Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Witold Gombrowicz
Data dodania: 28 stycznia 2013

Świętujmy rocznicę powstania. Powstania Biblioteki paryskiej „Kultury”, którą przed sześćdziesięciu laty otwarto wydaniem „Trans-Atlantyku”. Rocznica to cicha, bo choć dosyć okrągła, to jednak zaokrąglona mniej apetycznie niż jubileusz najbardziej polskiego z polskich powstań. Zresztą taka już nasza uroda – krew ważniejsza niż książki.

A „Trans – Atlantyk” wciąż żywy. Ostatnio wypłynął przy okazji „Morfiny” Szczepana Twardocha, powieści nagrodzonej, ważnej, dobrze napisanej (i dobrze się chyba piszącej, bo autor trochę za długo ze swoimi bohaterami rozstać się nie mógł). Krytykom powinowactwa „Morfiny” z Gombrowiczem nasuwały się same. Że powieść to skandalizująca i prowokacyjna, że transowa, a trans ten polski, jak w Trans-Atlantyku, i odwaga takaż. Czy rzeczywiście?

Bohater „Morfiny”, kilka tygodni po klęsce wrześniowej 1939 roku, deklaruje:

A ja wiedziałem, że nie należę do tego świata bohaterów konnych i pieszych, chociaż wojowałem konno: oni służyli (…) rodowi, plemieniu, królowi, ojczyźnie, kiedy sobie już tę ojczyznę wymyślili. Ja nie służę. Jestem Konstanty Willemann i to znaczy tyle, że jestem Konstanty Willemann. Nic więcej. Nie ma we mnie żadnego „po co jestem” albo „dlaczego jestem”. Jestem jak róża: róża kwitnie, ponieważ kwitnie, nie ma w niej „dlaczego”. Jestem Konstanty Willemann, ponieważ jestem Konstanty Willemann, to mnie zakreśla w całości i w całości opisuje. Nie jestem na tym świecie po nic innego niż to, aby być. Wypełniając rozkazy Inżyniera, nie służę nikomu, ani jemu, ani Polsce, ani organizacji; moje bycie służy mojemu byciu.

Ten monolog wewnętrzny może i Gombrowiczowskim echem pobrzmiewa. Ale wypowiada go jednak ktoś zupełnie odmienny od narratora „Trans-Atlantyku”. Tamten to Polak całą gębą, choć szarak, to po szlacheckich przodkach, stylem z Janem Chryzostomem Paskiem skoligacony, w skamielinę narodową wrzucony, z tożsamością wymusztrowaną przez wychowanie, tradycję i kulturową rupieciarnię. Stawiając „ja” ponad wspólnotę, próbując wywalczyć jego suwerenność (nie zapominajmy: z pożytkiem dla Polski przecież), odmawiając bycia nawozem historii, bohater „Trans-Atlantyku” Polakowi w sobie się przeciwstawiał, wystawiając się na zarzut zdrady i perfidnego usprawiedliwiania słabych na patriotyzmie. (Co zresztą udziałem Gombrowicza bywa do dziś.)

Bohater Twardocha swoją tożsamość natomiast dopiero stwarza, przymuszony historią. Może wybierać, bo przecież jest i Ślązakiem po matce, a z jej wyboru także Polakiem, jest Niemcem po ojcu i jego starym rodzie, ale jest i dandysem, i morfinistą, i seksoholikiem, i niewierzącym grzesznikiem, i kim tam jeszcze diabli może wiedzą. Wie to na pewno tajemnicza postać, która jak cień towarzyszy mu przez strony powieści, tajemnicza, bo nie bardzo wiadomo kim jest prócz tego, że jest wszechwiedząca narratorką po kobiecemu o Konstantego zazdrosną. Może to zwyczajna mojra, a może więcej: Polska, albo i polska mojra.

Żeby się jej wyrwać, wciąż trzeba determinacji. Ale powiedzenie: ja jestem sobą, od Polski ważniejszym, ważniejszym od ról wszystkich, które mi wspólnota narzucić pragnie, dziś nie wymaga heroizmu. Bohater Twardocha nie musi być tak odważny jak bohater „Trans-Atlantyku” , bo staje przed oczami czytelnika kilkadziesiąt lat później i – co najważniejsze – kilkadziesiąt lat po tamtym bluźnierstwie:

Płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a nas zawsze was między Bytem a Niebytem trzymał. (…) Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego św. ach chyba Przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, was krwią zalewał, was Rykiem swoim ryczał, wyrykiwał, was Męką zamęczał, Dzieci wasze, żony, na Śmierć, na Skonanie sam konając w konaniu swoim Szału swojego was Szalał, Rozszalał!

Jeśli to przekleństwo straszliwe, to wyklinanie tak zaprzańcowate, że aż w parodię swoją, parodię wyklinania się zmieniające (słyszycie ten śmiech, co się nad całym, absolutnie całym „Trans-Atlantykiem” unosi?) zestawić z deklaracjami bohatera „Morfiny”, jaśniejsze się staje, dlaczego, gdy czytam o odwadze laureata Paszportu „Polityki”, przypomina mi się od razu tamta odwaga, co paszportem w świat wolny stać się miała. Odważniejsza jakby odwaga Gombrowicza i także Giedroyca, który Polonii katechizmy narodu i pielgrzymstwa powtarzającej dyskusję o nowoczesnej Polsce proponował. Nowoczesnej, znaczy czas swój rozpoznającej i w czas ten się wpisującej, by istnieć naprawdę, a nie tylko poza czasem – jako idea albo jako mojra.

Bez względu jednak na to, czy Twardoch gest Gombrowicza powtarza, czy też nie (zresztą wcale nie wiadomo, czy miał taki zamiar), jedno jego powieść nam uświadamia. Mijają dziesięciolecia, a ona, ta nasza Polska oniryczna i wampiryczna, ich – pisarzy, i nas – czytelników, puścić wolno nie chce. I żebyśmy się nie wiem jak zżymali na świętowanie kolejnej rzezi, to jak trzeba będzie, znów się pewnie wyrzynać damy, zanim zdążymy pomyśleć. W transie, jak po morfinie.

Odwaga, odważny, odważnie – ważmy słowa, by wagę odzyskały. Obyśmy więc mieli odwagę myśleć i tworzyć, a nie tylko umierać. A przynajmniej: zanim znowu zaczniemy umierać.

Takie tam rocznicowe życzenia z biblioteki.

Data dodania: 24 października 2011

Wszystko łączy się ze sobą poza czasem. To można wyczytać u Aleksandra Wata. Długo nie mogłem zabrać się za lekturę korespondencji jego żony i Czesława Miłosza. Bo w czytaniu cudzych listów, choćby zgodę na ich publikację dali autorzy czy ich spadkobiercy, jest coś staroświecko nieprzyzwoitego. Szczególnie, gdy listy te opowiadają o bólu i śmierci.

Sięgnąłem w końcu po nie sprowokowany rozmową z Ritą Gombrowicz podczas jej niedawnego pobytu we Wsoli. Poprosiłem panią Ritę o krótką wypowiedź dla naszego archiwum i projektowanego portalu. Czasu było mało, więc pytanie musiało być proste. Pytając jak pamięta Gombrowicza i jak by chciała, byśmy go pamiętali, nie bałem się banału, bo wiedziałem, że ustrzeże nas przed nim odpowiedź.

Co Rita Gombrowicz pamięta jako najważniejsze? Poczucie humoru i ironię Gombrowicza, taką codzienną, nie pozwalającą lenić się myślom i uczuciom. Zapamiętała też sceny ostatnie: pokonany już przez astmę i chore serce Gombrowicz, powalony, bezsilny, macha do niej słabą ręką z łóżka, w geście pozdrowienia? pożegnania? czułości? Poruszające: ten gest powtórzony przez panią Gombrowicz w muzealnym wnętrzu, pod wielkim zdjęciem przedwojennej Wsoli i przedwojennych Gombrowiczów, a potem prostota zamykającego wypowiedź wyznania, wypowiedziana po dwóch godzinach uczonych słów i zdań: kochałam go bardzo i kocham go coraz bardziej. Im dłużej go nie ma, tym bardziej. To wyznanie nie zabrzmiało jak skarga mającej żal do losu kobiety, lecz jak mocne słowa osoby, która najbliższego człowieka nie porzuciła także po jego śmierci.

Małżeństwo Watów to oczywiście inna historia, ale na koniec podobna. Byli ze sobą nieporównanie dłużej niż Rita i Witold, choć przecież Ola Watowa mogła przez pewien czuć się jak wdowa, gdy nie wiedziała, czy Aleksander żyje, czy nie umarł w zamarstynowskiej celi. A potem to ona była bohaterką odysei, gdy wracała do męża przez naprawdę nieludzką ziemię, z synem, którego dla nich ocaliła. Opisała potem tę odyseję w książce, którą nazwała „Wszystko, co najważniejsze”. Książka została nawet zekranizowana, ale film był porażką, bo reżyser nie ustrzegł się sentymentalizmu. Wstrząsający banał życia trudno przekłada się na język sztuki.

