Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: pandemia
Data dodania: 14 kwietnia 2020

Zapiski już bez dat, porzuciłem je, co za różnica, dni takie same, za którymś obrotem karuzeli przestaje się je liczyć, świat kręci się w głowie, mocno, za mocno. Trzeba uważać.

 

Jeszcze nie dzień, już nie noc

Co rano, wcześniejsze od słońca, wycie karetek. Powinniśmy się dawno przyzwyczaić, mieszkamy przy trasie do szpitala, nie zakaźnego, ale też zarażonego. A sygnały słychać teraz częściej, bo kwarantanna i na ulicy o wiele mniej samochodów.

Tak się pocieszamy. Gdzieś z bliska, z drzewa przed uchylonym oknem monotonne metaliczne trele ptaka, muszę sprawdzić nazwę, który… Już miałem napisać: który też szuka pocieszenia, ale przecież śpiewać każe mu tylko instynkt nakazujący przetrwanie gatunku.

W świecie nagle na nowo przerażonym śmiercią to jednak wcale nie tak mało.

 

Dzień któryś tam i kilka następnych

Zarażony świat nie przestaje być światem w obrazkach. Jakbyśmy to wszystko już gdzieś widzieli, w jednym z tysięcy katastroficznych filmów z ulukrowanym przesłaniem, mającym dawać widzom nadzieję. Te bezpiecznie przerażające obrazki zapadły w zbiorową pamięć tak mocno, że nawet nie zauważyliśmy, jak z publiczności staliśmy się aktorami. A jeśli to do nas dociera, na gwałt piszemy holywoodzkie scenariusze. No bo jak żyć, nie wierząc w happy end? Nawet nie ma kogo zapytać.

Ekologiczno – eschatologiczna pedagogika pandemiczna, rymuje się, nazbyt łatwo, ze strachem. A kiepskie rymy to też nieszczęście. Nowa wersja intelektualnego bigosu, przyrządzonego – jak to bigos – z mocno nadpsutych składników: z niuejdżyzmu, neooświeceniowego optymizmu i pop-humanizmu, głosi starą Dobrą Nowinę, że oto nadchodzi przemiana i coś wreszcie po ataku wirusa zrozumiemy. W internecie krążyło nawet ”podziękowanie” dla koronawirusa za to, że uświadomił ludzkości, jak niewiele od niej zależy, a jak wiele od natury, której powinniśmy słuchać, a nie słuchaliśmy.

Banalny odruch stary jak świat: gdy nie wszystko od nas zależy, szukamy sprawcy, większego niż nasz rozmiar. Na listach gończych umieszczamy różne wizerunki: sił i bezsił Natury, ślepego Losu, bezmyślnego Przypadku, nieobalalnego Systemu, uciskających nas spiskujących Onych, Klasy wiecznie skrzywdzonej, determinizmu Tradycji albo Darwina, wreszcie Boga nałogowo piszącego miliony scenariuszy, oddającego pięknym za nadobne w drugi policzek.

Te poszukiwania rzadko kiedy dają pewność, w czasach zarazy intensyfikują się i poszukiwania, i niepewność, czasem aż do szaleństwa lub wielkiej literatury. Ale odkrywamy coś jeszcze, pewną zależność na pozór zwyczajną, codzienną, potoczną, która jednak może być źródłem rozpaczy nie do ukojenia.

Aseptyczność jako konieczność, nieuchronne mycie klamek, klawiatur, śladów na meblach i na podłodze. Płyny, chusteczki, rękawiczki, maseczki, nieznośna czystość świata, nawet w powietrzu mniej pyłów zawieszonych, bo jednak kwarantanna. I oto pojawia się ten drugi, Inny, choć może i nie obcy, przeciwnie, całkiem bliski, który jak i my, kontaktuje się z innymi Innymi, też uważnymi, przecież nam życzliwymi.

Tak rośnie kościół międzyludzki, między nami, aseptycznymi Innymi, groteskowy, silniejszy od zakazów i innych form kastrowania życia społecznego i osobistego na czas zarazy, kościół wyjęty spod tych reguł i praw. I krąży w nim niczym komunia bezmyślny wirus, który nie wybiera, jest wszędzie jak duch. Długie wietrzenie i częste mycie na ducha nie poradzą.

