A balonik pękł, dowcipkuje, kto żyw na tyle, by dziecinny wierszyk o nadętym balonie pamiętać. Klęska za klęską. Klęskaniem mając obrzękłe prawice, lud na trybunach wołał o czyny. Daremnie, więc w końcu – jak pisał wieszcz inny – gwizd, wycie, wściekłość niewiarygodna wytrysła zewsząd.
Dmuchali w ten balonik wszyscy, od najbardziej łysego kibola po prezydenta Najjaśniejszej, który piłkarzy odwiedzał po meczach, przed prysznicem, w przepoconej szatni. Okowita narodowej megalomanii ma konsystencję raczej eteryczną, duchową, więc też dmuchanie w balonik upojenia naszego wielkością domniemaną nie wykazywało. Jazda trwała w najlepsze.
W Rosji – czy to aby przypadek, że tam właśnie? – polskim piłkarzom nie pomógł ani VAR, ani DAR. VAR to dodatkowy arbiter wspomagany elektroniką, który może przywracać sprawiedliwość, gdy pomyli się sędzia boiskowy. Zajmuje się on jednak szczegółami, a nasza reprezentacja w meczach z Senegalem i Kolumbią była jedną wielką pomyłką.
DAR jest wynalazkiem mniej znanym na świecie, bo polskim. Nawiązuje do odwiecznego przekonania narodowego, że jak już wszyscy nas pobiją i opuszczą, to przynajmniej Pan Bóg będzie po naszej stronie. DAR (Duchową Adopcję Reprezentanta) wymyślił jeden z katolickich portali w wieszczym przekonaniu, że naszym orłom pozostanie w końcu jedynie modlitwa. Każdy wierzący mógł więc wylosować sobie piłkarza i modlić się o łaskę dla tak zaadoptowanego. Ach, biedne sierotki nasze, istny materiał do ćwiczeń ortograficzno-logopedycznych: husaria z powyłamywanymi skrzydłami.
Gdzie ci mężczyźni, pyta niejeden i niejedna po klęsce. No przecież są, tacy właśnie, na miarę czasów i fryzjerskiej inwencji. Tyle żalu, ile żelu: nie przypadkiem nad grą naszych zapłakał jeszcze na boisku Kamil Grosicki, stroniący raczej od salonowych stylizacji. Natomiast niestargany zupełnie Robert Lewandowski przypomniał z wyrzutem, że on przecież już przed mistrzostwami ostrzegał, iż nasza drużyna nie jest faworytem grupy, ale nikt go wtedy nie słuchał. Nieprawda, bo sądząc z jego gry w Rosji, sam siebie jednak przekonał.
Wydawać by się mogło przynajmniej, że Polacy to naród na tyle metafizyczny i mistyczny, że w klęsce mundialowej – jak we wszystkich polskich klęskach – mesjańskich przesłań raczej się dopatrzą, a nie szukać będą drobiazgowo jej przyczyn, by jakoś wytłumaczyć sobie niewytłumaczalne. Ale w smutnych dniach po Senegalu i Kolumbii było inaczej.
Dowiedzieliśmy się na przykład, że już od dawna nasza reprezentacja jest razem, ale osobno, niczym polscy kibice, którzy na narodowych flagach wypisują nazwy swych wsi i miasteczek. Że w Soczi było zbyt duszno i wilgotno, prawie tropiki, w Kazaniu cięły komary, a w ogóle to wszystko układało się przeciwko nam. Nawet FIFA, prześladująca PZPN za zakazane symbole na kibolskim transparencie i łupiąca za nie karami jak zaborca jakiś.
FIFA historii naszej nie zna i nie rozumie, więc mieczyki dwa Chrobrego jej przeszkadzają, niewinne jak noszący je chłopcy-narodowcy. A one przecież nawet nagie nie są, jak choćby tamte krzyżackie, o których imć Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu. Swoją drogą, to by dopiero było, gdyby dwa nagie miecze na trybunach się objawiły, zgorszenie i poruta. Ale bez obawy, nie objawią się, bo potomkowie Krzyżaków grają w innej grupie. I w innej lidze.
W przywiązaniu do tradycji nie ma nic złego, byle nie przesadzać. Czasem chciałoby się więc jakiejś odmiany – na przykład, żeby mundialowe występy Polaków przestały przebiegać według tradycyjnego schematu: niespodziewana porażka, mecz o wszystko i gra o honor. Cóż, inni wolą grę o tron. I walczą do upadłego, jak choćby taka Islandia, która liczbą ludności dorównuje Lublinowi.
Tym razem obok honoru w polskiej wyprawie do Rosji pojawił się humor, i to czarny, bo bojowym zawołaniem białoczerwonych było rosyjskie dawaj! I tak dobrze, że nie urrra i wpieriod, ale ktoś, kto ruszczyzną postanowił Polskę ponaglać, powinien pamiętać, że jest i inne znane słowo na „d”, podobnie brzmiące w tym pięknym języku – dołoj. I że oznacza ono niezbyt delikatne – delikatnie mówiąc – wezwanie do odwrotu.
Dosyć kopania leżącego, lepiej kopać piłkę. Tyle, że lepiej już było. Prowincja Gombrowicz to blog raczej literacki, ale dziś football jest jak Krychowiak w formie, czyli wszędzie. Pojawia się więc nieoczekiwanie i w miejscach literackich, na przykład w Gombrowiczowskiej Wsoli: nieopodal muzeum stoi budynek hotelowy, którego współwłaścicielem był pewien białoruski piłkarz, reprezentujący niegdyś ZSRR i Juventus. Parę lat temu hotel upadł, przypominając, że wszystko w końcu upada. Oczywiście, z wyjątkiem polskiej reprezentacji: ona upada nie w końcu, ale na początku.
Nawet u Gombrowicza w Dzienniku pojawił się football, raz jeden, anegdotą jak znalazł dla ukojenia tych, którzy się piłką kopaną nazbyt emocjonują:
„Mecz futbolowy na stadionie River Plate. Ze 30 000 widzów. Słonko przygrzewa. Naraz nad trybunami, rozgadanymi w niecierpliwym oczekiwaniu na zaczęcie walki, jawi się balonik… Balonik? Wszyscy widzą, że nie balonik a prezerwatywa, wydęta olbrzymio czyimś nieprzyzwoitym oddechem. Prezerwatywa-balonik, wspomagana prądami bijącymi w górę z rozgrzanej publiczności, szybuje nad głowami, a gdy opadnie podbijają ją nieznacznie dłonie żartownisiów… i tłum wielotysięczny wpił się wzrokiem w ten fruwający skandal, tak straszliwie widoczny, tak rażący! Milczenie. Nikt nie śmie pisnąć. Ekstaza. Wtem jakiś padre de familia, oburzony, dziabnął ją scyzorykiem. Pękła.
Gwizd! Wycie! Wściekłość niewiarygodna wytrysła zewsząd – z bliska i z dala – a przerażony „ojciec rodziny” wieje co prędzej najbliższym wyjściem.”
Następne mistrzostwa, tym razem Europy, już za dwa lata. Baloniku mój malutki…
Baba z brodą? Bomba. Zwycięstwo przebranego za kobietę z brodą artysty w turnieju europiosenki obudziło tych, których za Umberto Eco można nazwać apokaliptykami. Od półwiecza dostrzegają oni w dziwactwach popkultury znaki zbliżającego się upadku cywilizacji europejskiej. Na szczęście wciąż jeszcze albo oni się mylą, albo my czegoś nie dostrzegamy.
To, że europublika głosowała na estradową „babę z brodą”, nie jest niczym niezwykłym. Wbrew jednak entuzjazmowi miłośników postępu to raczej przejaw konserwatywnej niezmienności masowych gustów. Telewizyjna gawiedź zareagowała tak, jak przed stuleciem reagowała publika waląca tłumnie do cyrku lub kabaretu, by napatrzeć się na brodatę kobietę, mężczyznę z biustem lub bliźniaki syjamskie, które jakimś cudem wytrzymały starania ówczesnej medycyny. Ci bardziej kulturalni i wówczas swoje ciekawskie podniecenie maskowali naukowymi zainteresowaniami albo koniecznością okazania światłej tolerancji i szlachetnego wyrozumienia dla ludzkich przypadłości.
Coś się jednak zmieniło: znacznie trudniej dziś wymyślić prawdziwą podnietę dla zjadaczy kultury masowej, więc i zwykła kobieta z brodą już nie wystarczy. Dzisiejszej publice potrzebne jest coś więcej, jakaś semiotyczna (albo neurotyczna) nadwyżka, jakaś komplikacja, choćby właśnie przebrany za zarośniętą kobietę mężczyzna. Oczywiście, nawet nie śmiem myśleć, że bierze się to z jakiejś nienasyconej plebejskiej ciekawości czy skłonności do perwersji, skrywanej jak wstydliwa choroba – wszak dzisiejsza gawiedź wolna jest nie tylko od tak pospolitych przypadłości, ale nawet od orzekania, co jest normalne, a co poza normę wykracza. Wyedukowana lepiej niż przed wiekiem, zna pojęcia wolności artystycznej, wolności obyczajowej, wolności rynku kultury i parę innych modnych ości. Nawet cyrkowe dziwy potrafi objaśniać tradycjami kabuki i teatru elżbietańskiego.
Gusta gawiedzi są w istocie dosyć niezmienne, ale kto dziś jest gawiedzią? Okazuje się, że największy wpływ na wynik głosowania w konkursie Eurowizji mieli nie wysyłacze esemesów, lecz jurorzy. Wybrani przez telewizyjny biznes spośród uznanych znawców popu, pewnie na wypadek, gdyby ludowi europejskiemu bardziej od faceta odgrywającego drag queen spodobały się po słowiańsku wylewne biusty albo staropolskie kręcenie masła. Czyżby więc rację mieli apokaliptycy, dawno już ostrzegający, że kultura masowa nie bierze się z oddolnych i spontanicznych potrzeb, lecz odpowiada na oczekiwania odbiorców cynicznie wykreowane przez tych, którzy rządzą kanałami informacji i produkują popkulturę, zarabiając na niej ciężkie pieniądze? A może to jednak znak pogodzenia się elit z kulturą masową, abdykacja kultury wysokiej, bo jak długo można kopać się z koniem i patrzeć, jak inni obżerają się konfiturami?
Czytając pokonkursowe komentarze, wytykające krytykom eurowizyjnych wyborów polską zaściankowość i brak zrozumienia dla obyczajów wielkiego świata (jeden z komentatorów wyliczył nawet, że jesteśmy 70 lat za Europejczykami), zdziwiłem się, jak łatwo umknęło komentującym zachowanie duńskiej publiczności w konkursowym studiu, zachowanie znacznie bardziej znaczące niż cmokania i protesty wokół kiczowatej Conchity. Za każdym razem, gdy jurorzy nagradzali punktami występ reprezentujących Rosję bliźniaczek, splątanych warkoczami niczym Ruś Kijowska z Moskiewską, publika w kopenhaskim studiu głośno buczała, za nic mając polityczną poprawność i apele światłych konferansjerów, by nie mieszać polityki z kulturą.
Możliwe, że owi buczący mieli w pamięci inne widowisko, sprzed kilku godzin, przez telewizje informacyjne transmitowane z Placu Czerwonego, na którym z operetkowym przytupem swoją siłę demonstrowała Europie tęskniąca do imperialności Rosja. Przybrana w barwy z wstążki orderu świętego Jerzego, używane jako symbol przez carskich imperialistów, sowieckich internacjonalistów, a także walczących po stronie III Rzeszy własowców.
Możliwe też, że kopenhaska publiczność okazała się niewystarczająco światła i tolerancyjna, by zrozumieć świeżutki żarcik rosyjskiego wicepremiera, który niewpuszczony w przestrzeń powietrzną NATO w drodze z Nadniestrza – ponoć już zaczynającego tęsknić za matuszką Rassiją – zapowiedział, że następnym razem poleci tam bombowcem strategicznym.
I już chciałem napisać, że europejskie masy prawdziwe zagrożenia rozpoznają szybciej niż ich ideologiczni preceptorzy, ale zabrzmiało mi to dziwnie znajomo, jak wyznanie wiary dziewiętnastowiecznej postępowej inteligencji, wiary w mądrość i instynkt ludu, który potem tę inteligencję wyrzynał, najbardziej ochoczo zresztą w imperialnej Rosji właśnie.
Więc koniec. I bomba, jak mawiała stara służąca Gombrowiczów.
Jestem dotknięty tą samą chorobą co wielu Polaków. Uwielbiam Rosjan. Najlepiej w życiu piło mi się wódkę, gadało, śmiało, płakało, eksplorowało zakamarki ludzkiej duszy właśnie z Rosjanami – napisał niedawno w Rzeczpospolitej Bogusław Chrabota. I wielu polskich inteligentów pod jego wyznaniem by się podpisało.
Ludzie kulturalni mają z Rosją kłopot. Są kulturalni miedzy innymi dlatego, że znają rosyjską kulturę. Często nie tylko znają, ale i kochają. Czują więź z jej nosicielami i ich losem, w którym tkwi wschodni fatalizm, mrokiem kuszący nie tylko braci Słowian, ale i będących po jasnej stronie mocy kulturalnych ludzi Zachodu. Tylko co robić z tą miłością, kiedy swą urodziwą twarz zakrywa Rosja wojskową kominiarką nieRosjan najeżdżających sąsiadów?
***
Kulturalni ludzie brzydzą się oczywiście zdetonowanym przez rosyjską agresję pragmatyzmem tych, co z dokarmiania niedźwiedzia żyją. I chcą go dokarmiać nadal, oczywiście broń Boże nie dlatego, że inaczej stracą zyski. Nie, chodzi tylko o to – deklarują – żeby rozbudzonego brunatnego zwierza nie rozdrażnić jeszcze mocniej. Bo przecież pragmatycy, dla dobra nas wszystkich, oswajają misia biznesami, które wcześniej czy później (no zgoda, raczej później) sprawią, że tak jak pokochał naszą walutę, tak i nasze wartości przyjmie za swoje, i gołąbka pokoju hodować zacznie, jak tylko wypuści go z klatki.
***
Kulturalni ludzie nigdzie kulturalnej Rosji nigdzie przeciągać nie pragną, uważając, że rosyjska kultura tej zachodniej dorównuje, a czasem ją przerasta. Dlatego też trudno im uwierzyć, że wychowani na Puszkinie i Dostojewskim Rosjanie świadomie wspierają imperialną pychę i przemoc. Nie, to niemożliwe – myślą zrozpaczeni – pewnie dali się uwieść propagandowej manipulacji, łechcącej ich miłość własną i stare kompleksy wobec kultury światowej. Łapią więc kulturalni ludzie za pióro i piszą do przyjaciół Moskali albo piszą o nich, z nadzieją, że przeczytają i przypomną sobie, jak dobrzy są, jak szlachetni, serdeczni i otwarci, tylko do przywódców nie mają szczęścia, więcej: do przywódców mają szczególnego pecha.
***
Rosyjska polityka imperialna zawsze posługiwała się pożytecznymi idiotami, urabiając przy ich pomocy zachodnią opinię publiczną. Wśród nich artyści i intelektualiści zdarzali się nader często. Oczywiście, nie każdy kto pokochał rosyjską kulturę, jest z definicji pożytecznym idiotą. Ale staje się łatwym celem, gdy zapomina, iż w kulturze tej, w jej rozmachu, nadmiarze i nieumiarkowaniu kryje się siła, która może tworzyć i ożywiać, ale może też siać chaos i zniszczenie. Historia podpowiada, że tej destrukcyjnej skłonności Rosja ulegała często, intuicja – że znowu może ulec. A nie ufający intuicjom Zachód znów będzie zaskoczony i bezradny.
***
Nie da się zrozumieć Rosji (zrozumieć także w sensie pragmatycznym: by rozpoznać, kiedy budzi się jej imperializm) przykładając do niej jedynie zachodnie pojęcia. Przed czterdziestu laty pisał o tym Josif Brodski, który jak mało kto na Wschodzie potrafił wypracować dystans do własnego narodu i ojczyzny – może dlatego, że jako wygnaniec zamieszkał na Zachodzie nie tylko w sensie geograficznym, zamieszkał również w jego kulturze i języku:
Historia bez wątpienia musi się powtarzać, bo podobnie jak ludzie historia nie ma wielkiego wyboru. Ale przynajmniej powinniśmy znajdować pociechę w tym, że jesteśmy świadomi, czego ofiarą padamy mając do czynienia ze szczególną semantyką panującą w obcym świecie, jakim jest Rosja. Gubią nas nasze własne pojęciowe i analityczne nawyki – na przykład używanie języka do drobiazgowej analizy doświadczenia i pozbawiania przez to umysłu dobrodziejstw intuicji.
***
Brodski, nie wychodząc poza obszar kultury, potrafił w jednym eseju zawrzeć więcej niż zachodni politolodzy w ciężkich naukowych tomach. Jak w eseju o Kunderze i Dostojewskim, w którym opisywał konsekwencje zderzenia wschodnich nomadów z Europą ludzi osiadłych, żyjących w uwarstwionym społeczeństwie z jasno zakreślonymi granicami i widoczną, jasno określoną ścieżką rozwoju jednostki. Zagrożeniem dla takiego społeczeństwa jest to, co poza jego granicami, czyli przestrzenie, na których życie jednostki zdaje się być bez znaczenia. Według Brodskiego ludzie osiadli nienawidzą żyjących w tych przestrzeniach nomadów, bo przez sam fakt swej egzystencji, podają w wątpliwość samo pojęcie granicy.
Ale nienawiść bywa sąsiadką miłości. Dla ludzi znużonych ograniczeniami zachodniego ładu nie szanujący granic Wschód jest obietnicą, że kiedyś i oni będą mogli porzucić swoje ograniczenia i wyruszyć w drogę.
Zdarzało się jednak w historii, że imperialny Wschód wychodził tym tęsknotom naprzeciw i gnany własnymi majakami sam ruszał na Zachód.