Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: wino
Data dodania: 4 lipca 2020

Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)                                                                                                          

 

Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.

Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.

Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.

Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?

Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.

I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.

Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.

Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.

Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny  solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:

Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?

Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.

Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.

Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie  wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.

Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.

Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.

Data dodania: 21 maja 2019

Znalezione w sieci: dziwny dziennik kogoś nazywającego się Zdzisław Niewieski, trochę po gombrowiczowsku. Diariuszowe zapiski robione są w trzeciej osobie. Tak o sobie mówią dzieci albo schizofrenicy. I może jeszcze ktoś za wszelką cenę pożądający dystansu, do siebie i życia, które staje dęba.

Postanowiłem opublikować na swoim blogu, za zgodą tajemniczego autora, kilka opowiastek z tego dziennika, bo wydał mi się interesujący nie tylko literacko.

A skąd ta trzecia osoba, niech czytelnicy ocenią sami, w akcie lektury, który przecież przynajmniej na chwilę wyrywa z samotności i autora, i jego czytelnika:

 

1 kwietnia 

Na pytanie fb „co słychać?” Zdzisław mógłby odpowiedzieć dzisiaj, że na szczęście wyjątkowo nic. Miał dzień wolny, prawie, więc czytał to, co wymaga wolnego czasu. Czytał Haupta, raz jeszcze, między innymi genialne opowiadanie „Coup de grâce”, a w nim taki fragment, niespodziewanie bliski:

„Ona mówiła może do niego: Stachu – to nic, Stachu, Staaachu… Będę się modliła, żeby Bóg wziął to od nas, żebyśmy zapomnieli, Stachu… On nic nie mówił. Może zapatrzyli się w wieczorny zmrok – dwoje nieszczęsnych wybrańców losu do przeżycia. Może trzymali się za ręce, ale i tak nic nie mogło zwalić przegrody jaka między nimi wyrosła tego dnia, kiedy tu byli oni dwoje, a tu przychodzi chwila, jaka mogła być udziałem kogo innego, mogła ominąć ich, były wszystkie szanse na ominięcie jej i nie! właśnie oni mieli być w niej, i dlatego ta przegroda fatalna nie odstanie się i nie odstanie!”

 

10 kwietnia

Żyję właściwie z przyzwyczajenia – powtarza Imre Kertesz w „Ostatniej gospodzie”, co przypomniało się Zdzisławowi, gdy po dniu zakończonym ważnym i interesującym spotkaniem poszedł odetchnąć do ulubionej restauracji.
Usiadł przy tym co zwykle stoliku, też ulubionym, wbrew słowom i zdarzeniom których stolik ten był świadkiem.
Zaprzyjaźniony kelner tym razem tylko raz zadał mu fundamentalne jak zwykle pytanie: czy wszystko w porządku? wszystko dobrze?
Nic nie jest w porządku i nic nie jest dobrze, odpowiedział sobie Zdzisław.
I tak właśnie jest dobrze – dodał, a następnie poprosił o rachunek.

 

18 kwietnia

Czerwone wino zawsze w końcu wpędzało Zdzisława w melancholię, nawet w najbardziej słoneczny dzień. Tak było i tym razem.
Promienie przebijały się przez podwójną szybę kawiarnianej witryny i załamywały w grubym szkle kieliszka, a potem pełzły po drewnianym blacie czerwoną plamką. Wyglądała jak znaczek, którym celownik laserowy naznacza ofiarę.
Tak, możliwe, że ktoś wziął nas już na cel – pomyślał Zdzisław, pocieszając się jednak, że podobno nie słychać kuli, która ma nas trafić.
Zbliżały się właśnie kolejne święta poświęcone umieraniu. Zdrożały jajka i optymizm, więc mało kogo było nań stać.

 

20 kwietnia

Już nic nie mogło uchronić Zdzisława przed świętami. Nadciągały nieubłaganie. Postanowił przebyć je tak, jakby go nie było, a następnie zmartwychwstać we wtorek.

