Kartek świątecznych nie wysyłamy od dawna, więc w odwecie piszą już do nas tylko nieliczni, wytrwali albo tak dobrze wychowani, że niepamiętliwi. Dzwonimy do naprawdę bliskich i zapamiętanych, zaś konwencje towarzyskie zaspokajamy esemesem. Taki nowy obyczaj.
Nie pamiętam od kiedy, ale nie lubię świątecznych pocztówek, szczególnie tych bajecznie kolorowych, ze żłóbkami, pastuszkami, bydlątkami, Jezusikiem lalkowatym, udającym młodzika Józefem i Maryją, o której pocztówkowej twarzy nie da się nic powiedzieć. Od zawsze denerwowały mnie też rodzinne listy postkrypcyjne: czy aby nikogo nie pominęliśmy, przymus pamiętania o tych, którzy nie zapominają o nas. I świąteczna zagadka zamiast tajemnicy: czy kartka dojdzie na czas i kto w tym roku się zagapi?
Możliwe, że te landszafty z odświętną, udawaną radością przestałem lubić wtedy, gdy po raz pierwszy dopadła mnie wkołoświąteczna nostalgia. Nostalgia za czymś niby nieznanym, a jednak nieobcym, nigdy niewidzianym, ale pamiętanym przecież, za czymś, czego pewnie lepiej nie nazywać, pocieszając się, że to tylko dzieciństwo albo żal dni niewypełnionych i rozmów za wcześnie zmilczanych, staczających się w głupstwo. Kto to wie, niech lepiej milczy.
Wszystkie te złocenia i kolorowości, brokat na ogonie komety i różowiutka buźka Dzieciątka na tle pasmanteryjnego błękitu matczynej szaty, te purpury i zakręcone wysrebrzenia brodatych mędrców, biel baranów i ich pastuszków w przyklęku, papugowatość ptasząt szczebioczących, a jakże, radośnie – może wszystko to drażni mnie tak dlatego, że nostalgia nie jest kolorowa: jest czarnobiała jak jej ojczyzna zima. Z czasem nabiera jeszcze dodatkowych odcieni: szarości i sepii, gdy sięgnąć daleko, na półkę odległą, po okryty kurzem album albo tęskniącą za uważnymi oczami książkę, z której czasem wypadnie świąteczna kartka. Jak nieoczekiwany spadek.
Tak właśnie, nieoczekiwanie, zostałem przed kilkoma tygodniami spadkobiercą pokaźnego księgozbioru bliskiej mi osoby. Jej księgozbioru, więc i fragmentu jej pamięci. Właścicielka książek odeszła przed dwudziestu laty, dziś zaś osoba, która jej biblioteczkę i pamięć chroniła przed rozproszeniem, sama traci siły. Więc widocznie czas na mnie, na nowe półki i lektury nowe. Albo ponowne, jak powracające wspomnienia.
Przeglądam ten spadek od kilku tygodni, odkurzam i przymierzam do zamówionego regału, wymyślając klucze i porządki na półkach. I cieszę się, że te kilkadziesiąt, a może i więcej, tomów i tomików trafiło do mnie, choć mogło pójść w poniewierkę, w najlepszym wypadku antykwaryczną. Nie wiedzieć czemu, nie wymyślono jeszcze sierocińców dla książek nagle opuszczonych, pozostawionych ku pamięci, ale i zmartwieniu spadkobierców małych metraży, obrosłych już przecież w rzeczy własne i ważne inaczej. Naprawdę, przydałyby się przytułki dla książek, chociażby na wzór tych dla zwierząt, z wygodnymi, jasnymi półkami, z przyjazną temperaturą i wilgotnością, a przede wszystkim z wolontariuszami, którzy by osierocone książki odkurzali co czas jakiś, a potem czytywali fragmenty, rozdział albo choć parę stron, zanim odstawią je znowu na półkę, bezpieczną i zadbaną.
Przeglądam ten spadek niespiesznie, tysiące stron zapisanych słowami tłumu autorów składają się jednak na jeden tekst, zapis pamięci osoby, która je kiedyś czytała. Ta pamięć skrywa się też między stronami, nie, nie w formie przemilczeń, lecz w postaci kartek świątecznych i nie, szczególnie ważnych, więc zachowanych, albo też pozostawionych przez zwykłe zapomnienie. A dziś i tak pamięci przydatnych.
Wśród nich ta niezwykła, kartka niczym makatka: na płótnie naklejonym na sztywny papier nadrukowani wszyscy bohaterowie Bożonarodzeniowej nocy, narysowani prostą kreską, biało na czarnym, minimalistycznie i przez to bardziej znacząco. A na odwrocie tekst, list pisany piórem naprawdę wiecznym, bo ani trochę nie wyblakły, choć przecież z bardzo odległą już datą nadania, z równie dalekiego miejsca: Boże Narodzenie 1963, Buenos Aires. Rękopis niby wyraźny, lecz niełatwy do odczytania, nie tylko z powodu trudnego charakteru pisma, ale i dlatego, że pisany cyrylicą.
Na razie rozumiem jedynie życzenia i pytania o zdrowie, pozostała część pisanego maczkiem tekstu, nieodcyfrowana, pozostaje dla mnie niejasna. A przede wszystkim niezrozumiała dla mnie jest historia tej kartki i tej znajomości. Adresatka miała biografię bogatą, tak interesującą, że na pewno kiedyś do niej wrócę. Ale wśród wielu jej znajomych, rozsianych po świecie, zagonionych tam polskimi wichrami, o których słyszałem i których zapamiętałem, nie było żadnych Rosjan. Wot, tajemnica.
Rozjaśni ją pewnie dokładna lektura tekstu, ostatecznie mam kilku znajomych rusycystów. Może zresztą obejdzie się bez ich pomocy, może wystarczy lupa, kilka godzin przy biurku i słownik na nim. Ale to jeszcze nie teraz, nie przed Świętami. Teraz niech przynajmniej ta kartka z przeszłości, z dalekiego miasta i zapomnianego języka, skrywa swą tajemnicę, skoro przepadła w mojej niepamięci tajemnica świąt niepojętego narodzenia.