Początek marca był wciąż luty. Mróz, spadający na ziemię nocami, rozbijał śnieg na drobne kryształki, rano chrzęszczące pod rozdeptującymi je butami. Ostre powietrze raniło załzawione oczy, zaskoczone nagle odzyskanym słońcem. Lodowate, kłuło w mózg, jak telewizyjne wiadomości.
Lepiej nie patrzeć i nie słuchać? Znaleźć niszę? Albo jakieś zajęcie pochłaniające całą uwagę? Jak zdekonspirowana nocnym śniegiem wrona, czarno na białym dziobiąca zmarzlinę, szukająca czegoś w koleinach. W połowie stycznia wyżłobił je na trawniku ciężki samochód z piaskiem dla dozorców, przywiezionym w środku kalendarzowej zimy, bez sensu. Może właśnie sensu chce dodziobać się wrona? Nie czytała Cichego, a pozwala rzece płynąć?
***
Ja czytam. W „Pozwól rzece płynąć” najpierw świetne opisy miejskiego pejzażu, potem dydaktyka: „Przede wszystkim jak najmniej polityki. Jak najmniej kibicowania, jak najmniej tego nacisku za-czy-przeciw. (…) Histeria ekranów. Telewizyjne bielmo zasłaniające oczy. Delirium wyprowadzonych w pole zmysłów. Dziennikarze są pełni dobrych intencji, ale to, co sprzedają, to tylko elektromagnetyczna amfetamina gorszej albo lepszej jakości. Ten świat, który nam dilują i za którym albo przeciw któremu każą nam się opowiadać, nie jest światem. Jest złudzeniem optycznym.”
Nie jest. Można nie zajmować się polityką, ale ona i tak zajmie się nami, z butami i na odlew, przynajmniej pod tą szerokością geograficzną. Można nie słuchać polityków i usłużnych im dziennikarzy, ale nie znaczy to, że przestaną mówić. Sfałszowany, skorumpowany język i tak dopadnie nas czkawką. A najlepszy sposób na czkawkę – nastraszyć czkającego. Chętnych do straszenia nie brakuje.
***
Na naszym podwórku między blokami śnieg topnieje najpierw szerokim pasem, jakby pod trawnikiem rzeczywiście płynęła zakosami ciepła rzeka. Nieszczelne rury oddają nasze ciepło ziemi. Niech jej tam będzie, ale gdy przychodzi nagły mróz, rury pękają i marzniemy. W tym roku pękły na szczęście gdzie indziej. Dobrze, bo luty był jak niegdyś, zmroziło wszystko.
Zmroziło asfalt, który znów trzeba będzie łatać wiosną, bo rozsadzi go solny lód. Wodę pomiędzy krzywymi płytami, nie mającą w co wnikać, więc rozkruszającą chodnik. Zmroziło kasztanowiec śliniący się już pąkami do słońca. Jemiołę oplątaną na dopiero co okoronowanych drzewach, znów na jakiś czas odsłaniających lustrzany widok bloku naprzeciwko.
Zmroziło nawet podzwanianie ptasiego pierwiosnka, przedwczesnego jak nie w porę obudzone jeże i dzikie gęsi przywiane za wcześnie, o których pisało w internecie. Tuż obok doniesień o zamarzaniu bezdomnych oraz stosunków Polski ze światem.
Nie trzeba telewizora, wystarczy dwa zdania rzucone przez sąsiada na schodach. Słowa wypowiedziane publicznie, nawet nieproszone, wciskają się wszędzie, pod każdą warstwę ochronną, jak luty mróz. Dźwigają emocje, które mają mrozić lub rozżarzać. Lodem też można się poparzyć. Przekaz dnia. Żadnych umiarkowanych klimatów, temperatur i ciśnienia przyjaznych meteopatom. Nie pod tą szerokością.
***
W jednym Michał Cichy ma rację: nie warto stać się fanatycznym kibicem w meczu, którego reguły określają politycy, bo to pułapka. Zgiełk trybun otaczających arenę nie pozwala wsłuchać się uważnie w sens słów, po których zalewa nas krew. Albo lodowaty pot, szmalcownik denuncjujący przerażenie.
Słów coraz groźniejszych. Oto ważny polityk mówi, że prawda historyczna jest jedna i będziemy jej bronić, choćby przeciw wszystkim. To „-my”, jak lep na muchy.