 

26 kwietnia o 00:01 

Tuż po północy Zdzisław rozpoczął sześćdziesiąty rok życia. Stało się to w ciszy, bo prawie wszyscy już spali.

Trzeba przyznać, że Zdzisław najpierw trochę się tym zdarzeniem wzruszył. A potem wzruszył ramionami i też poszedł spać.

 

27 kwietnia o 08:41

Ktoś ma tu Alzheimera? Ktoś pampersa? – dopytywała koleżanka lekarka, zmierzając błyskawicznie do budującej puenty: nikt? to cieszmy się, jeszcze nie jesteśmy skończeni.

Spotkanie w czterdziestolecie matury było głośne i pełne anegdot, których Zdzisław już od dawna nie pamiętał. Odmładzający botoks wysysany z zakamarków pamięci.

Zdzisław wyszedł ze spotkania pierwszy, tłumacząc się urodzinami. Nie był samotny, towarzyszyło mu przekonanie, że widzianych tego wieczoru powinien raczej pamiętać, a nie spotykać po latach. Wystarczyło, że nie mógł uniknąć spotkań ze sobą.

Wracał zaskakująco tłocznym deptakiem, noc ogrzewała się jeszcze całodziennym upałem, więc kawiarniane ogródki przepełniała rozpalona krzykiem i alkoholem młodość.

Jednak jest jakaś przyszłość, pomyślał Zdzisław, naturalnie biorąc oczywistość w ironiczny cudzysłów.

Nie miał Alzheimera ani pampersa, a na dodatek udzieliła mu się zgiełkliwa energia podbijana rytmami szlagieru o zielonych oczach. Zaczął myśleć o swoich planach i przyszłości.

Bezczelny.

 

2 maja o 07:50

Nie musiała nic mówić. Gdy Zdzisław bardziej niż zwykle potrzebował czyjejś bliskości, wystarczała mu sama jej obecność. Nawet w innym pokoju, nawet jeśli nie widział wtedy, jak nagle ciemnieją jej bursztynowo rozświetlone oczy,

jak jej proste, ciemne włosy rozsypują się wokół zgrabnej szyi i małych, lekko zaróżowionych uszu,

jak przerzuca ciężar drobnego ciała w miękkim, leniwym chodzie przypominającym skradanie się lub pierwsze kroki po długiej drzemce,

jak nerwowo zmienia miejsce w przestrzeni, nieoczekiwanie, gnana niejasnym niepokojem

albo jak przystaje nagle i patrzy przez długie rzęsy prosto w słońce, rozleniwiające ją na chwilę.

Lubił w niej wszystko, bezkrytycznie, nawet te niewielkie fałdki tłuszczu, pojawiające się czasem na jej szczupłych biodrach i brzuchu, gdy siedząc odwracała się ku niemu.

Najbardziej jednak lubił Zdzisław, gdy gładziła go po twardej, siwej brodzie, rozczesując ją delikatnie pazurkami. Mruczała wtedy, głośno, instynktownie i prężyła ogon, szylkretowy jak ona cała.

 

5 maja o 21:27

Żarty się skończyły: Zdzisław, jak każdy starzejący się facet, bał się własnej śmieszności. Niestety, choć coraz bardziej siwiał, to i tak czasem zachowywał się jak sentymentalny szczeniak.

Nie pocieszało Zdzisława, że te nieprzystające wiekowi sytuacje zdarzają się wbrew jego woli, niczym ilustracja biblijnego syndromu św. Pawła:

„Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka.”

Zdzisław nigdy nie miał cierpliwości ani do filozofii, ani do teologii, a zresztą jego słabość była nie biblijna, lecz pryszczata.

Bez trudu, a może nawet z ochotą, zaakceptowałby grzech, ale ze śmiesznością pogodzić się nie mógł.

I nawet nie miał komu się wyspowiadać. Nie wierzył bowiem ani w konfesjonał, ani w coaching.

