Wracał tak często, że choć minęło czterdzieści lat, właściwie nigdy nie wyszedł z tego korytarza. Długiego na dwanaście mieszkań, jednakowych, rozmieszczonych symetrycznie, jak cele w więzieniu, naprzeciw siebie. Z tym, że te narożne, na końcach, były większe, trzypokojowe, z kuchnią widną i z oknami na dwie strony bloku, więc z widokiem szerszym, raczej wieżyczki strażnicze niż cele.
Korytarz nie był miejscem zupełnie bezpiecznym. Lastrykowa podłoga, śliska, bo pastowana co tydzień czujnym wzrokiem sąsiadów, co ludzie powiedzą, jak nie będzie się błyszczeć pod drzwiami, groziła upadkiem. Ale akurat im śliska podłoga nie przeszkadzała nigdy, jeździli po niej prawie jak po lodzie, grając w niby hokeja, pudełkiem zapałek albo odpustową miękkawą piłeczką, póki nie pękła i nie pogubiła tego czegoś, co wypełniało ją w środku. Nazywali sobie te niby drużyny, kanada kontra ruscy, mistrzostwa świata, jeden na jednego plus bramkarz.
Wszystko wtedy jeszcze było na niby i dlatego wydawało im się, że jeszcze wszystko jest możliwe.
Czasem, gdy emocji było za dużo, bo wynik pozostawał bezbramkowy, kłócili się wściekle o faule lub za wysoko uniesione niby kije, aż w końcu z korytarza przeganiali ich ci, którzy mieszkali za cienkimi drzwiami mozolnie, przez lata obijanymi boazerią, dermą albo blachą. Ludzie, którzy dorabiali się tych drzwi, zaradni i sprytni, wtedy wydawali mu się bardzo starzy, normalne, choć pewnie byli młodsi niż on dzisiaj.
Ale to jest już nowe dzisiaj i tamci nie żyją, a wzdłuż korytarza starzeją się nowi młodzi, którzy nie grają w niby hokeja. Może podłoga już nie taka, choć ze starości powinna być jeszcze bardziej wyślizgana.
Chyba jako ostatnia z tamtych starych umierała Psiara, mieszkająca na końcu, w lokalu z oknami na dwie strony, czyli na pół świata. Zawsze miała psy, bo gdy jedne kończyły swój pieski żywot, całkiem zresztą niezły, rozpieszczała następne. Ale swoje przezwisko dostała nie dlatego. Została Psiarą, bo psy były dla niej ważniejsze niż ludzie, z ludźmi łączyły ją gorsze doświadczenia niż ze zwierzętami, które miała albo którym pomagała. Tak niektórym jest łatwiej.
Była sama, w trzech pokojach, wielkich w porównaniu z pozostałymi mieszkaniami w tym bloku, ale sama nie od zawsze, tylko od śmierci jej Jurka. To znaczy przed Jurkiem też była sama, mówili już nawet o niej stara panna, choć ciągle jeszcze za plecami. On podobno zostawił dla niej żonę i dzieci, jeszcze całkiem małe, ale długo razem też nie pożyli. Za grzechy kociej łapy, szeptała sąsiadkom Kowalska, naprawdę tak się nazywała, mrużąc oczy jak kotka w słońcu przedwiośnia. Możliwe, że wiedziała coś więcej, w końcu w kościele była codziennie, czasem nawet dwa razy, więc może i do wiedzy o przeznaczeniach miała łatwiejszy dostęp.
Gdy umarł jej facet, Psiara znowu zaczęła palić. Rzuciła przed laty, gdy poprosił, podobno, ale teraz paliła jeszcze więcej, jakby chciała zrobić mu na złość za to, że zrobił jej tą niewczesną śmierć. Nie wiadomo, czy czerniała od tych papierosów, czy z tęsknoty, i chudła, przeraźliwie, jakby papierosy podsycały w niej nigdy nie zagaszony pożar, który ją wypalał. Gdy zaciągała się jak mężczyzna, mocno i długo, końcówka extra mocnego rozżarzała się na czerwono, a potem na złoto, jakby ogień z jej płuc próbował wydostać się na zewnątrz i podpalić świat.
W końcu astma unieruchomiła ją na dobre, na dobre – tak mówiły sąsiadki, bezmyślnie, bez sensu, ale z troską, nie wiadomo tylko, czy nie udawaną. Bez wyciętego płuca męczyła się jeszcze bardziej, ale palenia nie rzuciła nawet wtedy, gdy musiała oddać tego ostatniego psa, z którym nie miała już siły wychodzić. Zatroskane nie były zatroskane aż tak bardzo, by zwierzaka wyprowadzać słota czy spiekota.
Zresztą niezbyt przypominał psa, na tych krótkich łapach, z czarno burą szczeciną, przetykaną w kilku miejscach jaśniejszymi plackami łysiny. I uszami jak radary, wielkimi nieproporcjonalnie, ciągle w ruchu, jedno sobie, drugie nie wiadomo komu.
Ciekawe, że Psiara nigdy nikomu nie powiedziała, czy oddała psa jakimś dobrym ludziom, czy też do schroniska, na zmarnowanie.
Zadusiła się tak, jak żyła, w samotności. Musiało dopaść ją nagle, tym razem nie zdążyła zapukać do nikogo z sąsiadów, a komórki nie nauczyła się obsługiwać, może z oszczędności, zresztą wtedy jeszcze nie wszyscy je mieli. Gdy po tygodniu wywalili drzwi, ktoś w końcu dostrzegł, że coś za długo Psiary nie widać, smród był tak wielki, że przez kilka dni nikt nie zamykał drzwi balkonowych na końcu korytarza.
Kowalska mówiła, że z mieszkania umarłej czuć było starym psem. Ale kiedy indziej przekonywała znowu, że zza drzwi śmierdziało raczej siarką. Nikt jej już wtedy nie słuchał, pukali się w czoła jeszcze zanim zwariowała i zabrało ją pogotowie. Napuchniętą, grubą, ledwo zmieściła się w kaftan i nie mogli jej ruszyć, zanim zastrzyk nie zaczął działać na dobre. Znów to dobre.
Krzyczała jakieś pomieszane modlitwy, tak głośno, że słychać je było jeszcze z windy, zza grubych metalowych drzwi szybu, przez który jęcząc i zgrzytając opuszczała się w dół poobijana kabina. Czarek mieszkający u sąsiadów wyjechał wtedy na rekolekcje z seminarium, więc nikt nie potrafił chwilowo orzec, czy krzyki te to bełkot wariatki, czy może bluźnierstwo, złe jakieś, opętane. Te, co to widziały, wolały przeżegnać się, na wszelki wypadek. Przecież księdza nie będą fatygować, woła się go tylko do umierających, a Kowalska żyła, teraz marnie i w wariatkowie, ale jednak.
Pamiętał, że kiedy ją zabierali, po korytarzu snuł się półmrok, pełen poruszonych cieni. Możliwe, że wszystko to działo się nad ranem, ciut świt, choć chyba jednak później, miał już wychodzić do szkoły. Może Śmietek znowu zaspał, bo korytarz co prawda zwykle oświetlały jarzeniówki, ale zapalane przez gospodarza domu, jak nazywało się wtedy dozorcę. Więc gdy ten się zagapił, szczególnie zimą, korytarz pozostawał zaciemniony, prawie całkowicie, przez pół dnia, do samego zmierzchu. Rozświetlała go wtedy tylko kabina windy, żółtym światłem przebijającym się przez zbrojone okienko w drzwiach do szybu, ale na krótko, dopóki ktoś nie ściągnął windy na inne piętro.
Gdy odjeżdżała, piszcząc i rzężąc, wtedy jedynym jasnym punktem, który przyciągał uwagę jak rekwizyt hipnotyzera, pozostawała jaśniejsza plama zamykających korytarz drzwi balkonowych, przez które wlewały się resztki świateł bezsennego miasta.
Te szklane drzwi, otwierające się na balkon, którego nie było, bo zaprojektowano za nimi ledwie jego atrapę, rozmazane, odbijające światło latarni i z rzadka przejeżdżających na dole samochodów, które ciepłe od spalin powietrze unosiło ku górze aż po dziesiąte piętro, te żółtawo pulsujące w ciemności drzwi wyglądały jak wyjście awaryjne. Szczególnie w tak wietrzne dni jak ten, w którym znaleziono martwą Psiarę.
W takie dni łatwo o literówkę, można pomylić wietrzne z wiecznym. Przecież wysoko zawsze wieje najmocniej, a w długim korytarzu przeciąg skomle i wyje pod drzwiami.
Wszystko łączy się ze sobą poza czasem. To można wyczytać u Aleksandra Wata. Długo nie mogłem zabrać się za lekturę korespondencji jego żony i Czesława Miłosza. Bo w czytaniu cudzych listów, choćby zgodę na ich publikację dali autorzy czy ich spadkobiercy, jest coś staroświecko nieprzyzwoitego. Szczególnie, gdy listy te opowiadają o bólu i śmierci.