Należąc do klasy ludzi zbędnych, bo wykształconych humanistycznie, mam nałóg -szkodliwy, jak każdy – czytania ze zrozumieniem. Więc: skoro „prawda jest jedna”, to wszystkie odmienne zdania muszą być kłamstwem. A kłamstwa w prawym państwie tolerować nie można. Rozpowszechnianie nie-prawdy najprościej udaremnić, zamykając usta jej głosicielom. Najłatwiej dopilnować, by trzymali gębę na kłódkę, ich samych trzymając pod kluczem. Logika władzy, chichot historii. Znacie? To nic, i tak posłuchacie.
***
Na razie do zamykania ust głosicielom opinii odmiennych od tych, które władza uznaje za prawdę jedyną, używa się prawa, nie pięści. Dopuszczając nawet dyskusję, ale koncesjonowaną: nie wszystkim wolno używać słów ustawowo zakazanych. Na razie indeks jest krótki. Na razie.
W myśl(?) prawa słowami zakazanymi wolno posługiwać się naukowcom i artystom, publicyści i cała reszta strzępiących języki tej wolności nie dostała. Łaska pańska jako system. Państwo jak panisko, prokuratorem rozpoznające przynależność gatunkową wypowiedzi. Sąd decydujący, co jest, a co nie jest literaturą.
– Wasz zawód? – zapytała sowiecka sędzia Josifa Brodskiego.
– Poeta – odpowiedział przyszły noblista.
– Poeta? Kto stwierdził, że jesteście poetą? Zaświadczenie jakieś macie? – nie dawała za wygraną.
– Ja… ja myślałem, że to od Boga…
***
Ale…
W „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”, głośnej książce będącej cichym pożegnaniem, Marcin Wicha ma za złe słowa, które w 1983 roku, w miasteczku K., umieszczono na tablicy poświęconej „pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej”.
Zdanie długie jak tyczka, pisze Wicha, byle utrzymać to słowo jak najdalej od siebie. Słowo wstydliwe jak kleks, na który kiedyś w potocznej polszczyźnie mówiło się przecież „żyd”. Niefortunna plama, którą trzeba wymazać, wywabić, więc lepiej go unikać. To zgrabny koncept literacki, ale czasem literackie tropy mogą mylić. Jak prognozy pogody w dobie ocieplenia klimatu.
Żydzi z K. i innych polskich miasteczek zostali przez hitlerowskie państwo niemieckie skazani na zagładę nie dlatego, że byli polskimi obywatelami, ale jedynie dlatego, że byli Żydami. To przerażający sens holokaustu, motywowanej rasizmem zagłady. Rozumiem więc tych, którzy boją się, żeby nie został on pozbawiony swej grozy, zagadany – „bo przecież wszyscy cierpieli, były inne zagłady”.
Ale jednak: czy rezygnując z przypominania, iż znaczna część pomordowanych Żydów to byli obywatele Rzeczpospolitej, nie dokonujemy innej redukcji? Czy nie wyrzekamy się ich powtórnie? Nie wypędzamy raz jeszcze? To byli nasi współobywatele i wszystko dobre czy złe im uczyniliśmy, uczyniliśmy sobie. Po prostu.
***
Przez wieki mieliśmy wspólną historię, mimo odrębności i obcości. Nie wszyscy Żydzi chcieli się asymilować, nie wszyscy Polacy chcieli takiej asymilacji. Ale inność, różnorodność była w Rzeczpospolitej przynajmniej tolerowana. I dawała jej siłę.
Wszelkie generalizowanie jest ryzykowne, czy jednak nie działo się tak, że gdy tolerancja się kończyła, gdy odrzucaliśmy inność i różnorodność, nadciągały katastrofy? Nacjonalizm zakładał mundur, wdowy czarne suknie, a heroiczne klęski stroiły się w pawie i kogucie pióra masochistycznego mesjanizmu.
Każdy, także polski, mesjanizm jest zazdrosny o swą wyjątkowość. Jak w złowieszczo dowcipnym memie po monachijskiej wypowiedzi polskiego premiera: Ziemia jest za mała na dwa narody wybrane.
***
Jakbyśmy byli zmęczeni. Znów prawie trzydzieści lat wolności, odzyskanej cudem, jakżeby inaczej. Śniliśmy o raju, który zbudują nam inżynierowie i ekonomiści. Doczekaliśmy się dumnych ze swego cynizmu inżynierów dusz i bankierów słów, wyspecjalizowanych w „zarządzaniu konfliktem”.