 

7 maja o 15:47

Zdzisława nie dotknęła jeszcze łaska niepamięci, przeciwnie, miał pamięć słonia: pamiętał za dużo. Ale czasem bywało to całkiem przyjemne, choćby wtedy, gdy Zdzisław wspominał, bijąc się w piersi za seksizm, swoje relacje z kobietami.

Przypomniał sobie na przykład, jak pewna pani, obdarzona wieloma talentami, w tym także muzycznym, nuciła mu cicho refren znanej piosenki Krystyny Prońko: jesteś lekiem na całe zło.

Potem okazało się, że jednak nie na całe, a kiedy Zdzisław po latach spotkał tamtą panią, udała, że go nie poznaje. Może zresztą naprawdę nie poznała, gdyż, co tu dużo mówić, Zdzisław nie był już tamtym facetem dopiero mającym zamiar wchodzić w wiek średni. Przeciwnie, od pewnego czasu średnią wieku zawyżał.

Mógł więc wpaść w przygnębienie, ale nie wpadł. Ona cierpi, na niepamięć następczą – pomyślał Zdzisław – bo ostatnio, zresztą nie bez wpływu pewnej innej pani, znów zainteresował się psychologią i psychiatrią. Wiedział więc, że niepamięć następcza pojawić się może przez krótki czas po zażywaniu niektórych leków i „charakteryzuje się zachowaniem niestosownym do sytuacji”.

Jesteś lekiem na całe zło, zanucił Zdzisław refren, który znów się do niego przyczepił. Zanucił z radością, niezbyt stosowną do sytuacji, fałszował bowiem straszliwie.

 

9 maja o 17:17

Zdzisław był wampirem, ale raczej bezzębnym i bezkrwawym. Żył przecież w czasach mody na bezkrwawe łowy, na zwierzęta, nie ludzi, bo bezkrwawych wojen ludzkość jeszcze nie wymyśliła.

Wampiryzm Zdzisława polegał na tym, że jeśli już się z kimś przyjaźnił, byli to z reguły ludzie dużo od niego młodsi. Nie chodziło mu tylko o to, by żywić się ich energią i urodą. Przede wszystkim Zdzisław uwielbiał słuchać ich opowieści o życiu codziennym, dzieciach, małżonkach, teściowych, studiach i przedszkolach, karierach, o całej tej logistyce dnia powszedniego, powodującej chroniczny brak czasu.

Rozrzutność młodych w relacjach z czasem, wymuszana życiem toczącym się najczęściej mimo wyborów i pragnień, była cudowna. Odróżniała ich od rówieśników Zdzisława, zgorzkniałych, zapatrzonych w zadymioną niepamięcią przeszłość, powtarzających, że kiedyś było lepiej. A przecież kiedyś po prostu było, nic więcej.

Znajdował się Zdzisław w takim momencie życia, że miał czas: niewiele już musiał, ale wciąż dużo mógł. Był to moment tak cudowny, że aż czasem miał ochotę powtórzyć „chwilo trwaj”, nie za poetą, a za samym życiem, które – bywało – również wydawało mu się cudowne. Zapominał wtedy, że mija.

Potem jednak uświadamiał sobie, że jest w pułapce mściwego czasu: obecność młodych przyjaciół przypominała mu, kim już nigdy pewnie nie będzie i co mu się już prawdopodobnie nigdy nie przydarzy. Ale potem znów się przytrafiało i znów Zdzisław wpadał w euforię.

Był w pętli czasu i nawet nie zauważył, kiedy zaczęła się zaciskać.

 

10 maja o 18:04

Podczas porannej prasówki Zdzisław wyczytał na stronie opiniotwórczej gazety, że 10 maja obchodzony jest Dzień Pracownika Gospodarki Komunalnej oraz Światowy Dzień Przytulania. Przeczytał i wyraźnie się zasępił.

Pracowników gospodarki komunalnej spotykał Zdzisław niemal codziennie rano przy śmietniku. Czasem ucinał sobie z nimi krótką pogawędkę, głównie o ich życiu zafajdanym przez gołębie i urzędnicze zapędy do coraz wymyślniejszego segregowania odpadów.

