Sobie, na urodziny.
„Bez tak krótko żyw na świecie, grobem jego maj”, wbity w pamięć jak drzazga, drobna, ale nie do wyjęcia, początek pieśni Adama Struga, zapożyczonej teraz przez Marka Dyjaka. Przypomina mi się, gdy patrzę przez kuchenne okno na krzak rosnący na podwórku, obsypany kwiatami koloru jodyny. Chyba jakaś rzadka odmiana.
Schowany między blokami, jak w ochroniarzy wciśnięty w inne krzaki, cudem oszczędzone przez lokatorów potrzebujących parkingu, ten krzak bzu kwitnie zawsze najwcześniej. Jest zasłonięty przed wiatrem, za to wystawiony na słońce, mocniej przygrzewające już w marcu. W tym roku zaczął kwitnąć jeszcze wcześniej niż zwykle, niecierpliwiej, jakby wolał nie czekać na swoją porę, niepewną. Dziwny mamy rok.
Kwietnie i maje od czasu dzieciństwa kojarzą mi się z bzami, tulipanami, konwaliami oraz z życzeniami, które wraz z kwiatami dostawała matka. Najpierw te urodzinowe, potem imieninowe, prawie tydzień po tygodniu, tych drugich więcej. Z pracy przynosiła wtedy mnóstwo kwiatów, dwa, czasem trzy wiadra wypełnione bukietami i wodą, żeby nie zwiędły za wcześnie. Zanim trafiały do wazonów, zażywały ratunkowej kąpieli w wannie, goście dziwniejsi od wigilijnych karpi.
Potem, gdy matka przeszła na emeryturę, wcześniejszą, więc długą i zapracowaną na czarno, kwiatów było mniej, już tylko od najbliższych przyjaciół i rodziny. Bukietów ubywało z czasem, przybywało natomiast telefonów informujących o tym, że kolejny znajomy nie żyje, zwiądł tak przedwcześnie, mógł jeszcze pożyć. Zawsze można, nigdy nie umiera się w czas, bo nie ma dobrego czasu na umieranie. A na pewno nie jest nim wiosna, gdy kwitnie bez, tulipany i pachnąca konwalia. Leśna, bo ogrodowa gubi zapach zaraz po zerwaniu.
Cały świat traci zapach, przynajmniej dla matki. Mówi coraz częściej, że teraz wszystko jest jakieś nie takie, wszystko się poplątało, nawet pory roku, zanikające z czasem. Ma sporo racji, nawet tulipany nie czekają już jak kiedyś na swoją porę, można je kupić przez cały rok. Nowe, nieznane kiedyś odmiany stoją długo, sztywne i mocne, tak się zresztą nazywają, z angielska, strongi. Nawet więdną inaczej: nie gubią już płatków, które nie odpadają od gałązek, tkwią na nich do końca, marszczą się jedynie, ciemnieją, kurczą, a potem zasychają. Cichy, powolny koniec, prawie niezauważalny.
Dziś tak samo odchodzą starzy znajomi matki, tylko starzy jej zostali, więc musi być czujna, żeby żadnej znajomej śmierci nie przepuścić. Jak ja, kiedy w dzieciństwie starałem się bardzo nie przegapić momentu, w którym kończyło się życie tulipanów. Kończyło inaczej: gubiły płatki nagle, pojedynczo, czasem po dwa, odpadały i lądowały cicho na serwecie obok wazonu. Kwiaty były już zbyt ciężkie, odchylały się za szeroko, pełne i mięsiste.
Ale płatki nie więdły od razu, opadłe, nie traciły wcale swej aksamitności, dotykającej delikatnie zbierające je na śmietniczkę palce. Jeszcze żywe, nie mogły już znieść własnego ciężaru i lśnienia w popołudniowym słońcu, sięgającym do nich przez wielkie okna w małych mieszkaniach z wielkiej płyty. Tak samo, choć wtedy jeszcze nielicznie, w pełnym blasku życia odchodzili znajomi i krewni. Byli tacy młodzi, jeszcze, powtarzało się zawsze, jak zaklęcie, żeby jakoś zagadać eschatologiczny skandal. Te ich śmierci, mimo że tragiczne, wydawały mi się wtedy jakoś tajemnicze, a przez to zakazanie pociągające.
To, co odsłaniały opadłe płatki tulipanów, piękne nie było: obłe, zielone słupki kwiatowe, przedłużenie łodygi z wypustkami przypominającymi stateczniki. To dlatego wtedy bawiłem się nimi w bitwy napowietrzne, wyobrażając sobie, że to bombowce albo rakiety dalekiego zasięgu. Długi cień wojny dosięgał nawet nas, urodzonych półtorej dekady po niej. Ale też stawał się coraz mniej groźny, oswojony jak filmowa fikcja.
Nam ofiary wojny, o których opowiadano, wydawały się lepiej lub gorzej zagranymi postaciami, uwiecznionymi na zdjęciach z młodości, zabawnie koturnowych, upozowanych jak fotosy przedwojennych gwiazd kina. Ich zastygłe pozy nas śmieszyły. Śmierć dopiero zamierzała dać nam pierwsze lekcje życia.
Dziś obumierający matkę znajomi, krewni i przyjaciele też są coraz mniej rzeczywiści. Rozmazują się w pamięci, jak postaci z narażonych na zbyt długie działanie światła odbitek. Znikają powoli, zupełnie jak mocniejsze, długowieczne odmiany tulipanów. Tak samo pokrywają się brązowawymi plamami, marszczą, tracą wilgoć, skręcają się do środka, zamykają w sobie, na koniec obwisają ku ziemi.
Wcześniej niż życie, tracą jednak pamięć. Nie rozumieją już, kim są i po co, ich pamięć też więdnie, jak ciało, usycha albo się rozpada. I coraz mniej wiedzą o świecie, niepotrzebni sobie nawzajem, oni i świat.
Znak czasu, wydłużające się w nieskończoność odejścia, wstydliwie skrywane w nieopuszczanych przez lata mieszkaniach, w pokoikach z wiecznie już zamkniętymi drzwiami i zaciemnionymi oknami, w domach opieki, pożal się Boże, jeżeli to widzisz. Coraz mniej rozumieją i wiedzą, jeszcze tylko wtajemniczają się w odchodzenie, poznają coś milcząc, co, nie wiadomo. My się tego nie dowiemy, przynajmniej nie teraz, nie od nich. W końcu znikają, od dawna już zanikający, opierający się długo jak te żółte tulipany. Niby już na nie czas, ale przecież jeszcze stoją i jakoś żal wyrzucić.
Wiosną raczej nie kupuję strongów, wolę mniej trwałe odmiany. Wciąż jeszcze lubię obserwować te opadające nagle płatki, ćwiczące naszą uwagę. Lecą i lądują bezdźwięcznie, nadal lubię ich dotyk w zamkniętej dłoni. Ale już nie ożywiają tak mocno wyobraźni, z czasem staje się ona ostrożniejsza. Delikatniej obchodzi się i ze spadającymi bombami, i z opadającymi płatkami. Dosadniej za to wyobraża sobie wszystko, co poprzedza odchodzenie. Coraz mniej zresztą musi sobie wyobrażać.
„Bez tak krótko żyw na świecie/ grobem jego maj/ piękniejszego nie znajdziecie/ harmonisto graj”.
Już bez.
Ten tekst jest okolicznościowy, napisany na okoliczności ważne i wspaniałe: oto mija pięćdziesiąt pięć lat, odkąd Rita Gombrowicz zajmuje się Gombrowiczem, a ona sama obchodzi osiemdziesiąte piąte urodziny. Jej asystentka, Mariola Odzimkowska, wymyśliła świetny podarunek – poprosiła osoby związane z Ritą Gombrowicz, by napisały o niej krótkie teksty, osobiste, ale nie laurkowe, bo Rita jest przecież zaprzeczeniem wszelkiej koturnowości i celebry. Tak powstała mała książka, której jedyny egzemplarz Pani Gombrowicz otrzymała wczoraj. Dziś więc mogę opublikować swój fragment tego niecodziennego wydawnictwa.
TAJEMNICA RITY
Jubileusz bez laurki? Nawet bez laudacji? Co za pomysł? Ale rzeczywiście, okolicznościowe pisanie o Ricie Gombrowicz byłoby grzechem. I to takim, który choć ciężki, nie daje przyjemności.
Bo to przecież oczywistości: że bez Niej Gombrowicz nie byłby Gombro…i tak dalej, i tak dalej. Zrobiła przecież tyle dla niego, że… To dzięki niej pamięć w najtrudniejszych latach… Więc lepiej wybrać nie mógł towarzyszki swego życia i życia po życiu. Oczywistości.
***
Zastanawiam się, od kiedy Rita stała się dla mnie nie tylko osobą ważną, ale i tak bliską. Może od tego momentu, niemal w pięćdziesiąt lat po śmierci Gombrowicza, gdy w jednej z wielu rozmów z nią, które miałem szczęście prowadzić, stwierdziła poważniejąc nagle: kochałam go i kocham nadal, tym bardziej, im dłużej go nie ma.
Zastanawiam się TEŻ czasem, jaka siła sprawiła, że uwierzyłem w to wyznanie bez oporów, że nie dostrzegłem w nim ani sentymentalizmu, ani literackości. Tajemnica Rity?
Bo Rita jest dla mnie tajemnicą. Jest tajemnicą z ostatnich lat Gombrowicza, ich wspólnych lat, na ile było to możliwe, i osobnych, na ile było to konieczne. Warunek związku może nie idealnego, ale prawdziwego i wolnego.
Jego w tym związku jakoś rozumiem, a przynajmniej potrafię przełożyć na swoje doświadczenia, w końcu w tej chwili jestem rówieśnikiem tamtego Gombrowicza, pół wieku późniejszym.
Oczywiście, nie rozumiem jego geniuszu, pewnie geniusz może tak naprawdę pojąć tylko ktoś jakoś tam również genialny. Ale doskonale za to rozumiem jego męską i ludzką fascynację Ritą, czytam ją między wierszami, cokolwiek by nie opowiadał o swoim dystansie i niby-cynizmie. Rozumiem też, wydaje mi się, jego związane z Nią lęki, jego zwątpienia, zazdrość, czasami cierpienie, wszystko to tak skrzętnie skrywane, ale przecież do wyczytania.
Myślę, że Rita robiła z nim, z jego codziennością to, co tylko prawdziwa kobieta potrafi. Dowartościowywała jego olbrzymie ego, ale czasem rozdrażniała jego jeszcze większe kompleksy, rozdrażniała niechcący, w damsko-męskiej grze, albo celowo, by je przegonić. Dawała mu wolność młodości i miłości, nazywajmy je po imieniu. Wolność, która bez niej już nie istniała, która istniała tylko jako ona. Dawała też spokój, który tylko ona potrafiła zburzyć. Tak sobie ich relację wyobrażam.
Więc Rita jako źródło szczęścia i cierpień, przedłużenie życia, czucia, pewnie nawet uczucia. Tak wiele ról w jednej kobiecie: przyjaciółka, kochanka, prowokatorka, opiekunka, dziecko, istota rzeczywistości, ujmującej i dojmującej, życia w jego najżywszej formie, które mimo bezwzględności czasu nie przecieka przez palce, chociaż przecież odchodzi.
***
Wiem, miałem pisać o Niej, a piszę znów o nich. Ale tak wiele razy próbowałem rozmawiać z Ritą o niej samej, próbowałem nie raz i nie dwa, i zawsze kończyło się tak samo: wymykała się i w końcu opowiadała o nim, a raczej o Nim.
Zgoda, dał jej sens i cel, więc to nie było poświęcenie w sensie męczeństwa. Dał jej wolność w niewoli, ale przecież żyła nie tylko jego życiem po życiu. I ja ciągle mam nadzieję, że opowie jednak o tym. Rito, pisz! Ta książka musi powstać!
***
W moim pokoju we Wsoli jest taka fotografia z otwarcia muzeum, okolicznościowa, grupowa, stoimy na schodach pałacu, Rita i my, w Muzeum Gombrowicza pracujący. My wyglądamy trochę jak pałacowa służba witająca pana Gombrowicza, chlebodawcę i patrona, po jego długiej nieobecności w domu. Tylko Rita jest swobodna, jak stara, dobra przyjaciółka Witolda. Czyli jak w rzeczywistości.
Na tym zdjęciu dzieje się coś dziwnego. Niby to my zajmujemy najważniejszą, środkową część fotografii, jesteśmy jakby na pierwszym planie. Rita stoi trochę na skraju tego planu, swobodnie oparta o lwa zdobiącego wejście. Jest z boku, dyskretnie, ale czuje się, że to ona jest centrum obrazu, nienarzucającym się, ale centrum.
Zupełnie jak w ostatnich latach Gombrowicza i w jego życiu po życiu. Rita uprawia prawdziwą sztukę życia, dostępną niewielu.