Ktoś zauważył, że ten mój blog to jakby nie blog, a zbiór felietonów raczej. Że blog bardziej osobisty być powinien, dziennikowaty. Więcej codzienności, mniej literackości. Może i racja. Tylko czy potrafię?
piątek, w marcu
Precz z nieznośną lekkością pisania. Nie poszedłem na benefis znajomego wierszopisa, jubileusz trzydziestokilkulatka, który rymuje od piętnastu już wiosen, wiążąc te rymy w tomiki, niemal co rok, to prorok. Wierszoróbstwo, marketing i upór połączony z pracowitością wołu. A także nie wstydząca się żadnych chwytów walka o uznanie i pozycję na literackim rynku. Prawie jak Gombrowicz, choć prawie czyni tu o wieczność większą różnicę niż w reklamie piwa. A propos piwa: środowiska twórcze na benefisie bawiły się ponoć tłumnie, szumnie i klubowo.
Nie to, żebym był taki zasadniczy. Nie przyłączyłem się ze strachu, że znów nie będzie mnie stać na należny skandal, wygłoszenie antylaudacji, prosto między oczy, a potem ten konformizm będę wyrzucał sobie przez cały weekend, wymyślając, co i jak powinienem powiedzieć. Aż głos skądsiś zagrzmi ostrzegawczo i ironicznie: dramat układasz.
niedziela, rano
Zgoła niepoetycka podróż samochodem do Łodzi, w interesach, jak to się mówi. (Czy tak mawiało się już w czasach w czasach Krasińskiego?) Pogoda piękna, przyroda budzi się do życia. Słonecznie, banalnie. Przy drodze łąki, ale nie umajone, nie zielone nawet, czarne, wypalone do szczętu. Spalone rowy, ugory – wydawać by się mogło niepalne, nawet gdzie niegdzie niewielkie zagajniki, krzaki leszczyny i zwyczajnej wierzby, które nie zdążyły posiwieć, osrebrzyć się baziami. Pogorzelisko niedzisiejsze, choć świeże. Dziś spokój, wiadomo, dzień święty, kosić i zbierać w razie konieczności po sumie można, ale to dopiero latem. Wypalać tego, co w trawie piszczy, w niedzielę nie uchodzi. Chłop żywemu nie przepuści, ale nie w siódmy dzień tygodnia, chyba że wieczorem, pod sklepem, po paru piwach.
Czy w chłopskiej naturze jest coś ciemnego, tajemniczego, co domaga się rozjaśnienia żagwią, ogniskiem, ogniem gwałtownym, szerokim jak zamach kosiarza? Skojarzenia układają się potoczyście: że palą te łąki, rowy, nieużytki z zamiłowaniem takim i zawzięciem, nie dającymi się racjonalnie wytłumaczyć, aż w końcu w atawistycznym szale zaczynają rozpalać stodoły i spędzonych w nich obcych, innych, odmieńców? Stop, dosyć: dramat układasz gładko, jedwabnie, a to tylko wiosenne porządki. Coś się rodzi, więc coś umiera, odwieczna przemienność natury.
ta sama niedziela, po południu
A tu spokój i pokój dokoła, wiatr, wietrzyk, ledwie wzdycha. W drodze powrotnej słońce znów przyjemnie grzeje w plecy, więc to nie przez nie nagłe hamowanie, noga z gazu, szarpnięcie. Dwa kaski obok siebie, na środku drogi, zaraz za łukiem. Policja, straż pożarna, czarnoszary asfalt pociemniały w paru miejscach, biały piasek przykrywający szkarłat przed oczami przejeżdżających, dwie czarne folie na zielonym tym razem poboczu.
Chwilę później radio przestrzega, że zaczął się sezon motocyklowy, żeby uważać, prędkość zachować i ostrożność, dla zachowania życia – błyska literackim konceptem prezenter. – Bo tylko w niedzielne przedpołudnie „na drogach całego kraju” zginęło czterech motocyklistów. Widzieliśmy ich, jeszcze zanim radio ostrzegło: wyjechali spragnieni drogi, w czarnych skafandrach, wyznawcy szybkości w rytualnym pościgu za śmiercią…
Poręczna i łatwa, kusi literackość. Nieznośna lekkość pisania, w literaturę zmieniająca wszystko. Jakby nie wystarczyło, że dwóch z tych czterech leżało tuż przy naszym szlaku.
Huk petard, huk życzeń i szampańskich humorów. Niezrozumiała radość, że rok minął i posunęliśmy się w przemijaniu. Nic dziwnego, że po tak wymuszonej radości wpadamy w dół, depresję, jesienną właściwie, bo zima leni się w tym – tamtym roku wyjątkowo. I jak na ironię mail z Argentyny: pani prezes Biblioteki Polskiej nie tylko odwzajemnia noworoczne życzenia, ale i informuje, że u nich właśnie zaczynają się wakacje. Zazdrość, i medycyna nic na nią poradzi.
Ostatnie dni ubiegłego roku w domu, w notatkach, w porządkowaniu papierów i pozorowanym nadganianiu zaległości w lekturach. Nic nowego: książki zaczynane po raz któryś i po raz któryś odkładane na później. Zaczęte teksty właściwie do wyrzucenia albo do nowego rozpoczęcia. Ale też fragmenty do przytoczenia, słoneczne, bo pisane na wakacjach, o nowo odkrytym wakacyjnym miejscu na ziemi, wcale nie sielankowym, ale za to znaczącym. Notatki zrobione z zachwytu i nałogu pisania:
„I pomyśleć, że K. kiedyś nie istniała, zanim nie została wyrwana morzu; choć wyrwana to nie jest dobry czasownik, bo oznacza nagłość, jednorazowość, a stworzenie K. nie było aktem, nie działo się z dnia na dzień, z dna na dzień. Zasypywanie morza w K., by K. mogła powstać z wody, trwało latami i trwa nadal. Morze nie poddało się nigdy i powolnym podstępem albo nagłym zrywem – wyrywem, próbuje odebrać, co kiedyś doń należało. Odebrać czyli zatopić.
Dlatego właśnie w herbie K. dwie twarze – żeńska i męska – skłaniające się ku sobie, zbliżające do siebie, łączące się pocałunkiem w sakramencie lub bez. Ale gdy przyjrzeć się uważniej, staje się jasne, że zbliżenie trwać wiecznie nie będzie, że ta złączona, podwójna twarz może zostać rozerwana w każdej chwili, rozdwojona na powrót. Jest nieustannie zagrożona utratą drugiej połowy. To moja interpretacja (albo i nadinterpretacja) herbu, wynikająca pewnie z fantomowych bólów pamięci o innych utratach. One to odwracają oficjalną legendę, według której to właśnie wyrwany wodzie ląd rozdziela parę kochanków: Morze i Zatokę, Neptuna i Salację, więc szczęście kochanków spełni się wtedy, gdy rozdzielający ich wąziutki skrawek lądu znów przestanie istnieć.
Znów, bo jeszcze w połowie XVII wieku K. była wyspą, prawie niezamieszkaną. Morze o tym pamięta i co roku zabiera kawałek plaży. Walka trwa, o czym świadczy rurociąg, tego roku bez oglądania się na wygodę letników układany wzdłuż wydm, codziennie dalej i dalej, rano i pod wieczór plujący kawowoszarą mieszanką wody i mokrego piachu przywożonego z drugiego brzegu zatoki. Mieszanka wlewa się w miejsca, z których w ciągu dnia zadziwiająco sprawne spychacze wygarniają stary brudnożółty piasek i podpychają go na odsiecz zmęczonym wydmom. Tak K., w stanie wyższej konieczności nie zważając na urlopowiczów, walczy z odwetem morza, nie po raz ostatni zapobiegając utracie, ze świadomością jednak, że niczego ostatecznie zabezpieczyć się nie da, bo wszystko podlega zniszczeniu.
Może dlatego tak smakuje czytany tu ponownie Odojewski, wciąż wywołujący zdziwienie, że tak młody przed sześćdziesięciu laty człowiek już był naznaczony ogromną wiedzą o przemijaniu i utracie, wiedzą, której nie mają często starcy szukający daremnie swych wysp ocalenia. Tu, w K., której nie tak dawno jeszcze w ogóle nie było, bardziej niż gdzie indziej staje się oczywiste, że żadna wyspa nie daje ocalenia pełnego, żadne złączenie nie jest dane na zawsze, że tak jak morze wciąż upominać się będzie o swoje, tak o swoje upomni się czas. I choć z każdej zagłady można coś ocalić – choćby pamięć, to i ją zaleją wody.”
Przerywam cytowanie wakacyjnych zapisków, bo nie są one jak widać żadnym lekarstwem na ponoworoczny smutek. Jeszcze tylko jeden obrazek z pamięci: nagły przylot stada czarnych kormoranów, diabolicznych ptaków, które w przeddzień naszego wyjazdu z Kuźnicy obsiadły pogłębiany właśnie port, choć wcześniej ledwo raczyły tu zaglądać. Nazajutrz rano odleciały, zgodnie z rytmem natury uciekając przed jesienią, nie wszystkie jednak, bo kilka osobników pozostało, jakby nie dotyczyło ich przemijanie pór roku.
Wspomnienie o nich, zbyt słabych, by gonić słońce i uciekać przed chłodem jesieni, jest mimo wszystko optymistyczne. Bo przecież zima nie nadeszła i nawet, jeśli przyjdzie, to pewnie na krótko, jest więc nadzieja, że z kormoranami, które zdecydowały się zaczekać, spotkamy się już za parę miesięcy, kiedy przez kilkanaście dni bez wyrzutów sumienia będziemy wylegiwać się na piasku i oddawać pozornie bezsensownym zajęciom. Takim, jak choćby opisane w znanym fragmencie Gombrowiczowskiego „Dziennika” ocalanie nadmorskich żuków, które przewróciwszy się na plecy, ugrzęzły w piasku i nie mogą ruszyć w wędrówkę za horyzont.