Zdzisław nie bardzo jednak wiedział, jak powinien zachować się dziś, jeżeli znów spotka znajomych komunalnych. Czy z tej podwójnej okazji powinien przytulić ich na dzień dobry?

Miał poważne wątpliwości. Bo niby według gazety dzień przytulania był nie byle jaki, gdyż światowy, ale Zdzisław światowcem nigdy nie był, za to panowie śmieciarze byli bez wątpienia „prawdziwymi mężczyznami” i mogli gest Zdzisława zrozumieć opacznie.

Pomyślał, że na całe szczęście przeziębił się tak mocno, iż musiał wziąć wolne, by nie wychodzić dziś z domu.

Ale potem i tak przez cały dzień rozmyślał, kto w takim razie przytuli jego?

 

12 maja o 17:43 

Zdzisław uświadomił sobie, że jest jednym z chyba niewielu internautów, którzy ostatnio nie napisali ani słowa o tęczy.

 

Przypomniał sobie o tym, gdy wbrew prognozom burza nie nadeszła. Czekał na nią całe przedpołudnie w nadziei, że tęcza rozmaże choć na chwilę błękitne niebo za oknem, wyobłoczone dziś jak na odpust.

 

W końcu Zdzisław zasiadł do pisania, by nadrobić zaległości, ale zamiast zacząć, zamyślił się, jak zwykle nie bez konsekwencji.

 

Pomyślał, że minął już szmat czasu od kiedy odkrył, że przestał wierzyć w Boga, a wciąż nie potrafił powiedzieć, czy i Bóg przestał wierzyć w niego.

 

15 maja o 23:17  

Dziś Zdzisław miał położyć się wcześniej, ale się bał, od wczoraj. Wcześniej całymi tygodniami miał tylko dobre sny. Działo się w tych marzeniach sennych wszystko to, o czym Zdzisław nawet nie śmiał marzyć na jawie, bywał więc w nich szczęśliwy.

Teraz jednak wracała oniryczna rutyna i Zdzisław obawiał się, że znów męczyć go będą koszmary, te same co wszystkich.

Bo przecież wszystkim nam śnią się pomylone drogi, zagubione adresy, ciemne labirynty bez wyjścia, niekończące się ucieczki, ludzie pomyleni, z innymi i osobno, a także spóźnienia – na odjazdy, spotkania, na ratunek.

W końcu budzimy się w popłochu i wracamy na jawę, w której znów mylimy adresy, drogi i ludzi, w panice pakujemy się w labirynty bez wyjścia, spóźniamy na tramwaj, spotkanie, ratunek…

Przerażeni, czekamy więc końca dnia i powrotu w sen, jak odwróconego błogosławieństwa.

 

16 maja o 20:05 

Podobno Zdzisław odniósł sukces, kolejny, tak przynajmniej mówiono gdzieniegdzie. Ci bez zawiści składali nawet Zdzisławowi gratulacje.

On nie miał jednak czasu na radość. Przez dwa dni przemawiał, reprezentował, podpisywał, udzielał i rozmawiał, inkrustując poważne dyskusje ironią i dowcipem. Tego wymagała forma, przecież bohater całego tego zamieszania nie znosił, gdy mówiono o nim w sposób nudny.

W końcu jednak Zdzisław wyczerpał się niczym chińska podróbka długowiecznej baterii. Jak każdy komediant, posmutniał nagle i spochmurniał. Za każdym szczytem jest zjazd. Dół.

Wreszcie zamilkł, a po głowie pałętał mu się zapis snu z listu Gombrowicza o Wsoli: „każdy opowiadał swoje przeżycia, ale nikt nie mógł dosłyszeć, co mówią inni, po czym nagle zjawił się Pascal we własnej osobie i powiedział: żyje się samemu i samemu umiera”.

Gadanina, sentymentalne ferdydurki – pomyślał Zdzisław. Miał dość słów i literatury. Znów zatęsknił za bliskością, jakby przed sobą chciał schronić się w objęcia innego człowieka. Ale wokół nie było nikogo.

I nawet księżyc nie przypominał Gombrowiczowskiej pupy, lecz co najwyżej obyczajnie zachmurzony półdupek.

 

18 maja o 9:49

Zdzisław zastanawiał się, co kieruje ludźmi opuszczającymi w ciemną noc muzeów przytulne mieszkania lub knajpki, kosztem snu i ciszy. W końcu jednak i on postanowił wyjść ze strefy mroku. Zastanawiał się jedynie, dokąd ma się udać.

Nie chodziło mu o znalezienie drogi, z tym Zdzisław nie miał kłopotu, bo w ciemnościach widział wszystko, jak kot, lecz o miejsce, wystarczająco jasne, by warto było do niego dojść.

Prawdę powiedziawszy, Zdzisław znał niewiele takich miejsc. A i w tych nie bywał od tak dawna, że nie wiedział, czy i one nie znalazły się już po tej ciemniejszej stronie świata. Był więc nieco bezradny. A zwiedzać nie lubił.

I wtedy przypomniał sobie zaproszenie, które niedawno do jego skrzynki mailowej wrzucił robot filtrujący. A może nawet flirtujący, bo proponował Zdzisławowi przystąpienie do klubu o obiecującej nazwie Błękitna Strefa.

Zdzisław przestraszył się najpierw, że za tą pogodną nazwą kryją się sprawy ostateczne, ale uspokoiła go dokładniejsza lektura oferty.

Napisz o sobie coś ciekawego, jak lubisz spędzać wolny czas – zachęcano Zdzisława. U nas z pewnością znajdziesz osoby o zainteresowaniach podobnych do Twoich. Nie siedź w domu, umów się z nowo poznanymi przyjaciółmi – kuszono.

Zdzisław wiedział dobrze, że diabeł zawsze ukrywa się w szczegółach (i ubiera u Prady, przypomniało mu się głupawo). Wczytał się więc w ofertę jeszcze uważniej i wtedy odkrył, że klub, do którego go zapraszano, ma w nazwie drugi człon: nazywa się „Błękitna Strefa 50 plus 50”.

A więc to o to chodzi, olśniło Zdzisława, o sposób stary jak świat: pięćdziesiąt plus pięćdziesiąt to przecież setka.

Pomagało nie raz i nie dwa, więc może i tym razem…?

 

19 maja

Ten cytat, zapamiętany niedokładnie, tkwił w głowie Zdzisława przez dziesięciolecia. Uwierał.

„Za młodu żądałem od ludzi więcej, niż mogą dać: ciągłej przyjaźni, nieustannego wzruszenia.
Dziś umiem od nich żądać mniej, niż mogą dać: towarzystwa bez frazesów. I ich wzruszenia, ich przyjaźń, ich szlachetne gesty zachowują w moich oczach całą wartość cudu: są łaską.”

Odnalazłszy cytat, Zdzisław odkrył również, że pisząc to Albert Camus miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Nic dziwnego, że teraz notatka autora „Obcego” wydała się Zdzisławowi szczeniackim rezonerstwem.

Miał niemal trzykrotnie więcej lat za sobą, ale wciąż żądał, by cud wydarzał się codziennie. Prawdę powiedziawszy, pragnął tego o wiele bardziej niż kiedyś, gdy był młody.

Nie miał już czasu ani na mądrość, ani na cierpliwość.

Przyznacie, że facet jest wkurzający w tym domaganiu się uwagi. Ale jeżeli nie będziecie mieli niczego lepszego do roboty, to czytajcie (https://www.facebook.com/profile.php?id=100002287807182). I koniecznie lajkujcie, w końcu życie to niekończący się hejt – że pozwolę sobie na  sentymentalny banał w stylu Zdzisława.

 

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury