Listy zostały złożone*. Uwierzytelniające zdradę. Zamknięte w sejfie jak w krypcie, wiodły będą dostojne życie po życiu. Marszcząc się, blaknąc i krusząc, będą wspominały lepsze czasy, gdy przenosiły na odległość emocje i uczucia, nie dbając ani o wiedzę następców, ani o historycznoliteracki ciężar. Pełne życia fruwały ponad wodami, nie dostrzegając nadciągającej jesieni. Aż w końcu młodość je zdradziła, wydając muzeom i bibliotekom.
To zdarza się wszystkim, ale niewielu potrafi ten moment opowiedzieć. Gombrowiczowi zdarzyło się podczas rejsu do Europy, na północny wschód od Wysp Kanaryjskich, wczesnym świtem po nocy bezsennej. Scena dziwnego „spotkania” jak z filmu, którego nikt by dzisiaj pewnie nie nakręcił:
…Wreszcie noc nie powiem, żeby rozwidniła się, ale sczezła, oklapła, zatraciła się sama w sobie, wówczas tu i ówdzie pojawiły się białe zagęszczenia, które w surowości coraz obojętniejszej przedświtu wypełzły niczym wata…
…Wtenczas wypłynął z białych opatuleń, też biały, z dużym kominem, który zaraz rozpoznałem, w odległości jakichś 3 – 4 kilometrów. Zaraz zapadł się w kłąb mgły, znowu się wychylił, ja co prawda nie patrzyłem, w wodę raczej byłem zapatrzony… wiedząc dobrze, że to się nie dzieje, tego nie ma, wolałem nie patrzeć, ale niepatrzenie moje jakby potwierdzało jego obecność…
…Tymczasem zjawisko przepływało – nie przepływało w fantasmagorii rozwichrzonych kłębów z operowym prawie patosem i coś, jak zatracone braterstwo, jak brat zabity, brat umarły, brat niemy, brat zagubiony na zawsze i zobojętniały … coś takiego ujawniło się i zapanowało w rozpaczy głuchej i doszczętnie oniemiałej, wśród kłębów białych.
Te scenę można uczenie objaśniać Buberem. W całej tej powrotnej podróży do Europy relacja Gombrowicza z młodością zmienia się radykalnie: z relacji Ja-Ty staje się relacją Ja-On. Młodość swoją i może nawet młodość w ogóle czyni Gombrowicz obrazem młodości, przedmiotem odesłanym w przeszłość. Zupełnie też możliwe, że naginam myśl Martina Bubera do gombrowiczowskiej biografii. Jeśli tak, mszczę się za to, jak bardzo niemiecki filozof nie rozumiał Gombrowicza: „Ślub” był dla niego jedynie literacką zabawą, więc wyniośle odmawiał dramatowi Gombrowicza pokrewieństwa ze swoją myślą, w liście ugrzecznionym, ale wypranym z emocji, który pisarz niemal wymógł na nim po zbyt długim oczekiwaniu na recenzję. Na szczęście nie był to ani jedyny, ani nawet pierwszy zawód Gombrowicza.
Buber zresztą nie jest tu niezbędny, bo można też tę scenę i całą podróż powrotną Gombrowicza do Europy interpretować prościej, po ludzku. Zmęczony walką o literackie istnienie, wracał na Stary Kontynent, chcąc – zanim sam wypali się do cna – wyrwać historii pisarską sławę. Inaczej niż ćwierć wieku wcześniej, nie płynął po przygody, krajobrazy i przyjaźnie, po młodość i witalność, po nowe, którego wtedy nie znajdował w Europie. Wracał zmęczony i zmieniony tak bardzo, że wobec tamtego, młodszego o w innych czasach równe wiekowi ćwierć stulecia, czuł jedynie solidarność, współczującą, taką, jaką czujemy wobec nieświadomej swego kresu młodości wyruszającej poznawać życie. Wracał inaczej niż odpływał: Nie. Nie chcę poznawać. Jestem zamknięty i podsumowany. I śmiertelnie zmęczony, pamiętajmy.
Samoświadomość Gombrowicza bywa przerażająca. Potoczność sama podsuwa mu znaczenia, gdy notuje wygodę kajuty i wykwintność kuchni na statku, którym wraca: żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.
Kończy Gombrowicz ten akapit zadziwiająco, zdaniem jak wzruszenie ramionami: Wszystko jedno. Rezygnacja? Pozbawiona złudzeń wiedza o zakończeniu własnej historii? W liście do brata parę miesięcy później napisał: Oczywiście domyślam się, i nawet wiem, że Wasze kłopoty znacznie większe, ale co z tego? Każda egzystencja jest klęską. Trzeba będzie, przypuszczam, prędzej czy później połknąć jakiś proszek i skończyć z tym; póki co żyje się przez ciekawość i z dnia na dzień. Przed wyjazdem z Argentyny mówił swoim młodym przyjaciołom, że ten, który odjeżdża, już jest umarły. Europejskie zapiski Gombrowicza to zapiski skazańca, czekającego na nieuchronne wykonanie wyroku, więc też już jakby martwego. Wszyscy wspominający pisarza z ostatniego etapu biografii, szczególnie z okresu berlińskiego, podkreślają jego samotność, mimo tłumu wokoło. Helmut Jaesrich: zawsze sprawiał na mnie wrażenie rozbitka: to pojęcie wzięte od Heideggera. Trafne i bez Heideggera.
Na koniec zdradziła go młodość. Nic młodzieńczego nie dostrzegał w schludnym Berlinie, może z wyjątkiem pamięci, która udawała, że nie sięga zbyt daleko wstecz. Młodość Paryża była młodością dla pięćdziesięciolatków, udawaną, oswojoną przez formy kultury. Przede wszystkim jednak zmęczone ciało stawało się coraz bardziej nieposłuszne, bolesne, obezwładniające. Przez jakiś czas wyrywał się jeszcze na powrót, do słonecznego południa, do Argentyny. Chciał wracać, raz jeszcze planował życie, jeszcze jedną przygodę z młodymi i wiernymi, w istocie wampiryczną. Zapomniał, że młodość jest egoistyczna i wierna przede wszystkim sobie?
W listach wciąż jeszcze drażnił ich, łajał i prowokował. Zmuszał do myślenia i słuchania. Jednocześnie odsuwał powrót w coraz mniej określoną przyszłość. Pod koniec lutego 1965 roku, wyraźnie zniecierpliwiony, list do J.C. Gomeza zamienił w listę swoich chorób i przypadłości: ciężka astma, zmarnowane serce, zatrucie organizmu cortizonem leczącym astmę, straszliwe zapaści nerwowe, bóle żołądka, na szczęście wrzód, nie rak, sypia po półtorej godziny, w ubraniu, po dziesięciu krokach dusi się, w końcu jest trochę lepiej. Lepiej? Gombrowicz nie stara się nawet skrywać irytacji: Wy, a także Ada uważacie, że wyleguję się na łożu z róż, w dodatku z Ritą. A tymczasem ja się tu wykańczam po trochu z każdej strony. Pod listem dopisek: Teraz ważę 68 kg. Ważyłem 83 kg.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego Gombrowicz zerwał korespondencję z Gomezem. Może zrobiło mu się szkoda słów, bo uznał, że młodość już go nie może zrozumieć, że nie jest już jego udziałem? Jak miał wytłumaczyć, że on, burzyciel form, sam stał się formą. I że już jej nie zburzy, bo siły odebrało mu uległe wobec starzenia się ciało. Odmęt – to tylko jest twoje, notował dwa lata wcześniej w słonecznej Barcelonie. Już wtedy wiedział, że podróż się kończy, a powrotu nie ma?
Tak mogła wyglądać ta scena: samotny Gombrowicz na pokładzie, widzi – nie patrząc – tamtego, sprzed ćwierćwiecza, rozmazującego się w mgłach przedświtu. Nieistniejącego już, obcego, oddanego przeszłości. Szum fal nie zagłusza słów mamrotanych przez Gombrowicza z irytacją, a może i rozbawieniem: co za mania, wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, i nawet tam coś ci się z niczego wysnuje, bezkształt…
Kamera odjeżdża do szerszego planu, jakby chciała nam pokazać jeszcze kogoś, przysłuchującego się milczącej rozmowie dwóch Gombrowiczów. Zgarbiony nad burtą pisarz odrywa dłonie od mokrego drewna balustrady, prostuje się, podnosi głowę i odwraca od nas. Patrzy z uwagą w nową chmurę mgły, gęściejszą, skrywającą go powoli. Obraz nieruchomieje, słowo za słowem pojawiają się napisy. Końcowe.
*Od 8 do 28 kwietnia pokazywaliśmy we Wsoli oryginały listów Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gomeza. Wystawa przypominała o 50. rocznicy powrotu Gombrowicza do Europy po 24 latach życia Argentynie.
Wszystko łączy się ze sobą poza czasem. To można wyczytać u Aleksandra Wata. Długo nie mogłem zabrać się za lekturę korespondencji jego żony i Czesława Miłosza. Bo w czytaniu cudzych listów, choćby zgodę na ich publikację dali autorzy czy ich spadkobiercy, jest coś staroświecko nieprzyzwoitego. Szczególnie, gdy listy te opowiadają o bólu i śmierci.
Sięgnąłem w końcu po nie sprowokowany rozmową z Ritą Gombrowicz podczas jej niedawnego pobytu we Wsoli. Poprosiłem panią Ritę o krótką wypowiedź dla naszego archiwum i projektowanego portalu. Czasu było mało, więc pytanie musiało być proste. Pytając jak pamięta Gombrowicza i jak by chciała, byśmy go pamiętali, nie bałem się banału, bo wiedziałem, że ustrzeże nas przed nim odpowiedź.
Co Rita Gombrowicz pamięta jako najważniejsze? Poczucie humoru i ironię Gombrowicza, taką codzienną, nie pozwalającą lenić się myślom i uczuciom. Zapamiętała też sceny ostatnie: pokonany już przez astmę i chore serce Gombrowicz, powalony, bezsilny, macha do niej słabą ręką z łóżka, w geście pozdrowienia? pożegnania? czułości? Poruszające: ten gest powtórzony przez panią Gombrowicz w muzealnym wnętrzu, pod wielkim zdjęciem przedwojennej Wsoli i przedwojennych Gombrowiczów, a potem prostota zamykającego wypowiedź wyznania, wypowiedziana po dwóch godzinach uczonych słów i zdań: kochałam go bardzo i kocham go coraz bardziej. Im dłużej go nie ma, tym bardziej. To wyznanie nie zabrzmiało jak skarga mającej żal do losu kobiety, lecz jak mocne słowa osoby, która najbliższego człowieka nie porzuciła także po jego śmierci.
Małżeństwo Watów to oczywiście inna historia, ale na koniec podobna. Byli ze sobą nieporównanie dłużej niż Rita i Witold, choć przecież Ola Watowa mogła przez pewien czuć się jak wdowa, gdy nie wiedziała, czy Aleksander żyje, czy nie umarł w zamarstynowskiej celi. A potem to ona była bohaterką odysei, gdy wracała do męża przez naprawdę nieludzką ziemię, z synem, którego dla nich ocaliła. Opisała potem tę odyseję w książce, którą nazwała „Wszystko, co najważniejsze”. Książka została nawet zekranizowana, ale film był porażką, bo reżyser nie ustrzegł się sentymentalizmu. Wstrząsający banał życia trudno przekłada się na język sztuki.
Zbiór korespondencji Oli Watowej i Czesława Miłosza, prowadzonej po śmierci Aleksandra, nosi tytuł „Listy o tym, co najważniejsze”. Wat odchodził w poczuciu winy, rezygnował z życia, przemienionego w piekło przez nieustanny i nieuleczalny ból, nie przestając myśleć o żonie. Zostawił list, kartkę „zatytułowaną” NIE RATOWAĆ, prośbę o przebaczenie i błagalny nakaz do żony: „Myśl, że skończyła się moja męczarnia, nawet Ty nie znałaś jej głębi całej. Kochana, żyj”.
Podobieństwa i niepodobieństwa. Rita Gombrowicz przeżyła z Gombrowiczem zaledwie ułamek czasu, który dany był Watom. Obie wdowy jednak stały się strażniczkami słów swoich mężów. Wiernymi i stanowczymi, choć są i tacy, którzy twierdzą, że zbyt rygorystycznymi i władczymi. Zapłakana słodycz jest jednak cechą wdów z latynoskich i hollywoodzkich filmideł, życie – także życie literackie – stawia inne warunki. Gdy czyta się listy Oli Watowej, gdy słucha się Rity Gombrowicz, staje się jasne, że łączy je coś jeszcze: pamięć bólu ich najbliższych. Bólu, który był może najważniejszym tematem ubiegłego wieku, ich wieku.
Drugiego września 1967, kilka tygodni po śmierci Aleksandra Wata, Czesław Miłosz napisał w liście do Oli Watowej: „… towarzyszy mi refleksja o naszej znikomości i bezbronności. Miałem sporo rozmów z Gombrowiczem w Vence i o porządku jego myślenia świadczy to, że ból jest dla niego głównym zagadnieniem i kontrolerem wszelkiej filozofii, ból fizyczny, a mnie się też wydaje, że to słuszna hierarchia, że wszystko inne mniej ważne.” Trzy dni później Ola Watowa odpisywała Miłoszowi, relacjonując zmagania z zapiskami męża i własną rozpaczą: „Rozpaczliwie staram się to odczytać i wszystko, wszystko, najbardziej oderwane tematy, wydają się uderzać przeciwko mnie, bo zawsze jest w nich jego cierpienie i samotność w cierpieniu.”
Ta nieuchronność samotności to też jedno z odkryć tamtego wieku. Poza tym wszystko łączy się ze sobą poza czasem. Wszystko, co najważniejsze. I trwa w pamięci.