Może gdybyśmy nie lekceważyli tak humanistyki, choć nie znosi ona złotych jajek z niespodzianką? Nie, to tylko stare inteligenckie złudzenie, bo przecież nawet studia historyczne na porządnym uniwersytecie nie chronią przed głupstwem: przed zrównywaniem zbrodni katów ze złem czynionym przez ofiary ze strachu, dla ratowania życia.
Ale przecież nie o wiedzę, lecz o władzę toczy się ta gra.
***
Wrona na trawniku w końcu przebiła się przez zlodowaciałą skorupę, odkrywając brudnożółty piasek. Kiedyś piaskiem posypywano krew na arenie albo słowa spisane atramentem, żeby się nie rozmazały, nie straciły ostrości, nie brudziły.
Po kilku ledwie dniach lód odpuścił słońcu, ciepłemu już, wiosennemu. Śnieg też stopniał, ale na chodnikach i jezdniach pozostały białe plamy zaschniętego słonego błota. Wkrótce zmyją je pierwsze ciepławe deszcze. Ale wciąż można się przeziębić.
Wiadomo: marzec miesiąc niebezpieczny dla Polaków, jak wszystkie. Zdarzało się, że marcowa aura budziła zamrożone bestie. Teraz też słychać, jak ryczą i bluzgają. Są mniej malownicze niż lute z powieści Dukaja. Nie literackie, lecz rzeczywiste.
Groźne.
Dwie upalne lipcowe rocznice. Grunwald, pod którym tym razem podobno do końca nie było wiadomo, kto wygra, bo „rycerze” mieli bić się naprawdę. I rocznica Jedwabnego, dziesiąta od przyznania się do grzechu. Tam wiadomo, kto na pewno przegrał.
Na polach Grunwaldu oczywiście tłumy, w Jedwabnem mniej więcej stała liczba polityków, kościelnych hierarchów, polskich i światowych działaczy. Popularne media liczą ich jak przed zaśnięciem. I jeszcze kilkoro gapiących się dzieci. Tamtejsi, nieobecni, swoje wiedzą i swojego wiedzieć nie chcą. Nie chcą brać na siebie całej winy, bo nie była tylko ich winą. Tamtejsi, my wszyscy.
Trochę podsumowań w czasopismach, głównie katolickich. Jedwabne boli wierzących, bo wzięło się z grzechu tak starego, że niemal założycielskiego, starego jak naród wybrany do Zagłady. W tych podsumowaniach rozczarowanie, bo jeśli przez te dziesięć lat toczyła się wokół Jedwabnego jakaś dyskusja, to była ona Grossa warta. Charakterystyczny jest tekst wrocławskiej historyczki, Bożeny Szaynok, zamieszczony w „Więzi”. Publicystycznej tendencyjności Grossa przeciwstawia autorka wrażliwość Barbary Engelking-Boni, która w swojej książce oddała głos autentycznym relacjom świadków i ofiar polskiego udziału w Zagładzie. „Dlatego książka Barbary Engelking jest tak ważna. Dzięki niej szukający pomocy przestają być tylko Żydami, otrzymują imiona. Zaczynamy rozumieć, co oni czuli…”
Czy rzeczywiście? Nadawanie imion i budzenie empatii, wciąganie w świat przedstawiony i w życie wewnętrzne bohaterów opowieści (oczywiście upraszczając) to sprawa literatury. Dobra literatura ma do tego narzędzia. Gdy tymi narzędziami posługuje się nauka, to uprawia literaturę. Tyle że kiepską. W tej samej „Więzi” Władysław Bartoszewski zadaje trafne pytania: „Fakty miały miejsce, ale jak zweryfikować uczucia? Na jakiej podstawie, w oparciu o jakie metody badacze mogą dzisiaj wyrokować o ówczesnych motywacjach i uczuciach?” Te pytania stawia człowiek, który ciemną i złożoną rzeczywistość okupacyjną nosi w swojej pamięci, a nie wyciąga ją z bibliotecznej półki. Dlatego warto nad jego pytaniami pomyśleć. Kiedy bowiem rzeczywistość przekracza rutynę codzienności, kiedy świat wypada z kolein, a to, co uznawane było za nieludzkie, staje się jak najbardziej ludzkie, nauka okazuje się bezradna.
