Lęk Polaka przed podróżą na Wschód, odległy, ale nie daleki, nie jest czymś nowym ani niezrozumiałym. Kibitki, wagony, mróz i śnieg, zasypujący ślady i drogę powrotną. Stereotypy, ale taka już pamięć-strażniczka. Mnie jednak nie usprawiedliwia, bo jaki tam ze mnie Polak, mieszaniec jestem, ruski w ułamku, w jednej ósmej.
Zaproszenie wyznaczało marszrutę nie tak znowu odległą, nad Newę, do stolicy carów na Europę zerkających. Bo rozrasta się prowincja Gombrowicz, nawet tam, gdzie wydawać się może, że miejsca dla niej mało. Yuriy Chainikov przetłumaczył „Dziennik”, wstęp napisał oczywiście Mariusz Wilk, on teraz ambasadorem Gombrowicza w Rosji jest wielkim. (Po prawdzie i po trochu to każdy dziennik piszący nim jest, byle się o swoim „ja” mówić nie obawiał, nawet jeśli zaboli zderzone ze światem, bo na widok wystawione. Zresztą od czego gry i sposoby literackie, przed ekshibicjonizmem chroniące.) Ja z ulgą przyjąłem, że petersburska promocja „Dziennika” odbędzie się właśnie w terminie, gdy urlop już dawno zaplanowałem, więc jechać na Wschód nie mogę i nie muszę. Dlaczego?
Przypomniała mi się podróż inna, w przekazie rodzinnym przetrwała, choć uprzedzam – chwilami trudno dać jej wiarę. Podróż tę odbyła przed dziewięćdziesięciu pięciu laty moja prababka, jeszcze jako Ksenia Turiszczew – Kisieliewa. Turiszczewa z domu, Kisielewa po pierwszym mężu, który odumarł ją niedługo po ślubie. Potem miała kolejne nazwisko, i nowe imię, bo podróż do Polski wymagała ponownego nazwania. Młoda wdowa była siostrą przyjaciela mojego pradziadka. Pradziad do Rosji trafił zwyczajnie, z poboru, przez prawie pięć lat służył w carskiej armii. Pewnie najpierw przerażony i samotny, a potem asymilujący się, zaprzyjaźniony, w końcu zakochany? Prababkę poznał na urlopie, przyjaciel zabrał go do rodzinnej wsi, dostatniej podobno, zadbanej. Swatali ich z rozsądku i zwyczaju, młodą wdowę i tego Polaka – przystojnego na jedynym zdjęciu z tamtych czasów, silnego, zawadiackiego – czy też zakochali się w sobie, bo byli młodzi i samotni? Nie wiem, nie dopytałem, gdy był czas, a teraz już nie bardzo mam kogo.
Nie dopytałem o wiele rzeczy, więc nie jestem pewien, co rzeczywiście się wydarzyło, co opowiadającej tę historię babci się wydawało, a co jest jeszcze moim wymysłem albo i zmyśleniem. Nie wiem na przykład, czy pradziadek i prababcia wzięli ślub w cerkwi. Pewnie tak, bo inaczej nie mogliby być razem. I pewnie pradziadek nie dostałby zgody, by prababkę zabrać na statek, którym ewakuowali się po rewolucji do Polski. Jakie znaczenie dla niego, katolika miałby jednak taki ślub? Czy dostałby go bez przejścia na prawosławie? W każdym razie, gdy dotarli do rodzinnego potem Radomia, Ksenia musiała się ochrzcić, by otrzymać katolicki sakrament małżeński. Na imię dali jej(sama sobie wybrała?) Zofia. Ciekawe, czy wiedziała, co to imię znaczy po rosyjsku? Podobno była cicha i mądra, i zawsze pogodna. Tak zapamiętała ją moja mama.
Ta podróż do Polski, której część odbywała się statkiem, jest w tej całej opowieści najbardziej zadziwiająca i straszna. Prababka wtedy przekonała się, jak bardzo pradziadek ją kocha i że są mężem i żoną naprawdę. Bo nie dla wszystkich tamte ruskie związki były prawdziwe. Zabierali w podróż te żony, nieżony, a potem im bliżej kraju, tym bardziej tamto wydawało się obce, niepotrzebne, więc wyrzucali swoje kobiety za burtę, na śmierć, jak balast. Mój mnie nie wyrzucił – cicho, ale z dumą, powtarzała prababka. Zgodna rodzinna pamięć zaświadcza, że kochali się zawsze i pradziadek nigdy krzywdzić jej ani obcym, ani swoim nie pozwolił. Prababcia zresztą nigdy się nie skarżyła, bo miała jego, a gdy znów go zabrali do polskiego teraz wojska, pewność, że do niej wróci. I ląd pod nogami.
Więc może ten mój lęk przed podróżą na wschód, przed każdą daleką podróżą, to jakaś genetyczna podświadoma pamięć o tamtych falach zabierających przerażone kobiety, o ucieczce, strachu i radości, gdy znów można było osiąść na skrawku ziemi. Swojej, choć obcej i nieprzychylnej. A może wszystko było inaczej? Trzeba by kiedyś tę rodzinną opowieść zweryfikować, poczytać o powrotach Polaków wymiatanych rewolucyjną falą, sprawdzić, jakiej formacji był mundur, w który wystroił się pradziadek do jedynego zdjęcia z przyjacielem. Tak jak i tę moją Rosję, wyczytaną, wysłuchaną i wymyśloną trzeba by kiedyś przenieść w przestrzeń geograficzną, realną. Ale jeszcze nie teraz, na razie niech jurodiwiec , któremu Pan pomieszał języki, szuka słów zamarzniętych pod śniegiem. Moja Rosja pozostanie jeszcze krainą z wyobraźni i zakamarków genetycznej pamięci, z literackich, nie wilczych, tropów.
Banalna wilgoć pod powiekami, pewnie od mrozu, który co roku przynosi rosyjski wyż.