając o rozmowie z panią Szajewską wiele razy, nigdy nie wypowiedziała. Może po prostu sądziła inaczej?
Wzruszające do łez prusy, sienkiewicze i orzeszkowe przeczyta dopiero córka Józefy. Też zdolna jak diabli, po matce. Zresztą Józia i tak do lekcji goniła, słowem i pasem, niech ma, czego jej nie dali. Akurat Zosia głowę do nauki miała mocną, tyle, że chorowita, zapadała łatwo na wszystko. I tak jej na całe życie zostało, jak szkoła.
Z pierwszej klasy poszła od razu do trzeciej, potem też szło jak po maśle, w domu jadanym od święta, dwa, trzy razy w roku. Częściej się nie dało, Józefa rozkładała wypłatę na kupki, mówiąc do siebie po cichu, jakby chciała upewnić się, że o niczym nie zapomniała: to na mąkę, margarynę, cukier, a obok na światło i węgiel. Szkolna kupka była coraz większa, bo Zosia poszła do technikum, skórzanego, co to i fach, i matura. Poza tym najlepsza przyjaciółka z podstawówki tam właśnie się wybierała. Umarła zresztą niedawno, nie wiedząc, kim jest i po co. Alzheimer.
Zosia do technikum poszła dosłownie, droga z Żakowic do miasta (tego prawdziwego, bo Żakowice choć od lat były już miastem, to wsią też być nie przestały) zajmowała godzinę. Autobus jeszcze nie dojeżdżał na takie przedmieście, a nawet gdyby dojeżdżał, to przecież i tak nie za darmo. Wiosną i jesienią pół biedy, ale cała bieda zimą.
W maturalnej klasie Zosia chorowała prawie bez przerwy, w styczniu tak napadało, że z podwórka do szosy wychodziło się wykopanym w śniegu tunelem, wyższym niż najwyższy człowiek. Brzegi przekopu, solidnie oklepane sztychówką, skrzyły się w słońcu, bo nocami mróz nabłyszczał ślady łopat. W porannym świetle przypominały świeże szramy, z których kroplami wypływała jeszcze limfa. Chciało się żyć.
Był jednak problem: buty. Te, w których Zosia chodziła do szkoły, były solidne, ale solidnością jesiennowiosenną. Zimą śnieg nasypywał się do środka już po kilkunastu krokach, mróz dopadał stopy po paru zaledwie minutach, nie pomagało dreptanie po cudzych śladach, trop w trop za pionierami, którzy co rano odgrzebywali Żakowice, wydeptując ścieżki do miasta. Zimowych butów Józefa kupić Zosi nie mogła, nie miała za co, musiała ostatnie pieniądze, odłożone do puszki po herbacie madras podarowanej przez zakład pracy na dzień kobiet, wyciągnąć na leki dla córki. A przecież Rysiek też już ze swoich bucików wyrastał, chociaż te ostatnie kupiła mu o dwa numery za duże. On mógł jednak posiedzieć w domu, do szkoły się nie palił, przynajmniej żeby paliło się pod kuchnią dopilnuje. A Zosia nie, niech ma, czego Józefie nie dali.
I tak Zosia przemieszkała dwa miesiące w szkolnej bursie, którą matka wybłagała dla niej u pani dyrektor o sercu równie wielkim jak modna i elegancka ondulacja na głowie.
Raz w tygodniu, w niedzielę, Józefa zawiązywała w chustę słoiki i różne pakunki, a potem brnęła z tobołami przez zasypane przedmieście i ulice miasta. Stroiła się wtedy w to samo, co do kościoła, żeby córce razem z jedzeniem na resztę tygodnia nie przynieść wstydu. Rysiek zostawał w domu sam, zamykała go na klucz, dla pewności, bo nosiło go po świecie od małego, diabeł kusił i wołał po polach. Wracała zmęczona, robiła kolację, a potem siadała przed kuchnią i patrzyła w ogień. Przysypiała, prawie nie myśląc, tylko wspomnienia same garnęły się do ciepła i blasku, wydobywały sprawy i zdarzenia zapominane, czasem rozmyślnie.
Tak właśnie przypomniała sobie znowu o tamtych butach, błyszczących jak smoła trzewikach, sznurowanych wysoko, w których miała iść pierwszy raz do pracy i w których nawet ostrą zimę dałoby się przechodzić. Do wiosny, od biedy, bo od czegóż by innego.
Przypomniała sobie tamtą radość, dziecinną, gdy z jednym butem na stopie, przekrzywiając się śmiesznie jak czapla nad jeziorem, polująca albo drzemiąca przy brzegu, odwijała z chropowatego papieru drugi trzewik i jak już schylała się, by wsunąć go na podwiniętą nogę…
…i jak jej ten but wypadł nagle z dłoni, zastukał o podłogę wzmocnioną blaszkami zelówką i twardym obcasem, i jak do ust, nosa, a potem oczu napłynęły łzy, kałuże łez, wielkie jak balia na podwórku, kałuże zbierane przez lata, może od początku życia, a może od momentu, gdy dotarło do niej, że więcej do szkoły nie wróci, więc postanowiła o nic już nigdy nie prosić, nie płakać…
…i jak kałuże te zamieniły się najpierw w chlipanie, bezradne, biedne, a potem w szloch brzmiący jak kupa śniegu zsuwająca się z przygrzanego słońcem dachu w pierwsze roztopy…
…i jak zdjętym z nogi butem cisnęła o ziemię, i wybiegła z domu, po raz pierwszy przy ojcu krzycząc: kurwa, kurwa, kurwa…
… i jak poślizgnęła się na kamieniu zastępującym schodki, na którym potem, całkiem niedługo, mała Zosia rozbijała sobie nos, i jak biegła na łąki, przed siebie, woda chlupała pod stopami, zimna jeszcze o tej porze, i biegła, by nie wrócić, tak wtedy myślała, choć i wtedy, i potem, nigdy i nigdzie nie uciekła do końca.
A w domu ojciec podniósł się zza stołu i patrzył zdziwiony, jak matka schyla się i układa na stołku buty zebrane z glinianej podłogi. Podnosi je do oczu, potem odsuwa, przyglądając się długo, z niedowierzaniem.
Jeden, potem drugi, oba lewe.
1. Ta nieznośna lekkość publicystycznych bon motów: że dziś w dorosłe życie wchodzi pokolenie urodzone już po 11 września 2001, tamtym 11 września, kiedy to na te straszne minuty zatrzymało się serce świata, i że nie wolno tego nigdy zapomnieć. Ble, ble, bla, bla, ale czasem przed oczywistościami nie ma ucieczki. Potem naprawdę nic już nie było takie samo.
Byliśmy świadkami, bo rzeczy toczyły się same, jakby bez naszego udziału, odwrotu od szczęśliwej epoki przed, która może wcale nie była taka znów szczęśliwa, może sami sobie ją taką wymyśliliśmy, a była może tylko odrobinę szczęśliwsza niż inne. Albo po prostu my byliśmy młodsi.
Co to za szczęście, które daje się stopniować?
2. Te prawie dwadzieścia lat po wrześniowych zamachach to osuwanie się świata w strach, nieufność, wściekłość i wrzask, dziś na dodatek tłumiony maską. Już nawet nie dostrzegamy, jak niewiele wystarcza, by nastraszyć nas tak, że godzimy się oddawać wolność za bezpieczeństwo, o którym nie wiemy nic.
Tak naprawdę, nie wiemy nawet, czy istnieje, czy nie jest też tylko naszym wyobrażeniem.
3. Kolejne etapy odwrotu od postępu, w który zresztą chyba nikt już nie wierzy. W tym roku – inaczej niż przez te wszystkie lata po – krewni i przyjaciele zmarłych w Trade Center nie mogli w rocznicę odczytać ich nazwisk na żywo, jak w poprzednich latach, wiadomo, pandemia śmierci. Część się zbuntowała i przeczytała je w innym miejscu Nowego Jorku. Jakaś część buntuje się również przeciw wirusowym ograniczeniom w ogóle i nie są to wyłącznie zwolennicy medycyny nadnaturalnej oraz płaskoziemcy.
Taki czas, nikt już nie wierzy nikomu. Albo gorzej: wszyscy wierzą wszystkim, więc nikt nie jest autorytetem. Ochlokracja, nie mylić z demokracją.
4. Zburzonych przez samoloty wież, które dla wielu stanowiły jeśli nie serce, to na pewno centrum świata, postanowiono nie odbudowywać. Nic nowego, bo kiedyś rozważano pomysł, by nie odbudowywać zniszczonej w powstaniu Warszawy.
Ale teraz w tej decyzji czytam jakiś lęk: lepiej nie drażnić nieba i jego fanatyków? Bo ileż razy można odbudowywać zburzone? I po co? Żeby następni wandale mieli co burzyć?
5. Obrazy ataku na wieże, nie do uwierzenia, utkwiły w pamięci pewnie na zawsze. Patrzyliśmy na te telewizyjne obrazki, nie rozumiejąc, co się dzieje: samoloty lecące wolno i nisko wyłaniały się zza drapaczy chmur, które chwile później sypały się jak makiety z karton gipsu, wysyłając w niebo chmury dymu i kurzu.
Niebo, połaskotane nazbyt poufale, postanowiło przypomnieć o swej grozie.
6. Telewizyjni realizatorzy gimnastykowali nasze odrętwiałe zmysły zwalniając filmy, odwracając kadry, przybliżając ujęcia, znowu, i znowu, i raz jeszcze. Naprędce zmontowany film katastroficzny, oglądane na kinie domowym jakieś niskobudżetowe political fiction, z wydumaną fabułą, z krzykiem zamiast dialogów, te zawsze trudniej napisać. Nie od razu docierało do patrzących, że to, co na ekranie, to nie efekty specjalne.
Że ludzie wyskakują z okien naprawdę, a nie w kaskaderskim popisie.
7. Potem rozpoczęła się wojna, kultur, cywilizacji, światów, otwarta i hybrydowa, stare słowo w nowym znaczeniu, zacierającym sens. Bez sensu trudno żyć, więc zaczęto go szukać w fake newsach i teoriach spiskowych. A może zburzenie wież odkryło tylko, niczym kiedyś w Babilonie, to pomieszanie trawiące nas stale, ukrytą wojnę, tocząca się od zawsze i do dziś, o której chętnie zapominamy.
Wojnę wszystkich ze wszystkimi, w której i natura jest graczem niepoślednim.
8. Rok później próbowało zatrzymać się moje serce. I ja, i świat przeżyliśmy, choć naprawdę nie tacy sami. Może dlatego nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Poruszać się w ogóle było trudniej, po ziemi i w powietrzu. Zaczęliśmy pilnować się mocniej, siebie i innych, mając w pamięci tych wyskakujących z okien rozpadających się wież.
Wyglądali jak manekiny, ale byli żywi. Woleli umrzeć od powietrza i ziemi, a nie w ogniu.
9. Zdjęcia i filmy rejestrujące ich desperację w kolejne rocznice pokazuje się po dwudziestej trzeciej, niczym reklamy alkoholu i innych używek, opatrzonych ostrzegawczymi komunikatami. Palenie albo zdrowie – wybór należy do ciebie.
Tak naprawdę to nigdy nie mieliśmy wyboru, tylko czasem udawało nam się o tym zapomnieć.
Od prawie czterdziestu lat pierwszy dzień września kojarzy mi się z końcem, a nie początkiem. Przeżyłem Ojca o czternaście lat. Dziś uświadomiłem sobie, że prawie tyle samo spędziłem w jednym miejscu, w instytucji, która już w swojej definicji skrywa jeśli nie od razu martwotę, to przynajmniej pewną funkcję cmentarną: przechowywanie przeszłego. Nawet patron tej instytucji, poświęconej wyłącznie jemu, tak właśnie uważał. Nudził się i bolała go głowa.
Wcześniej robiłem różne rzeczy, przenosząc się z miejsca na miejsce. Teraz robię co prawda nadal dość różne, ale już tylko w jednym. Zastanawiam się, dlaczego? Ostatnio częściej niż zwykle. Bo co – bo to, co robię ma sens? Bo daje satysfakcję? Bo wokół ludzie, do których jestem przywiązany? Bo razem wciskamy życie w coś, w czym ledwo się mieści?
A może to tylko mowa-trawa, może jestem jak ten frajer, co wierzył w bajer z piosenki Jonasza Kofty? Może to już zwyczajne asekuranctwo, a ja zwyczajnie jestem na tyle postarzały, by chcieć pewności? Bo z wiekiem ryzyko przestrasza bardziej, a stabilność mocniej tumani? Bo sił brakuje już czasem nawet na zamiary?
To po ojcu mam ten niepokój, który wcześniej gnał mnie to tu, to tam. Myślę sobie czasem, że on w pewnym sensie miał jednak szczęście, paradoksalnie, choć tyle wycierpiał: nie dożył tego spychanego głęboko i stamtąd szarpiącego znienacka lęku człowieka, który już nie chce się znowu przyzwyczajać, zaczynać, otwierać, który obawia się zupełnie nieznanego, bo nie wie, ile jeszcze będzie mógł i chciał.
Ojciec swoje ostatnie lata spędził na działce, uprawiając kwiaty i warzywa. Chłonął barwy i zapachy po miesiącach odoru szpitalnej aseptyki. Ale ten jego rustykalny bezruch był pozorny. Nie szarpał się już, nie rzucał, nie przyspieszał wcale nie dlatego, że zdrowie mu nie pozwalało. Tak myślę. Był żywy terminalnie, dosłownie, lekarze ostrzegali, więc pamiętał, że lada moment wyruszy w drogę, która może nigdy się nie kończy, choć niekoniecznie jest nieskończona. Wiedział, że pobiegnie w nieznane, bardziej nieznane niż wszystko to, co poznał w swoim burzliwym życiu. Czekał i zbierał siły.
Może to dlatego myślę o nim zawsze, gdy zastanawiam się, dlaczego ja tkwię w jednym miejscu? Odpowiedzi są mętne, bo może dzieje się tak po trosze ze wszystkich tych powodów, które wymieniłem. Czyli ni to, ni owo, ani tak, ani siak. Więc jeżeli czekam, to na co? A jeśli nie czekam, to dlaczego? Czy to już ostatnia kombinacja? Szach i mat? A może mam jeszcze jakiś ruch, tylko go nie widzę?
Żadna puenta nie będzie dziś dobra. Bo co – komu w drogę, temu czas? Czas? Komu? Dokąd? Może jednak lepiej nie otwierać rachunków, żeby nie okazało się, że nie mamy na napiwek? I po co ta spowiedź, nader osobista, ale bez oczekiwania na rozgrzeszenie czy współczucie?
Nie myśleć za dużo, nie pamiętać. Nawet cmentarne świece mają teraz osłony, by nie zgasił ich deszcz lub wiatr. Postęp.
Zdarzyło się raz i nigdy później nie powtórzyło. Przypomniał sobie o tym po latach, gdy miał dość, wszystkiego, zawsze szedł na całość, i wyrwał się na jedno popołudnie nad rzeczkę, inną, niewiele większą od tamtej, bardziej może narowistą, choć cisza panowała nad nią jeszcze bardziej absolutna. Jeśli absolut jest stopniowalny. Rzeka była więc podobna do przeszłej, tylko czas zupełnie inny, teraźniejszy, więc starszy.
Tamten jedyny raz, dawno, był jak narodziny, ale takie bez krzyku, bez płaczu i przekleństw, choć przecież i bez znieczulenia. Przeciwnie, czuł wszystko, jak psi nos, każdy fragment świata, najmniejszy, najbardziej odległy. Przez moment czas przewijał się bez pośpiechu, a on uwagę miał naprężoną jak żyłka wędki po zacięciu ryby, jeszcze nie wiadomo jakiej, ale opornej, więc pewnie dużej. Póki pod wodą, tajemnica.
Można też użyć innego porównania: to, co zdarzyło się wtedy, było jak przerwa w życiu, zatrzymanie akcji, zapaść, podczas której przez mózg przepływają tysiące obrazów, niby wyraźnych, ale odrealnionych. Na jawie, a żył ją wtedy przez te kilka dni jak sen, było ich mniej, ale nie mniej nasyconych barwami i tajemniczych. Przejawiał wtedy skłonności do poetyzowania, nigdy nie chciał się nudzić, więc komplikował sobie życie.
Mówiąc prosto, prozaicznie, to porzucił wtedy właśnie pewną pracę, wykonywaną w stałym zatrudnieniu, chronicznym stresie i godzinowym reżimie, takim, który modyfikować można było tylko w jedną stronę, z dłużej na dłużej, więcej i lepiej. Miał zacząć następną, ale jeszcze nie teraz, czekała na niego spokojnie, więc i on był spokojny, choć czasy nie były. Nie bał się przyszłości, ale i tak postanowił przed nią odpocząć.