Zbiór korespondencji Oli Watowej i Czesława Miłosza, prowadzonej po śmierci Aleksandra, nosi tytuł „Listy o tym, co najważniejsze”. Wat odchodził w poczuciu winy, rezygnował z życia, przemienionego w piekło przez nieustanny i nieuleczalny ból, nie przestając myśleć o żonie. Zostawił list, kartkę „zatytułowaną” NIE RATOWAĆ, prośbę o przebaczenie i błagalny nakaz do żony: „Myśl, że skończyła się moja męczarnia, nawet Ty nie znałaś jej głębi całej. Kochana, żyj”.

Podobieństwa i niepodobieństwa. Rita Gombrowicz przeżyła z Gombrowiczem zaledwie ułamek czasu, który dany był Watom. Obie wdowy jednak stały się strażniczkami słów swoich mężów. Wiernymi i stanowczymi, choć są i tacy, którzy twierdzą, że zbyt rygorystycznymi i władczymi. Zapłakana słodycz jest jednak cechą wdów z latynoskich i hollywoodzkich filmideł, życie – także życie literackie – stawia inne warunki. Gdy czyta się listy Oli Watowej, gdy słucha się Rity Gombrowicz, staje się jasne, że łączy je coś jeszcze: pamięć bólu ich najbliższych. Bólu, który był może najważniejszym tematem ubiegłego wieku, ich wieku.

Drugiego września 1967, kilka tygodni po śmierci Aleksandra Wata, Czesław Miłosz napisał w liście do Oli Watowej: „… towarzyszy mi refleksja o naszej znikomości i bezbronności. Miałem sporo rozmów z Gombrowiczem w Vence i o porządku jego myślenia świadczy to, że ból jest dla niego głównym zagadnieniem i kontrolerem wszelkiej filozofii, ból fizyczny, a mnie się też wydaje, że to słuszna hierarchia, że wszystko inne mniej ważne.” Trzy dni później Ola Watowa odpisywała Miłoszowi, relacjonując zmagania z zapiskami męża i własną rozpaczą: „Rozpaczliwie staram się to odczytać i wszystko, wszystko, najbardziej oderwane tematy, wydają się uderzać przeciwko mnie, bo zawsze jest w nich jego cierpienie i samotność w cierpieniu.”

Ta nieuchronność samotności to też jedno z odkryć tamtego wieku. Poza tym wszystko łączy się ze sobą poza czasem. Wszystko, co najważniejsze. I trwa w pamięci.

Data dodania: 23 września 2011

Nie zadałem go Kazimierzowi Głazowi, który gościł we Wsoli niedawno. Pewnie nie zadam go również Ricie Gombrowicz, która odwiedzi nas wkrótce. Bo pytanie jest niepoważne, może nawet śmieszne. Ale nic nie poradzę na to, że dręczy mnie od dawna. I kusi, by postawić je właśnie tu, na poważnej stronie dostojnego muzeum.

Jakimś usprawiedliwieniem może być dla mnie cytat z Andrzeja Stasiuka, który również na tej stronie się pojawia: „świat pełen jest szczegółów, od których zaczynają się historie”. Czy jakaś historia wysnuć się może z faktu, że spośród zwierząt Gombrowiczów z okresu Vence to pies Psina stał się sławny, spychając w cień kota o imieniu Autostop? Dlaczego tak się stało? Pies, jak wspominał pan Kazimierz, wystąpił nawet we francuskiej telewizji w audycji o Gombrowiczu. O kocie pan Głaz nawet się nie zająknął. Oczywiście można poprzestać na racjonalnym wytłumaczeniu, że kot Autostop mieszkał z Gombrowiczami krótko, krócej niż Psina, jeden sezon zaledwie. I że nie biegał po Vence jak Psina, podstawiając łeb do głaskania i machając rozradowanym ogonem. Ale mnie to wytłumaczenie nie wystarcza, bo kiedy słyszę jakąś kocią historię, mam wrażenie obcowania z tajemnicą. Mroczną jak opowieści o kotach.

Autostop był przybłędą, którego Gombrowiczowie po prostu znaleźli. Znaleźli? A może on ich znalazł? Może chodząc swoimi ścieżkami postanowił właśnie im zajść im drogę? Skrzyżować ich ścieżkę ze swoją. Niepoważne? Może i tak, ale znam podobne historie, o kotach, które przychodziły i odchodziły, kiedy chciały. Czasem ich przyjścia i odejścia miały sens, zbyt osobisty, by o nim tu opowiadać. Ale że koty wybierają ludzi, by korzystać z ich opieki, którą czasem wynagradzają, jestem przekonany. Jeden z przykładów mam w domu, od kilku lat. Ma szylkretowe umaszczenie, zielone oczy, białe, niesamowicie długie wąsy i sposób miauczenia, który brzmi jak najczarniejsza rozpacz i którym terroryzuje nas, wymuszając, co chce – kocie przysmaki i bezwzględną uwagę. Właściwie nie ma imienia, choć ma ich wiele. Gdy przyjęliśmy ją do domu, wyglądała jak siedem nieszczęść, nastroszony pstrokaty kłębek, który gdy nie spał, był w nieustającym ruchu, jakby zabiegać chciał nieszczęśliwy początek żywota. Nazwaliśmy ją Mała Mi, od sympatycznej postaci z Doliny Muminków, ale im dłużej u nas mieszkała, im czuła się bezpieczniejsza, tym mniej miała w sobie sympatycznej słodyczy, zaś więcej rozwrzeszczanej rudawej ruchliwości. niszczącej meble, tapety i ciszę. Aż w końcu przestaliśmy nazywać ją imieniem, które nie przystawało już do istoty. Zaczęliśmy mruczeć pod nosem: diablica.

Ona też nas znalazła i historia o tym, jak nas wybrała, to taka kocia „opowieść wigilijna”. W wigilię Wigilii, w bardzo mroźny wieczór po prostu zaszła drogę synowi, kiedy wracał do domu. Łaciate, wielobarwne maleństwo na zlodowaciałym śniegu, krzyczące tak przeraźliwie, jakby za chwilę miało zamarznąć albo oszaleć ze strachu. Najpierw miała być u nas kilka dni, ale została na zawsze. Właściwie nie wiadomo dlaczego? Nie chcieliśmy pozbywać się z domu dowodu naszej dobroci i wrażliwości na los braci mniejszych? Wzruszyła nas opiekuńczość starego kota, który zajął się maleństwem z troskliwością, którą szybko poddaliśmy antropomorfizacji, bo przecież cały świat jest skonstruowany na naszą miarę? A może bezbronne i przytulne stworzenie wyzwalało w nas tę delikatność, o której już wątpiliśmy, by kiedyś istniała?

Oczywiście mógł tym wszystkim porządzić przypadek. Zbieg okoliczności, los, zwierzęce fatum. Więc nie ma o czym mówić? Opowieść o Lessie, która pokonała setki mil, by udowodnić psią wierność, opowieści o bernardynach, wyciągających ludzi spod śniegu i ogrzewających ich własnym ciałem, opowieści o psach, które latami wyczekują na powrót pana w miejscu jego śmierci, a nawet opowieść o psie, który lubił jeździć koleją – te wszystkie historie mają jasny sens, wzruszają nas bez reszty i nikt się nie będzie zastanawiał, że i one mogą być dowodem na istnienie instynktu oraz gospodina Pawłowa. Tradycyjnych opowieści o kotach lepiej w tym miejscu nie powtarzać, bo jeszcze przypadkiem przeczytają dzieci… Koty z tych ludowych horrorów są wredne, bezwzględne, niezależne i przede wszystkim niepojęte. Są tak różne od bohaterów wzruszających czytanek o dobrych ludziach i jeszcze lepszych uczłowieczonych psich przyjaciołach, że budzą lęk, czasem obrzydzenie. Irracjonalne, inne.

W roku 1223 papież Grzegorz IX oficjalnym dekretem uznał kota za wspólnika czarownicy i diabła. Nienawiść do kotów sięgnęła szczytu po pierwszej krucjacie. Koty jako symbol Araba i Szatana, jako ich podstępne wcielenie, były torturowane i palone na stosach. Gdy czytam o tym, Mi, duża już i niezależna, przygląda mi się zielonymi szparami swoich oczu, z ponurą uwagą, znieruchomiała na skraju biurka. A ja zastanawiam, na ile te straszne, zachowane w tradycyjne kulturze i jej przekazach, opowieści o kotach są opowieściami o nas samych, takich jacy jesteśmy, a nie jakimi siebie sobie wyobrażamy?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury