Zapiski już bez dat, porzuciłem je, co za różnica, dni takie same, za którymś obrotem karuzeli przestaje się je liczyć, świat kręci się w głowie, mocno, za mocno. Trzeba uważać.
Jeszcze nie dzień, już nie noc
Co rano, wcześniejsze od słońca, wycie karetek. Powinniśmy się dawno przyzwyczaić, mieszkamy przy trasie do szpitala, nie zakaźnego, ale też zarażonego. A sygnały słychać teraz częściej, bo kwarantanna i na ulicy o wiele mniej samochodów.
Tak się pocieszamy. Gdzieś z bliska, z drzewa przed uchylonym oknem monotonne metaliczne trele ptaka, muszę sprawdzić nazwę, który… Już miałem napisać: który też szuka pocieszenia, ale przecież śpiewać każe mu tylko instynkt nakazujący przetrwanie gatunku.
W świecie nagle na nowo przerażonym śmiercią to jednak wcale nie tak mało.
Dzień któryś tam i kilka następnych
Zarażony świat nie przestaje być światem w obrazkach. Jakbyśmy to wszystko już gdzieś widzieli, w jednym z tysięcy katastroficznych filmów z ulukrowanym przesłaniem, mającym dawać widzom nadzieję. Te bezpiecznie przerażające obrazki zapadły w zbiorową pamięć tak mocno, że nawet nie zauważyliśmy, jak z publiczności staliśmy się aktorami. A jeśli to do nas dociera, na gwałt piszemy holywoodzkie scenariusze. No bo jak żyć, nie wierząc w happy end? Nawet nie ma kogo zapytać.
Ekologiczno – eschatologiczna pedagogika pandemiczna, rymuje się, nazbyt łatwo, ze strachem. A kiepskie rymy to też nieszczęście. Nowa wersja intelektualnego bigosu, przyrządzonego – jak to bigos – z mocno nadpsutych składników: z niuejdżyzmu, neooświeceniowego optymizmu i pop-humanizmu, głosi starą Dobrą Nowinę, że oto nadchodzi przemiana i coś wreszcie po ataku wirusa zrozumiemy. W internecie krążyło nawet ”podziękowanie” dla koronawirusa za to, że uświadomił ludzkości, jak niewiele od niej zależy, a jak wiele od natury, której powinniśmy słuchać, a nie słuchaliśmy.
Banalny odruch stary jak świat: gdy nie wszystko od nas zależy, szukamy sprawcy, większego niż nasz rozmiar. Na listach gończych umieszczamy różne wizerunki: sił i bezsił Natury, ślepego Losu, bezmyślnego Przypadku, nieobalalnego Systemu, uciskających nas spiskujących Onych, Klasy wiecznie skrzywdzonej, determinizmu Tradycji albo Darwina, wreszcie Boga nałogowo piszącego miliony scenariuszy, oddającego pięknym za nadobne w drugi policzek.
Te poszukiwania rzadko kiedy dają pewność, w czasach zarazy intensyfikują się i poszukiwania, i niepewność, czasem aż do szaleństwa lub wielkiej literatury. Ale odkrywamy coś jeszcze, pewną zależność na pozór zwyczajną, codzienną, potoczną, która jednak może być źródłem rozpaczy nie do ukojenia.
Aseptyczność jako konieczność, nieuchronne mycie klamek, klawiatur, śladów na meblach i na podłodze. Płyny, chusteczki, rękawiczki, maseczki, nieznośna czystość świata, nawet w powietrzu mniej pyłów zawieszonych, bo jednak kwarantanna. I oto pojawia się ten drugi, Inny, choć może i nie obcy, przeciwnie, całkiem bliski, który jak i my, kontaktuje się z innymi Innymi, też uważnymi, przecież nam życzliwymi.
Tak rośnie kościół międzyludzki, między nami, aseptycznymi Innymi, groteskowy, silniejszy od zakazów i innych form kastrowania życia społecznego i osobistego na czas zarazy, kościół wyjęty spod tych reguł i praw. I krąży w nim niczym komunia bezmyślny wirus, który nie wybiera, jest wszędzie jak duch. Długie wietrzenie i częste mycie na ducha nie poradzą.
Wirus się sam nie przenosi, przenoszą go ludzie. My lub inni. Więc oto nagle – mimo tej całej naszej aseptyczności, życia w wyjątkowym stanie nadostrożności, redukowania kontaktów i zamykania się w czterech ścianach więzienia urządzonego dobrowolnie – przychodzi Inny, choćby nawet i nasz najbliższy, kochany i kochający bez zastrzeżeń, bez którego nie wyobrażamy sobie i tak dalej …
…ale dalej może już nie być, bo razem z nim przychodzi wirus, trafia nas jak kula, kaliber 10 nanometrów, od strony najmniej oczekiwanej, przyniesiony na nie dość wyszorowanym paznokciu, w zagięciu łokcia obkichanego zgodnie z zaleceniami wuhao, w oddechu, którego się nie uniknie, bo pragnienie bliskości silniejsze od strachu.
Czyż to nie idiotyczne i dlatego bardziej przerażające od demiurgiczności Natury czy Boga, nosicielem jest ten nieuchronny Inny, bez którego nie możemy się obyć, na którego jesteśmy skazani z racji naszej kondycji i formy, Kondycji i Formy, a który nawet gdy chce czynić dobro, zawsze czyni zło, jak powiada pismo, też ponoć przez Innego napisane?
Ten kościół międzyludzki jest pusty, jesteśmy w nim tylko my, nie mający żadnej wymówki, bo żadne higieniczne modły nie uchronią nas od bycia z Innymi i bycia Innymi. Możemy się starać, nic innego nam przecież nie wypada, ale należymy do siebie nawzajem i bez swoich wzajemności nie istniejemy. Skazani na siebie, na dobre i złe, z tym że na to drugie częściej.
I dudni nasze przerażenie w głuchej ciszy pustego kościoła, i sami siebie musimy wysłuchiwać, aż do znudzenia, rozpaczy albo i szaleństwa. Tak, w końcu i szaleństwa. Obrazek zawsze fascynujący pisarzy i naukowców zajmujących się wielkimi zarazami w historii: ludzie z szaleństwem wybiegający z zamkniętych domów na ulice, nie chcący już czekać, aż przyjdzie do nich dżuma czy inna cholera, więc wybierający kontakt z innymi, zarażonymi, oznaczający pewną śmierć. Przekroczona granica, poza którą śmierć pewna staje się pragnieniem, jest lepsza od śmierci niepewnej, odkładanej w czasie.
Nam jeszcze daleko do tego stanu. Za moim oknem widać tylko pijaków, pielgrzymujących do otwartego przez cała dobę monopolowego. To też desperaci, którzy raczej do innego kościoła nie pójdą. Zresztą nawet gdyby chcieli, to świątynie nie monopolowe, pozamykano wszystkie. Ale – jak powiedziano wyżej – kościół jest między nami, Innymi. Niekoniecznie trzeźwymi.
Tylko czyja to właściwie lekcja: pandemii czy Gombrowicza? On jest jak wirus, jeszcze jedna metafora z choroby. Co zrobić, że – niewierny Tomasz, imię jak los? – nie wierzę w przemianę świata, nie wierzyłem jeszcze zanim przeczytałem Gombrowicza. Więc i teraz myślę, że nawet jeśli ludzie po pandemii rzeczywiście stworzą inny świat, to nie będzie to świat projektowany przez Gombrowicza, lecz raczej inny świat czekający na swojego Herlinga Grudzińskiego.
Winni są zawsze Inni.
Chyba poniedziałek
Można by pomyśleć – jeśli komuś by się chciało myśleć w tym czasie zawieszonym, gęstniejącym w przestrzeni i osiadającym na naszych maskach – można by więc powiedzieć, że strach próbujemy opanować za pomocą swoistej memotechniki (sic!). Próbujemy zaśmiać się na śmierć, zamknięci, świątek i piątek.
Lanie wody, śmigus dyngus, smaganie brzozową witką, sauna humoru, pastisz samobiczowania, z pastiszami lepiej ostrożnie, jeszcze kto uwierzy w oryginalność. Niezłe jaja, oczywiście w maseczkach, pisanki czasu pandemii, jak malowane. Urodzaj, nie urok, epidemia memów wirusowych, pik przed nami, szczepionki na nie jeszcze nie wynaleziono. W końcu samo się wypłaszczy.
Koronawirusowa mowa-trawa. Jasne ciemne, każdy obłaskawia strach jak może, ale śmiech nie leczy wszystkiego, choć tak mówią. Lekarstwo niewłaściwie stosowane może przecież zagrażać … i tak dalej. Dalej? Co dalej?
Strach myśleć, co będzie po tym – czym? – wszystkim. Niektórzy mają nadzieję, że będzie inaczej. To znaczy lepiej. Bo w końcu przemyślimy, zrozumiemy. Skoro tak nagle nas dopadło, jak memento, to nie mamy wyjścia. Musimy dojrzeć.
Na pewno? Nie mamy? Musimy? My, Polacy, złote ptacy? My, ludzie, którym świat poddano?
Niedawno w sieci pojawił się obrazek, rozweselający jak gaz bojowy: zniszczona po powstaniu Warszawa sfotografowana z lotu ptaka, a na takim tle dopisek białymi literkami „bywało gorzej”.
Bywało, po co się ograniczać: ludzie milionami padali z głodu w sowieckiej Ukrainie, umierali w obozach i łagrach, zabijali innych rozwijając postęp naukowy w Hiroszimie i Nagasaki, palili napalmem w Wietnamie, zarzynali miliony w Armenii, Kambodży, Rwandzie, i tym podobnie, i tak dalej. Dalej.
Doprawdy, bywało gorzej. I bywa do dziś, więc jeszcze niejedno memento ostrugamy w mem.