Jeździł więc do domu na wsi, prawie codziennie, czasem nocował. Pora była wciąż ciepła, ale lato zamierzało już się skończyć. W lasach grzyby rosły jak po deszczu, choć nie padało. On jednak wolał chodzić bliżej: po drugiej stronie szosy w zagłębieniu obrośniętym pokrzywionymi drzewami trwało nieduże rozlewisko, na rzeczce, niespiesznej z natury, rozleniwionej, rozlazłej.
Pamiętał, że kiedyś łapali w tym bajorze ryby. Zarzucił wędkę, zupełnie bez przekonania, tak naprawdę niczego nie chciał łapać, chodziło tylko o powód do bezczynnego wysiadywania nad wodą. Był sam, właśnie tak było mu dobrze, przynajmniej wtedy. I jak zwykle tutaj nie chciało mu się ani czytać, ani pisać. Spokój, bezwzględny, oblepiał wszystko dokoła i obezwładniał niczym duchota, która nie chciała minąć wraz z lipcem. Jak najmniej ruchu, oszczędzał energię, której już nie miał, nie zdjął nawet kurtki, choć słońce dopalało zza chmur. Siedział, kamień na kamieniu.
Uświadomił sobie w końcu, że przecież nawet nie założył przynęty na haczyk. Zwijał żyłkę powoli, kołowrotek mruczał jak wypieszczony kot, leniwie, stawiając lekki opór. Pewnie zaczep, pomyślał, ale nie była to ani gałąź, ani korzeń, coś innego pobłyskiwało pod powierzchnią wody. Na końcu haczyka trzepotał całkiem spory karasek.
Zarzucił jeszcze raz, bardziej dla żartu, ryba znów złapała się na pusty haczyk, potem jeszcze jedna, i jeszcze, następne. Karasie były złotawe, w kolorze haczyka, haczyk był koloru słońca, które układało się na tafli wody, zachodzące, ale jeszcze na tyle silne, żeby przymuszać oczy do mrużenia. Załzawione lekko, rozmazywały świat, wyostrzany od czasu do czasu złotawymi kręgami słonecznego światła, pulsującymi na dnie soczewki oka. Odbita w nich jasność wybuchała małymi, pulsującymi plamkami, wyglądały jak krążące wokół miniaturowe słońca. Ktoś tu wyraźnie przesadził z zamiłowaniem do przepychu, sierpniowy świat oślepiał złotą ornamentyką.
Głupie, pomyślał o rybach, które pchały się na haczyk jak oszalałe, więc zarzucał i wyciągał, w końcu nawet nie patrząc na spławik. Namnożyło się ich pewnie ponad miarę, więc są wygłodniałe, pomyślał. Nie wierzył nigdy w racjonalność natury, i słusznie, choć wielu z jego pokolenia doznało panteistycznego oświecenia. On nie, oświecenie było dla tych, którzy wierzyli, nie widząc.
Przez godzinę napełnił rybami plastikowe wiaderko, po farbie, która według etykiety miała przetrwać wieczność i pozwalała obmywać się wielokrotnie z najgorszych plam. Dzień był dziwny, cały, nic dziwnego, że o zmroku nawet komary odpuściły atak, może tak opiły się krwią poprzedniego dnia, że nie zdążyły wytrzeźwieć. Siedział więc spokojnie przed domem, bez ruchu, by nie spłoszyć młodego kocura, który odkrył właśnie życie w wiaderku pozostawionym pod modrzewiem.
To był prawdziwy spektakl, jak egzekucje, które niegdyś ściągały tłumy, dając im zaspokojenie mocniejsze od erotycznego. Kot stawał na brzegu wiaderka, rozkraczony, uderzał łapą w wodę, rytmicznie i delikatnie, a kiedy karaski podpływały do góry, odchylał się mocno, przednimi łapami puszczając krawędź wiadra. Szybki ruch i silne łapy wyrzucały na trawę rybę, która w szarzejącym już świetle dnia traciła swój blask. Urodzony morderca błyskawicznie odgryzał jej głowę i wracał do polowania. Obok wiaderka leżał spory już stosik zagryzionych ofiar. Ocknął się w końcu i przegonił kocura, ale ryby zostawił, tamten zeżre je w nocy albo zakopie na później.
Nazajutrz połów okazał się równie łatwy, ale on nie czuł już ekscytacji. Wypuszczał ryby do wody, zaczepiały się na haczyku lekko, zresztą prawie nie zacinał żyłki, czasem tylko na metalu zostawał kawałeczek wargi. Ostatniej wypuszczanej rybie spojrzał w oczy, przypadkiem, były zupełnie bez wyrazu, rozwodnione – a jakie mają być, pomyślał, skoro ryba żyje w wodzie. Banałek, niezauważalny jak ość, mało się nim nie zakrztusił, gdy zachichotał, rozbawiony bez sensu. Naprawdę za dużo stresu ostatnio, stąd ta dziecinna głupawka. Akcja równa się reakcji, a może odwrotnie.
Ryba poruszyła pyszczkiem, łapiąc powietrze, wyglądało, jakby chciała mu coś powiedzieć zanim się udusi. Milcz, ściszył głos, chociaż przecież nikt nie mógł go słyszeć. Przypomniała mu się bajka, jedna z ulubionych w dzieciństwie, o rybce gadule, spełniającej trzy życzenia. – Ty też jesteś złota, więc wypuszczę cię, jeśli spełnisz moje życzenie – zaśmiał się, tym razem głośno, i już nie mógł przestać, chichotał histerycznie, jak wariat i nawet po latach scena ta wydawała mu się tak żenująca, że zapomniał o niej.
Pamiętał jednak, że naprawdę wypowiedział życzenie, zresztą może je tylko pomyślał, komunikacja międzygatunkowa, temat na doktorat. Ale czy się spełniło, nie potrafił powiedzieć. Nie mógł, bo nie pamiętał, czego od złocistego karasia zażądał. Pamiętał coraz mniej, zapomnienie zaczęło się od twarzy, potem nie odnajdował w pamięci chronologii zdarzeń, jeszcze później gubił nie tylko ich następstwo, ale i przebieg. Kolejne do zapomnienia były myśli sprzed chwili, a potem to najprostsze: kim jest, jak się nazywa, co robił przez całe życie.
Nas też zapominał, nie poznawał, aż kiedy pamięć obumarła go tak, że nie panował nad codziennymi czynnościami, myciem, ubieraniem się, jedzeniem, wypróżnianiem, musieliśmy oddać go do domu spokojnej starości, zbudowanego zresztą w zaskakująco spokojnej i malowniczej okolicy, niedaleko meandrującej leniwie przez las rzeczki, rozlewającej się potem w niewielkie bajoro, po którym skakały oślepiające refleksy.
Aż kusiło, by zostać na brzegu, na zawsze, patrzeć zmrużonymi oczami na słoneczne przebłyski, które złociły się i znikały zaraz w ciemnej wodzie, jakby pod jej powierzchnią wciąż kłębiły się tamte ryby i tak jak wtedy nie mogły pomieścić się pod powierzchnią. Może znów czekały na kogoś, kto wyłowi je z pokrytego rzęsą bajora, dla zabawy albo w zapamiętaniu.
Dołącz do świata Pampers,
pełnego miłości, snu i zabawy.
(cytat z reklamy)
Odkąd zaczęła się starzeć, a było to dawno, powtarzała co jakiś czas, że woli nie dożyć chwili, w której przestanie panować nad fizjologią. Było jasne, że władzy nad sobą łatwo nie odda, przymuszona, raczej już abdykuje z życia.
Traktował te zapowiedzi serio, acz nie do końca, bo koniec wydawał mu się wciąż odległy, choć przecież stara kobieta granicę rysowała ostro: nigdy nie założę pampersa, przynajmniej dopóki będę wiedziała, co robię. Powtarzała to spokojnie, ale z uporem, zimnym jak stopy, które miażdżyca zaczęła już odcinać od krwi. Coraz bardziej, czuł, obcinając jej paznokcie.
Te wyzywająco stanowcze wyznania irytowały go coraz bardziej. W końcu on też się starzał, włosów mu co prawda nie ubywało, ale cierpliwości już tak. Gdy w końcu przestała marudzić, uznał, że przestraszyła się jego irytacji, więc i on przestał się bać o jej psychikę. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o wszystkim.
Przed tygodniem zauważył w jej domu nowy przedmiot, zupełnie nowy, więc nie od razu zrozumiał, co oznacza. W kącie maleńkiej łazienki stanęło wiadro, takie zwyczajne, plastikowe, ze szczelną, zaciskaną pokrywą, nieprzezroczyste. Duże, zagracało pomieszczenie, ale kiedy pytał, po cholerę ono tutaj, kobieta zmieniała temat.
Może to dlatego, myślał, że ostatnio coraz słabiej słyszała? Na aparat słuchowy nie dawała się jednak namówić, świat za oknem i tak miał dla niej niewiele: monotonny szum ulicznego ścieku, prowadzącego nurt samochodów w depresyjne centrum miasta, przerywany rykiem motocykli, najbardziej chyba upierdliwych wieczorem. Drażniły wtedy niczym zawsze wygłodniałe końskie bąki, hałasowały jak spasione, powolne trzmiele, buczące w ciszy zapowiadającej zmierzch. Buczały zagubione w grządce maciejek przed oknem domu, który teraz już ledwo pamiętał. Był bardziej dźwiękiem i zapachem niż kształtem.
Ten dom był raczej chałupą, pospiesznie i tanio sklecona samoróbka, pokój, kuchnia i sień, jak we wszystkich biedadomkach budowanych na wiejskim przedmieściu według tego samego braku projektu. W ich sieniach, gdzieś w kącie za zasłonką z wypłowiałego materiału, zbyt starą, by mogła jeszcze zasłaniać okno w pokoju, stało wiadro, blaszane, przykrywane kawałkiem sklejki albo płyty, pofalowanej od wilgoci i temperatury. Później gdzieniegdzie trafiały się też plastikowe kubła, dobrze tłumiące odgłosy, zdradzające do czego te naczynia służyły, najczęściej w ciemne noce albo zimowe dni, gdy wyjście do sławojki oznaczało wyprawę w mrok i chłód.
Jasne, ciemność zadomawiała się też i w sieni, ale niespokojna, bo co jakiś czas próbowało rozgonić ją brudnawe światło czterdziestowatówki, zakurzonej i zamotanej w pajęczynę.
A więc to tak, to tak sobie poradziła – pomyślał. Była mu bliska, więc chyba powinien być zażenowany, tak mu się wydawało, ale nie był. Jeśli już, to czuł raczej zadowolenie, że kobieta wciąż się nie poddaje, choć wie, że przegrywa. Taka zażenowana radość, kulawy oksymoron, czasem nie można oczekiwać więcej niż można.
W końcu nawet i to zwyczajne wiadro okazać się może znakiem, dyskretnie przywołującym koło czasu. Struktura rzeczy, znaczące i znaczone, urynał jak urna, w której czas chowa się, żeby nie przeminąć. To jeszcze jedna dziecinna sztuczka mitycznego sklerotyka, starość obsuwająca się w dzieciństwo, już chroniczne. Tak myślał.
Że od dzieciństwa odchodzimy nie tak daleko, jak nam się wydaje, wiedział od jakiegoś czasu. Choćby dlatego, ze miejsce, z którego się wywodził, przyziemna okolica, ubabrana trudną codziennością, ostatnio coraz częściej upominała się o pamięć.
Nie musiała, nigdy nie zapomniał lekcji, które dostał na nieistniejącym już podwórku. Wyglądało wtedy, myśli dzisiaj, na zaniedbane, może dlatego, że, nieogrodzone, rozchodziło się w zarośnięte miedze i krzywo rozorane pola, aż po horyzont z rozmazującymi się kilkoma budynkami, ustawionymi wzdłuż drogi zaznaczonej drzewami. Stały daleko, więc trzeba było mocno napinać wzrok, by rozpoznać w nich pokręcone wierzby, płaczące sentymentalnie.
To prawdopodobnie stamtąd, z tamtego podwórka i z tamtego patrzenia wokół wyniósł uważność, pozwalającą dostrzegać znaczenie nieistotnych, zwyczajnych rzeczy, łapać sens, prześwitujący przez ich potoczną użyteczność i zaplatający się w opowieść.
Z czasem jednak ta uważność zaczęła mu ciążyć, właśnie tak samo, jak czas oraz pamięć. Odwracał się więc od nich, od zakamarków starej sieni, zbitej z dykty i papy, od maleńkiej łazienki w bloku z żelbetonowej wielkiej płyty, której czas podobno już dawno się skończył. Powinna się zawalić, a trwała.
Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)
Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.
Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.
Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.
Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?
Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.
I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.
Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.
Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.
Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:
Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?
Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.
Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.
Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.
Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.
Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.