Sięgnąłem w końcu po nie sprowokowany rozmową z Ritą Gombrowicz podczas jej niedawnego pobytu we Wsoli. Poprosiłem panią Ritę o krótką wypowiedź dla naszego archiwum i projektowanego portalu. Czasu było mało, więc pytanie musiało być proste. Pytając jak pamięta Gombrowicza i jak by chciała, byśmy go pamiętali, nie bałem się banału, bo wiedziałem, że ustrzeże nas przed nim odpowiedź.
Co Rita Gombrowicz pamięta jako najważniejsze? Poczucie humoru i ironię Gombrowicza, taką codzienną, nie pozwalającą lenić się myślom i uczuciom. Zapamiętała też sceny ostatnie: pokonany już przez astmę i chore serce Gombrowicz, powalony, bezsilny, macha do niej słabą ręką z łóżka, w geście pozdrowienia? pożegnania? czułości? Poruszające: ten gest powtórzony przez panią Gombrowicz w muzealnym wnętrzu, pod wielkim zdjęciem przedwojennej Wsoli i przedwojennych Gombrowiczów, a potem prostota zamykającego wypowiedź wyznania, wypowiedziana po dwóch godzinach uczonych słów i zdań: kochałam go bardzo i kocham go coraz bardziej. Im dłużej go nie ma, tym bardziej. To wyznanie nie zabrzmiało jak skarga mającej żal do losu kobiety, lecz jak mocne słowa osoby, która najbliższego człowieka nie porzuciła także po jego śmierci.
Małżeństwo Watów to oczywiście inna historia, ale na koniec podobna. Byli ze sobą nieporównanie dłużej niż Rita i Witold, choć przecież Ola Watowa mogła przez pewien czuć się jak wdowa, gdy nie wiedziała, czy Aleksander żyje, czy nie umarł w zamarstynowskiej celi. A potem to ona była bohaterką odysei, gdy wracała do męża przez naprawdę nieludzką ziemię, z synem, którego dla nich ocaliła. Opisała potem tę odyseję w książce, którą nazwała „Wszystko, co najważniejsze”. Książka została nawet zekranizowana, ale film był porażką, bo reżyser nie ustrzegł się sentymentalizmu. Wstrząsający banał życia trudno przekłada się na język sztuki.
Zbiór korespondencji Oli Watowej i Czesława Miłosza, prowadzonej po śmierci Aleksandra, nosi tytuł „Listy o tym, co najważniejsze”. Wat odchodził w poczuciu winy, rezygnował z życia, przemienionego w piekło przez nieustanny i nieuleczalny ból, nie przestając myśleć o żonie. Zostawił list, kartkę „zatytułowaną” NIE RATOWAĆ, prośbę o przebaczenie i błagalny nakaz do żony: „Myśl, że skończyła się moja męczarnia, nawet Ty nie znałaś jej głębi całej. Kochana, żyj”.
Podobieństwa i niepodobieństwa. Rita Gombrowicz przeżyła z Gombrowiczem zaledwie ułamek czasu, który dany był Watom. Obie wdowy jednak stały się strażniczkami słów swoich mężów. Wiernymi i stanowczymi, choć są i tacy, którzy twierdzą, że zbyt rygorystycznymi i władczymi. Zapłakana słodycz jest jednak cechą wdów z latynoskich i hollywoodzkich filmideł, życie – także życie literackie – stawia inne warunki. Gdy czyta się listy Oli Watowej, gdy słucha się Rity Gombrowicz, staje się jasne, że łączy je coś jeszcze: pamięć bólu ich najbliższych. Bólu, który był może najważniejszym tematem ubiegłego wieku, ich wieku.
Drugiego września 1967, kilka tygodni po śmierci Aleksandra Wata, Czesław Miłosz napisał w liście do Oli Watowej: „… towarzyszy mi refleksja o naszej znikomości i bezbronności. Miałem sporo rozmów z Gombrowiczem w Vence i o porządku jego myślenia świadczy to, że ból jest dla niego głównym zagadnieniem i kontrolerem wszelkiej filozofii, ból fizyczny, a mnie się też wydaje, że to słuszna hierarchia, że wszystko inne mniej ważne.” Trzy dni później Ola Watowa odpisywała Miłoszowi, relacjonując zmagania z zapiskami męża i własną rozpaczą: „Rozpaczliwie staram się to odczytać i wszystko, wszystko, najbardziej oderwane tematy, wydają się uderzać przeciwko mnie, bo zawsze jest w nich jego cierpienie i samotność w cierpieniu.”
Ta nieuchronność samotności to też jedno z odkryć tamtego wieku. Poza tym wszystko łączy się ze sobą poza czasem. Wszystko, co najważniejsze. I trwa w pamięci.