Historycy są w stanie racjonalizować publicystyczne zacietrzewienie Grossów, jakoś tam przy pomocy argumentów i rozsądku usytuować się w przestrzeni ograniczonej dylematem ZŁOTE ŻNIWA czy ZŁOTE SERCA. Ale już kwestia wiarygodnej liczby Żydów, którzy w tamtym czasie ponieśli śmierć z ręki i winy polskich współobywateli, obezwładnia naukowy wywód. Nie chodzi wcale o to, że trudno taką liczbę ustalić. Chodzi o to, jaki taka tragiczna arytmetyka ma sens. Bo co tak naprawdę w pojmowaniu świata, ludzkiej kondycji i natury zmieni ustalenie, czy bratobójczo zamordowanych zostało 10 czy 100 tysięcy Żydów? Czy wina będzie rosnąć wraz ze stosem trupów?
Dwudziesty wiek zaaplikował człowieczeństwu szczególne znieczulenie: przemysły śmierci, mordercze szaleństwa pozostawiły po sobie miliony trupów. Te stosy ciał, góry popiołów i kości mogą przytłoczyć, stępić wrażliwość, zbrodnię i cierpienie odrealnić, zakryć cmentarną statystyką, zagłuszyć martyrologicznymi, rocznicowymi oracjami. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało: ratunkiem jest literatura. To ona cierpieniom nadaje imiona.
Po latach dyskusji i badań naukowcy „odkryli” dowody na istnienie polskiego ludowego antysemityzmu. Tego samego „naturalnego” antysemityzmu, który literatura znała i opisała już dawno, a który odnalazła w języku, w mowie. Naukowość nie wytrzymuje konfrontacji z wybitną literaturą, taką choćby, jak małe prozy ze „Skrawka czasu” Idy Fink. Akapit z „Za żywopłotem” mówi o tym ludowym antysemityzmie więcej niż statystyki i analizy. Na leśnej drodze, w mgle gęstej jak mleko, bohaterowie słyszą strzały i głosy. „Głosy słychać ni to blisko, ni to daleko, mgła jakby nam watę w uszy nakładła, co parę minut strzał, trochę krzyku – i cisza. (…) Nic się nie bój – powiada Mikołaj – to Żydów strzelają. Złaź z wozu i do lasu. Teraz nie przejedziemy. Trzeba poczekać aż skończą.”
Taki już los, Żydów i Polaków, cierpieć i na cierpienie patrzeć? Czy rezygnacja wobec losu to już zło? W innym fragmencie „Skrawka czasu”, zatytułowanym schron, dwoje Żydów wraca w kilka lat po wojnie do ludzi, dzięki którym przeżyli wojnę. Chłopu, który ukrył ich przed zagładą w, obiecali, że po wojnie za ich pieniądze wybuduje sobie nowy dom. Teraz jadą go oglądać. Dumny gospodarz pokazuje im kolejne izby, a na koniec nowy, solidny i przestronny … schron, w którym będą mogli żyć wygodnie, gdy znów się będą ukrywać. Bo że będą musieli, ten dobry człowiek nie ma wątpliwości.
„Skrawek czasu” to raptem 101 stron, trzydzieści bardzo krótkich tekstów, niejednoznacznych, przejmujących i przerażających, choć opowiedzianych szeptem. Trzydzieści fragmentów losu, niektórych nie da się przeczytać bez ściśniętego gardła. Dla mnie warte więcej niż dziesiątki analiz i traktatów, bo na pewno bliższe ciemnej tajemnicy człowieczeństwa. Ilu jednak czytelników słyszało i pamięta o Idzie Fink? To nie Gross, nie skandal, nie krzyk i obelgi. To szept, który trzeba chcieć usłyszeć.
Mam wrażenie, że przegapiliśmy moment, który mógł niezwykle poszerzyć naszą zbiorową wyobraźnię, język i wrażliwość. W lęku przed pułapką martyrologicznego banału i balastu zepchnęliśmy do literackiego getta ważne współczesne teksty o śmierci, cierpieniu i mroku ludzkiej natury. Zbyt mocno kłóciły się z nowoczesnością i ponowoczesnością, literacką modą oraz popkultem samozadowolonej witalności. A może ten moment jeszcze przed nami? Zanim znów sobie sami zgotujemy los trudny do opisania.
A pod Grunwaldem jednak i tym razem zwyciężyliśmy.