Wirus się sam nie przenosi, przenoszą go ludzie. My lub inni. Więc oto nagle – mimo tej całej naszej aseptyczności, życia w wyjątkowym stanie nadostrożności, redukowania kontaktów i zamykania się w czterech ścianach więzienia urządzonego dobrowolnie – przychodzi Inny, choćby nawet i nasz najbliższy, kochany i kochający bez zastrzeżeń, bez którego nie wyobrażamy sobie i tak dalej …

…ale dalej może już nie być, bo razem z nim przychodzi wirus, trafia nas jak kula, kaliber 10 nanometrów, od strony najmniej oczekiwanej, przyniesiony na nie dość wyszorowanym paznokciu, w zagięciu łokcia obkichanego zgodnie z  zaleceniami wuhao, w oddechu, którego się nie uniknie, bo pragnienie bliskości silniejsze od strachu.

Czyż to nie idiotyczne i dlatego bardziej przerażające od demiurgiczności Natury czy Boga, nosicielem jest ten nieuchronny Inny, bez którego nie możemy się obyć, na którego jesteśmy skazani z racji naszej kondycji i formy, Kondycji i Formy, a który nawet gdy chce czynić dobro, zawsze czyni zło, jak powiada pismo, też ponoć przez Innego napisane?

Ten kościół międzyludzki jest pusty, jesteśmy w nim tylko my, nie mający żadnej wymówki, bo żadne higieniczne modły nie uchronią nas od bycia z Innymi i bycia Innymi. Możemy się starać, nic innego nam przecież nie wypada, ale należymy do siebie nawzajem i bez swoich wzajemności nie istniejemy. Skazani na siebie, na dobre i złe, z tym że na to drugie częściej.

I dudni nasze przerażenie w głuchej ciszy pustego kościoła, i sami siebie musimy wysłuchiwać, aż do znudzenia, rozpaczy albo i szaleństwa. Tak, w końcu i szaleństwa. Obrazek zawsze fascynujący pisarzy i naukowców zajmujących się wielkimi zarazami w historii: ludzie z szaleństwem wybiegający z zamkniętych domów na ulice, nie chcący już czekać, aż przyjdzie do nich dżuma czy inna cholera, więc wybierający kontakt z innymi, zarażonymi, oznaczający pewną śmierć. Przekroczona granica, poza którą śmierć pewna staje się pragnieniem, jest lepsza od śmierci niepewnej, odkładanej w czasie.

Nam jeszcze daleko do tego stanu. Za moim oknem widać tylko pijaków, pielgrzymujących do otwartego przez cała dobę monopolowego. To też desperaci, którzy raczej do innego kościoła nie pójdą. Zresztą nawet gdyby chcieli, to świątynie nie monopolowe, pozamykano wszystkie. Ale – jak powiedziano wyżej – kościół jest między nami, Innymi. Niekoniecznie trzeźwymi.

Tylko czyja to właściwie lekcja: pandemii czy Gombrowicza? On jest jak wirus, jeszcze jedna metafora z choroby. Co zrobić, że – niewierny Tomasz, imię jak los? – nie wierzę w przemianę świata, nie wierzyłem jeszcze zanim przeczytałem Gombrowicza. Więc i teraz myślę, że nawet jeśli ludzie po pandemii rzeczywiście stworzą inny świat, to nie będzie to świat projektowany przez Gombrowicza, lecz raczej inny świat czekający na swojego Herlinga Grudzińskiego.

Winni są zawsze Inni.

 

Chyba poniedziałek

Można by pomyśleć – jeśli komuś by się chciało myśleć w tym czasie zawieszonym, gęstniejącym w przestrzeni i osiadającym na naszych maskach – można by więc powiedzieć, że strach próbujemy opanować za pomocą swoistej memotechniki (sic!). Próbujemy zaśmiać się na śmierć, zamknięci, świątek i piątek.

Lanie wody, śmigus dyngus, smaganie brzozową witką, sauna humoru, pastisz samobiczowania, z pastiszami lepiej ostrożnie, jeszcze kto uwierzy w oryginalność. Niezłe jaja, oczywiście w maseczkach, pisanki czasu pandemii, jak malowane. Urodzaj, nie urok, epidemia memów wirusowych, pik przed nami, szczepionki na nie jeszcze nie wynaleziono. W końcu samo się wypłaszczy.

Koronawirusowa mowa-trawa. Jasne ciemne, każdy obłaskawia strach jak może, ale śmiech nie leczy wszystkiego, choć tak mówią. Lekarstwo niewłaściwie stosowane może przecież zagrażać … i tak dalej. Dalej? Co dalej?

Strach myśleć, co będzie po tym – czym? – wszystkim. Niektórzy mają nadzieję, że będzie inaczej. To znaczy lepiej. Bo w końcu przemyślimy, zrozumiemy. Skoro tak nagle nas dopadło, jak memento, to nie mamy wyjścia. Musimy dojrzeć.

Na pewno? Nie mamy? Musimy? My, Polacy, złote ptacy? My, ludzie, którym świat poddano?

Niedawno w sieci pojawił się obrazek, rozweselający jak gaz bojowy: zniszczona po powstaniu Warszawa sfotografowana z lotu ptaka, a na takim tle dopisek białymi literkami „bywało gorzej”.

Bywało, po co się ograniczać: ludzie milionami padali z głodu w sowieckiej Ukrainie, umierali w obozach i łagrach, zabijali innych rozwijając postęp naukowy w Hiroszimie i Nagasaki, palili napalmem w Wietnamie, zarzynali miliony w Armenii, Kambodży, Rwandzie, i tym podobnie, i tak dalej. Dalej.

Doprawdy, bywało gorzej. I bywa do dziś, więc jeszcze niejedno memento ostrugamy w mem.

Data dodania: 20 marca 2020

 

piątek, 13 marca 2020

Na niebie i ziemi

Nie wierzył w znaki, od dawna nikt w nie wierzył, ale faktem jest, że to wszystko zaczęło się tamtą niezwykłą pełnią. Niby nic takiego, znany cykl, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek nic nie jest takie, jakim się wydaje, nawet pejzaż. Dziś, trzeciego dnia od tamtego momentu, już go nie ma, zniknął jakby się czegoś wystraszył, jak wszyscy. Zresztą może to tylko za dużo chmur. Ale wcześniej nie dawał spokoju, wyraźny i jasny, snuł się po niebie i odbierał sen.

Kiedy pierwszego dnia pełni pojawił się nad dachem bloku, był ogromny, dużo większy niż zazwyczaj, i złocisty. Tak wyglądało by pewnie słońce, gdyby wschodziło wieczorem. Słońce w kwarantannie, ta metafora przyszła mu do głowy później, gdy już po imieniu nazwano epidemię.

Ale wtedy, pierwszego dnia, pomyślał o czymś bardziej praktycznym: że tak niezwykłemu księżycowi powinien zrobić zdjęcie, niech tylko wgramoli się wyżej, żeby w kadrze nie widać było szczytu bloku z brudnymi zaciekami i odpadającym kawałkami styropianu, który niczego już nie ociepla. Jak księżyc.

Po godzinie księżycowa kula rzeczywiście wspięła się sporo wyżej, wycinając z kadru skraj budynku i koronę drzewa, wyrośniętego ponad dach. Ale też i zmieniła się podczas wspinaczki. Była teraz mniejsza i bledsza, wyglądała jak zrobiona z cyny, którą roztopić może co żarliwszy promień słońca.

Taki zwyczajny, banalny księżyc, o rozmytych konturach, posiniaczony jak po bójce, nie mógł już być żadną konkurencją dla słońca. Stał się podejrzany, bo może te wcześniejsze żółcie po prostu ukradł miejskim latarniom. Teraz, bez złoceń, nie świecił już tak mocno, ledwie odbijał światło.

Blady hochsztapler, wyglądał jakby dopadła go gorączka. Żałośnie, aż chciało się wyć.

 

niedziela, 15 marca 2020

„…mój ołówek cierpi”

W niedzielę miał on – on, czyli podmiot niezbyt liryczny tej przedziwnej kwarantanny, która wciąż wydawała się konceptem literackim raczej, fantastycznym i niewiarygodnym – więc miał on uczestniczyć w spotkaniu z pewną poetką, trudną i wybitną. Rozmowa została odwołana, oczywiście z powodu epidemii –  wirusa, nie słów – czyli z powodu choroby.

To się samo kojarzy, żadne więc to w sumie odkrycie: między literaturą i chorobą istnieje silny związek, nie tylko metaforyczny. Zabawne, że – może i przypadkiem, ale jednak znaczącym – nawet dzień pisarzy i dzień chorych ustanowiono pod tą samą datą, trzeciego  marca.

Ten związek można opisać paradoksem: pisanie to lekarstwo na chorobę, którą samo pisanie wywołuje. Taka choroba jest niebezpieczna i bardzo trudna do wyleczenia, bo autoimmunologiczna. Literatura bywa bolesna jak martwica. To ból nie do wyobrażenia, ale ona go wyobraża.

Dziś ból to centralny temat literatury, przekonywał Gombrowicz przed ponad półwieczem. Ból to dotknięcie rzeczywistości. „Człowiek rzeczywisty to taki, którego boli”. Więc zapisywanie bólu to przynajmniej od kilkudziesięciu lat najważniejsza chyba rola literatury, jeśli można nakładać na nią jakieś obowiązki, choćby prywatne.

Aleksander Wat, człowiek nader rzeczywisty według definicji Gombrowicza, który pół swojej twórczości zapisał przeciw bolesnej chorobie psychosomatycznej, uważał, że można: „kiedy wymagam od przyjaciół zrozumienia dla moich cierpień, żądam od nich (…), żeby sobie wyobrazili choćby z nerwowego, bolesnego charakteru pisma, że mój ołówek cierpi”.

Cierpiący ołówek, metafora zastępująca dziesiątki słów, tama dla logorei. Dla owładniętego bólem pisanie staje się czynnością przymusową, by posłużyć się terminem z opisu nerwicy natręctw. Literatura jako nerwica?

Coś w tym jest, skoro – jak się wydaje – tylko pisząc można opanować szaleństwo swoje i świata. Jeszcze jedna lekcja Wata, z „Dziennika bez samogłosek”: „piszę tu nie dla pamiętnika, dla pamięci, ale by mieć zupełnie jasne widzenie”.

Obraz wbijający się w pamięć czytającego: Wat wychodzący z kina i nie rozpoznający się w szybie wystawowej, w której odbija się twarz starego, zniszczonego człowieka. Moment dystansu, w którym można zobaczyć i opowiedzieć siebie jako obcego. Czy literatura dlatego jest chorobą autoimmunologiczną, że jest chorobliwie autobiograficzna? Szczerość w pisaniu o sobie? Na ile możliwa? I jaka?

„… jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna”, Gombrowicz nie miał złudzeń, więc i nam ich nie pozostawił.

„Pisać tak, aby przy końcu zdania ujawnić sobie i innym wstyd za to zdanie”, odpowiadał mu Wat z drugiego końca ołówka. Może być coś bardziej osobistego i bolesnego?

Literatura jako zapisywanie niewyobrażalnego, ale jednak wyobrażonego bólu i lęku, do wywołania którego wcale nie trzeba pandemii. Wystarczy coś znacznie mniejszego, pojedynczego, na przykład cierpiący ołówek.

I zamknięcie „w czterech ścianach swego bólu”.

To też niestety nie ja, to Wat napisał.

 

poniedziałek, 16 marca 2020

Inni i obcy

U nas epidemii nie było tak długo nie dlatego, że jesteśmy narodem wybranym, ale dlatego, że nawet władza boi się pewnych słów. Że nie jesteśmy narodem wybranym, to zresztą może i lepiej, bo gdybyśmy byli, to dopiero dostalibyśmy w kość. A wtedy zaczęlibyśmy szukać proroka, który by nas przez ten wzburzony czas poprowadził suchą stopą. I twardą ręką.

 

Więc najpierw były strusie półsłówka, jedynie brukowce od razu pisały o „zarazie”. Gdy ta jako pandemia przekroczyła w końcu nasze granice, zamknęliśmy je. Teraz jeszcze lepiej będziemy mogli zajmować się sami sobą, czyści tacy, umywający ręce co chwila. Bo zarazę, jak wiadomo, zawsze roznoszą obcy.

 

Wszystko to już było i tym bardziej wszystko może się powtórzyć. Jean Delumeau, autor klasycznej pracy o strachu w kulturze Zachodu, nie pozostawia złudzeń, analizując epidemie sprzed stuleci:

„Potencjalni winowajcy, ku którym może zwrócić się agresywność zbiorowa, to przede wszystkim obcy, podróżnicy, ludzie z marginesu i wszyscy nie dość dobrze zintegrowani ze wspólnotą bądź dlatego, że nie chcą akceptować jej wierzeń – to przypadek Żydów – bądź dlatego, że należało ich odrzucić z oczywistych względów na peryferie grupy – jak trędowatych – bądź po prostu dlatego, że przybywają skądinąd i z tego tytułu są w pewnej mierze podejrzani.”

 

Obcych już u nas nie będzie, nie przybłąkają się, bo ich nie wpuścimy. Będziemy więc musieli poszukać sobie Żydów i trędowatych. Cóż, kultura Zachodu nigdy nie miała z tym większych problemów. Wschód tym bardziej.

 

środa 18 marca 2020

Zaraza w pępku świata

 

Za kilka dni uświadomimy sobie, że jesteśmy w samym środku tego diabelstwa, bo ofiary będą liczne, oczywiście jak na tę naszą krainę spokoju i pokoju. Na razie strach pełznie powoli, tak to się zawsze zaczyna, jeszcze nie chwyta za gardło, ale już obezwładnia wyobraźnię.

Na drugi plan spycha wszystko inne, jak choćby dziewiątą rocznicę wybuchu ludobójczej wojny syryjskiej, a nawet modne do niedawna wśród wrażliwych internetowych intelektualistów straszne sceny z Lesbos: gaz, bicie, tonących uciekinierów, wojsko odpędzające się od nich jak od zarazy, znęcających się nad tymi, którzy dopłynęli faszystów i tak zwanych normalnych ludzi.

Sceny odległe i nierealne, jak pandemia, na razie, mogą powtórzyć się gdziekolwiek. I pewnie się powtórzą. Pandemia, pan demos, lud rządzi. Na razie na peryferiach, u nas ważniejszy jest brak maseczek i płynów odkażających.

Ten czas – nie taki znowu niezwykły jak wydaje się nam, którzy już dawno z zapominania złych rzeczy uczyniliśmy cnotę, bo przecież ma być miło i przyjemnie – ten czas, powracający, przypomina od razu kilka myśli, co nie nowe, acz powtarzane nadaremno.

Przypomina choćby, że normalny człowiek nie jest dobry z natury, nawet ten oświecony. Że bywa dobry z kultury. Ta zaś jest zobowiązaniem, najłatwiej przejawiającym się w zbiorowych gestach, jednorazowych jak akcesoria medyczne, których teraz nie wystarcza dla wszystkich.

Wystarczy jednak, że przykusy cynik w modnym garniturku lub operetkowym mundurze, dla zdobycia albo utrzymania władzy – zawsze chodzi o władzę – zwolni tłum z tego zobowiązania, wmawiając mu, iż lenistwa, głupoty, podłości nie trzeba się już wstydzić, nie trzeba się z nimi kryć; więc wystarczy, że nazwie człowieka masowego nową, prawdziwszą elitą, a będzie ten człowiek leniwy, głupi, bezwzględny. Będzie zły, bo tak przecież wygodniej.

To nie jest rezonerstwo, lecz doświadczenie. Już to widział, poznawał długo, choć przecież nie tak tragicznie, dawno temu, gdy system – miniony słusznie choćby właśnie dlatego – wyrwał go na rok z życia i zamknął w koszarach. oglądał tam jak w laboratorium, co można zrobić z ludźmi i co ludzie potrafią zrobić sami ze sobą. Doświadczenie trochę groteskowe, a trochę tragiczne.

Statystował w tragifarsie, siermiężnej i orężnej, ale przejmującej. I pouczającej. Przekonał się wtedy, że w sytuacjach kryzysowych człowieka nie chroni nawet wiedza, przeciwnie, im ona większa, tym większy lęk podpowiada wyobraźnia, tym mocniej wybuchają instynkty. Najmocniej te złe, niesłusznie nazywane zwierzęcymi. Są ludzkie, arcyludzkie.

Widział subtelnych filologów z nadgorliwą starannością tłumaczących sobie głupawe rozkazy, błyskotliwych prawników ćwiczących erystykę w donosach do dowódcy kompanii, filozofów ze stoickim spokojem czyszczących kible i zlewkownie z gnijącymi resztkami jedzenia, wolnych artystów z baletowym wdziękiem prężących się na baczność przed idiotami bez matury, ale ze szczerymi chęciami.

Pamiętał cały ten wyścig, darwinowski spryt, żeby wyrwać jeszcze jeden dzień urlopu albo chociaż czterdziestoośmiogodzinną przepustkę. I pamiętał też swoją obojętność, przyzwalającą na to wszystko jak przyzwala się na pory roku, ale z chichotem, usprawiedliwiającym i dyskretnym, ma się rozumieć.

Dlatego teraz nie miał złudzeń, choć przecież wolałby je mieć, normalne. Wiedział, że każdy człowiek, także i on, może być ludzki w taki właśnie „zwierzęcy” sposób, wystarczy, że pojawi się manipulator na jego miarę. Albo gdy on sam znajdzie się nagle w centrum kryzysu tak wielkiego, że podołać mu mogą jedynie bohaterowie i święci.

Zresztą i to nie takie oczywiste: bohaterstwo i świętość poznaje się zwykle po czasie, po czasie się je nazywa, definiuje, jeśli w ogóle znajdzie się ktoś, kto zapamięta, by opowiedzieć i jeszcze jeśli opowieść znajdzie słuchaczy. On był przekonany, że nie jest ani bohaterem, ani świętym. I nie tęsknił za czasem, w którym to przekonanie dało by się zweryfikować.

Jasne, czytał i pamięta: podobno wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Tak mówił wielki poeta, jedną z dwu części siebie. Tej drugiej nikt nie słuchał, bo czas potrzebował niezłomnych, bez wątpliwości.

Ale on wtedy i teraz wolał innych poetów. Miał nadzieję, bezwstydną, że jednak nie przytrafi mu się znowu czas próby, której bał się jak każdy śmiertelnik. Bodaj byś żył w ciekawych czasach, chichotało coraz częściej stare przekleństwo.

Śmieszne, strasznie śmieszne, nie jak te memy o zarazie.

 

czwartek 19 marca 2020

Milczenie dzwonów

Piszę tu w trzeciej osobie nie dla manierycznej zabawy, ale dla dystansu, do siebie i rzeczywistości. Nieobliczalna, znów rozkręca ruletkę form, przedrzeźnia je, wykoślawia, psuje i skleja na nowo.

Kiedy w poniedziałek wyjeżdżaliśmy z E. ze Wsoli, zamknąwszy muzeum na głucho, na skrzyżowaniu koło kościoła natknęliśmy się na pogrzeb, nie od razu pojmując, co się tu dzieje.

Przed okazałym krzyżem na przykościelnym placu stało kilkanaście osób, wszyscy w czerni, rozproszeni jak wrony na naszym trawniku przed pałacem. Najbliżej krzyża ksiądz w żałobnym ornacie, z brewiarza odmawiający modlitwy.

Najbardziej niezwykłe było jednak coś, co nie od razu zauważyłem, a nawet jeśli zauważyłem, zaskoczony mózg zarejestrował to z opóźnieniem. Na cokole krzyża stała trumna, z jasnego lakierowanego drewna, ustawiona nieco na skos, wystająca poza murek, symetrycznie, jakby łapała równowagę.

Skojarzyłem w końcu, że przecież kościoły zostały zamknięte, przynajmniej w rzeczywistości, bo prawo czasu epidemii tylko je mocno przymknęło, jakby rządzący zabobonnie bali się Boga i jego wyrobników.

A potem dotarło do mnie coś jeszcze: milczenie dzwonów. W książkach, do których teraz wróciłem, opisujących zarazy dopadające ludzkość w przeszłości, przeczytać można, że w czasach dżumy albo cholery kościelne dzwony najpierw biły na trwogę, zapewne długo i histerycznie, a potem milkły nagle, bo kościoły pustoszały i nie miał kto pociągać za sznury.

Milczenie też może być wymowne. Muszę zmienić lektury.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury