W „Salkach”, chyba najciekawszej książce o podróżowaniu, jaką zdarzyło mi się czytać, Wojciech Nowicki z bolesną szczerością (to nie frazes: naprawdę i bolesną, i szczerością) opowiada, co zmusza go do podróży. To potężne lęki: reisefieber, lęk własny oraz lęki cudze, dziedziczne – absolutna niechęć przodków do ruszania się ze swojego miejsca, która owładnięci byli od czasu, gdy wygnano ich z rodzinnych domów i rodzimych kresów.
Podróż, jak opisuje ją Nowicki, to zarazem pogoń i ucieczka, przekraczanie granic i ich rysowanie, próba odnalezienia i zarazem zgubienia przynajmniej części siebie. Ludzkie, arcyludzkie, prawie wszystkie podróże da się z tego wywieść.
***
Ale jest też inny sposób wędrowania w przestrzeni i czasie, bardziej koci niż ludzki. Koty, nawet te udomowione, wchodzą w dorosłość sporządzając mapę swojego świata. Krążą wokół miejsca, które wybrały na „dom”, zataczając coraz szersze kręgi, nawet w promieniu kilkunastu kilometrów. Zapamiętują szczegóły: ludzkie i zwierzęce ścieżki, zapach modrzewiowego lasu, wilgoć ciągnącą od strumienia, szum szuwarów, ujadanie psów i ptasi świergot w krzakach głogu, metaliczny stukot szyn na chwilę przed pociągiem, odgłosy polowania, wysokość traw, południowe słońce i grubość piasku pod poduszkami łap, a także opuszczone nory i rozpadające się zabudowania, z których wywietrzał zapach dawnych mieszkańców i teraz mogą dać schronienie, łatwo dostępne gniazda, w których można się pożywić, zacienione, wiecznie wilgotne łęgi, które zawsze dadzą parę kropli wody.
Taką właśnie mapę koty noszą w głowie do końca życia. Można powiedzieć, że to także rodzaj zmagań z lękami, ale bardziej naturalny, bez ludzkich sublimacji, dyktowany przez instynkt przetrwania: trzeba poznać swój świat, swoje okolice po to, by nie słuchać lęku, gdy dopadnie w chwili zagrożenia, ale ratować się, wybierając instynktownie właściwą ścieżkę. Wiedzieć, gdzie się schronić w razie czego. W każdym razie.
Swoją mapą po raz ostatni posługują się koty tuż przed śmiercią: przepadają gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie i umierają w samotności.
***
Tam, gdzie – choć blisko – jeszcze nas nie było, wyruszyliśmy w niedzielne przedpołudnie, nic więc dziwnego, że na pierwszym postoju w ośrodku nad Pilicą trafiliśmy na mszę i nie mogliśmy dobrze się rozejrzeć. Dawny ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy związku młodzieży socjalistycznej po śmierci socjalizmu popadł w ruinę, w końcu stał się ośrodkiem wypoczynkowo-rekolekcyjnym diecezji rzymskokatolickiej. Ewangelię postępu zastąpiła na powrót objawiona. Podkreśla to nazwa ośrodka: Emaus. Biblijne nazwy mają tu również domki campingowe: Betlejem, Nazaret i inne. Nie zapamiętałem, czy jest tu również Kana Galilejska?
A Golgota? Gdyby tak nazwać któryś z domków? Czy znalazłby się śmiałek, który chciałby zamieszkać w Golgocie? Człowiek bez lęku, bo wielkiej wiary? Czy może raczej wiary całkiem pozbawiony?
***
Naprawdę tego nie planowaliśmy: droga do Białej Góry tak właśnie prowadzi. Jedziemy przez Boże, kilka krętych kilometrów i za łukiem objawia się Boża Wola, ze dwadzieścia kominów, ani biednych, ani bogatych, pola daleko od zabudowań. Dalej semantyka bliższa już ziemi: następna wieś nazywa się (i słusznie) Budy Boskowolskie, nie ma o czym mówić.
Nawigacja internetowa, która dziś zastępuje podróżnym przeznaczenie, wyprowadza nas w pole, na polną drogę, dziurawą, całą w kępach traw, niech to diabli, można stracić zawieszenie. Można stracić, diabli nadali.
Więc pytamy o drogę, na szczęście jest kogo, choć pustkowie. Dom jeden, stary, drewniany, niszczejący, ale okazały. Stodoła, obora, komórki z pustym gołębnikiem, chyba wszystko to jeszcze używane, ale raczej nie przez staruszka, który siedzi, jak Bóg w niedzielę przykazał, na niskiej ławeczce przed wpółotwartą bramą. Prosto, tłumaczy, panie, jak asfalt prowadzi. Dziadek towarzyski jest albo wyglądam mu na niezbyt rozgarniętego, bo aż na drogę wychodzi kierunek pokazać, paluchem pokrzywionym, poczerniałym, oklejonym brudnym plastrem, chyba więc jeszcze w obejściu jest z niego jakiś pożytek.
To tam, panie, gdzie tańce kiedyś były, zabawy, tłumaczy i diabliki skrzą mu się w oczach pod zniszczoną bejsbolówką. Przytakuję, głupio jakoś, bo przecież skąd mogę wiedzieć, gdzie tu tańczono. – Tylko tej pani niech pan tam gdzie nie zgubi – żartuje i śmiejemy się wszyscy, jakby było z czego.
A zgubiliśmy się później, w Nowej Wsi, choć byłem pewien, że pamiętam drogę.
***
Biała Góra nie była nagrodą: tłok, śmietnisko, pastwisko zamiast plaży, tylko Pilica niezmiennie kręta i piękna. Uciekliśmy więc w sentyment, do Świerży, nad Wisłę. Woda naprawdę wielka, wylała jak prawie co roku. Betonowa opaska oddzielająca nurt i brzeg skruszała zupełnie już kilka lat temu, więc i spacerować nie ma po czym.
Siedzimy w łódce wyciągniętej na brzeg, przy takiej wodzie mało kto odważa się wypływać na rzekę. Ale prom kursuje, częściej niż rozkład każe, bo chętnych dużo. Nam ruszyć się nie chce, gorąco, nawet komary nie gryzą, poza tym czasu nie wystarczy na drugi brzeg, jak zwykle.
Przyglądam się czekającym na przeprawę, mimowolnie słuchając ich rozmów. Dwaj młodzi, oparci wystudiowanym gestem o maski starych, wychuchanych samochodów, nie wiem, jakie to marki, nie znam się, ale takimi resorkami bawił się już mój syn.
Dziewczyna na trawie, nijaka, nawet nie wiem, ładna czy brzydka. Gada głośno, przez telefon wielki jak pokład promu, który właśnie odbił od drugiego brzegu. Płyniesz? Czekam? Dobra. Tak, tutaj, no gdzie, na brzegu. Nara. Nara? Brzmi jak starohebrajskie imię. Tutaj?
Tak, trzeba tu wrócić na tygodniu, po ciszę, obiecujemy sobie bez przekonania, wiemy przecież, że ten tydzień zdarzy się może za kilka lat albo wcale. Jeszcze chwila postoju we wsi, piaszczystej łachy przed rozjazdem już nie ma, schowana pod kostką, trawnikiem, ławkami. Skwer, za unijne, jak wszędzie. Trzy sklepy, dwa czynne w dzień wolny, domy i bloki odnowione, wiadomo, elektrownia, energia.
Dwaj mężczyźni na rowerach, zsiedli, rozmawiają. …Na rybach byłeś teraz kiedyś?.. Dzisiaj nie, nie mas co, przybiera, to uciekają na środek… Ale coś może się trafić… Może, jutro, zobaczymy… Przystaje trzeci, młodszy, opalony, aż czarny. – Dobry, jak rzeka – pyta rytualnie, a oni znowu: przybrała, przybywa, jeszcze.
Rozmowa ludzi nadrzecznych. Przypływy, odpływy. Jesteśmy znów jak w domu, tym bardziej, że nad Zagożdżonką, leniwym dopływem Wisły, bez zmian: komary tną jak licho, zarośnięta rzeczka ledwo płynie, droga przesypuje piasek, pewnie ciągle ten sam.
***
Na szosę warszawską skręcamy w Nowej Wsi, nazywającej się tak, bo wybudowana została na miejscu starej, doszczętnie spalonej i teraz ciąży na niej przekleństwo młodości – nigdy już nie będzie stara. Drogę wskazał nam ręką wolną od butelki dobry człowiek, przed dobrym sklepem, dobrym, bo otwartym w niedzielę i sprzedającym piwo dobre, choć ciepłe. Każdy ma swoją miarkę dobra.
Po obu stronach szosy puszcza, las gęsty, z mchem rozmaicie zielonym, obfitym. Grzybny, tylko trzeba znać miejsca. Znać miejsce, podstawa.
Przed Kozienicami tablica: Uwaga! zaniżone pobocze. Niedawno do Krakowa jechałem wagonem pierwszej klasy, przekwalifikowanym na klasę drugą. Napis na drzwiach informował: wagon zdeklasowany. Pańskość i kompleksy wyłażą z naszego języka jak rozwalone worki ze śmieciami z zarośniętych rowów wzdłuż szosy.
***
W najbliższej okolicy na szczęście rzeczy wracają do ładu, także semantycznie. Znów można „jechać do łabędzi”, bo ptaki wróciły na jeziorko za Chałupkami po długim remoncie, ciągnącym się jak podjazd w Wysokiej. Zbiornik mocno przez remont zdeklasowany, na szczęście przyroda ma za nic ludzką zapobiegliwość i już wylewa swoje zielenie poza narzucone przez meliorantów formy.
Ptaki kryją się w odrośniętych szuwarach, teraz nie podpływają nawet po chleb, skupione, czujne, prowadzą swe młode, ucząc je wszystkiego przed nieuchronnym rozstaniem. Te cztery młode już niewiele mniejsze od starych, tylko jeszcze szare i przez to niepiękne, po kaczęcemu.
Wydarzenie, bo pojawia się czapla, pewnie przelotem, biała albo nadobna, z daleka nie widać dobrze.
***
Nadobna… Niedobitki starej polszczyzny kryją się jeszcze w nazwach, partyzanci na terytorium podbitym przez makaronizmy.
Gdzieś w trasie drogowskaz: Osiny Mokra Niwa. Niwa – czyli łąka granicząca z polem? A może tylko miara, kawałek pola, wczorajsza parcela, dzisiejsza działka. Trzeba by sprawdzić, kto jeszcze pamięta dawne znaczenia?
Następnego dnia w Ciepłej skręcamy na Bąków, przy kamieniu ku czci miejscowych oraz żołnierzy zwiadu dywersyjnego AK porucznika „Roberta”, zamordowanych za niepodległość w latach 1939-45 oraz 1946-56. Pełna pamięć wraca powoli.
***
W wigilię 15 Sierpnia rwę i pogryzam małe czerwonawe jabłka z przydrożnej dziczki. Słodko cierpkie, soczyste. Zjadam je jednak, obawiam się, wcale nie patriotycznie, nie komuś na złość, a po prostu, jak zawsze. Jabłonka ma gdzieś embarga, putinców i geopolitykę.
Spokój, cisza, słońce osusza załzawione rosą rowy. Chmury podniosły się wysoko, pod nimi stado bocianów. To już? Szykują się do odlotu, na razie ćwiczą, szybując bezładnie w poszukiwaniu dobrych wiatrów. Wracający co roku, kołujący nad głowami smutek.
Na tablicy z nazwą wsi CIEPŁA ktoś dopisał TASMANIA. Doprawiona ironią tęsknota? Mnie już nie dotyczy, dawno postanowiłem: zostaję tutejszy. Moje lęki i smutki pochodzą z innych okolic niż te zadekretowane geografią. Mam swoją własną mapę.
***
Mapopisanie można też, za Białoszewskim, nazwać obmapywaniem. Ten genialny neologizm brzmi trochę jak – obłapywanie. Podobieństwo nie tylko w fonetyce: w obmapywaniu rzeczywiście skrywa się żądza, wilczy apetyt na życie. I też bierze się z lęku. Bardziej jednak z lęku niesionego przez czas niż tego czającego się w przestrzeniach.
Najlepsze kasztany są w dzieciństwie. Lubimy je tylko jesienią, no bo kiedy mamy lubić, skoro pochowane na zimę, więdną albo łuszczą się wyschniętą łupiną, podobnie jak żołędzie. Tak właśnie, blietz kriegiem starości kończą swój żywot na półce żołędziowi rycerze w brązowiejących zbrojach i zielonkawych hełmach, z rękoma cienkimi jak drzazgi, zakończonymi dłońmi z siarki, łatwopalnymi, wystarczy byle draśnięcie, byle draska… Niewiele dłużej wytrzymują ich konie, prawdziwe kasztany, zaokrąglone może zbyt mocno, ale wciąż rączę, sprawnymi rękoma sprawione.
I jeźdźcy, i ich błyszczące rumaki kończyli zawsze tak samo, na zmiotce-szufelce, co raz dwa robiła porządek z egzemą łupinek z przysychających armii, siłą wcielonych w domowe pielesze z jesiennej wilgoci, daremnie ocieranej ostatnimi promieniami słońca , tracącego ochotę na łażenie po wysokościach. Matczyna sprawiedliwość dziejowa, ład pokojowy na półce nad dziecięcym łóżkiem, czynione były w dyskrecji, bezgłośnie, przynajmniej zanim w modę nie weszły obłe ryczące smoki z napisem zelmer na grzbiecie. Na kolejne armie i zwycięstwa musieliśmy czekać do następnej jesieni, nie tak odległej na szczęście jak jesień średniowiecza, ale równie tajemniczej i fascynującej. Tak dziecięce idylle szykowały nas niepostrzeżenie na dorosłą przemienność losu, tę sinusoidę z nałogową skłonnością do upadania głęboko poniżej osi i obrzydliwie leniwą niechęcią do wznoszenia się ponad zero.
Wiem, wpadam w literackość jak jesienna śliwka w kompot tuż przed zawekowaniem i nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że zawsze wolałem smaki ostrzejsze, śliwki – a jeszcze lepiej gruszki – w occie. Wywołując wspomnienia dziecięcych idylli, truchtam za modą, każącą wszystkim, którzy jako tako władają słowem, opisywać swoje dzieciństwo i przemieniać je w debiuty, nagradzane potem i nominowane, paszportowane i recenzowane obficie. Ale za modą truchtając, jej też się sprzeciwiam, bo przecież ja w dzieciństwo jak w słoik z suszonymi owocami rękę łakomczuchę wsadzam i wyciągam co najlepsze kawałki, słodko zlepiające paluchy. A to wbrew dzisiejszym kanonom: bo niesłodkie te dzieciństwa dziś opisywane, straszliwe raczej, traum pełne, wyparć i zaparć, nieobecnych św. Mikołajów i rodziców okrutnych albo przynajmniej zimnych jak nos renifera, rówieśników udręczonych dręczeniem innych, co ma przed samoudręczeniem ratować, szkół jak Guantanamo urządzonych, klechów jak klawisze i wychowawców jak instruktorzy dżihadu, a także inicjacji mrocznych niczym wieczory po nagłym zarządzeniu czasu zimowego.
Więc gdzież ja się pcham tutaj z uczłowieczanymi owocami dębu i kasztanowca, z nierzeczywistymi bitwami, w których nikt nie ginął, a nawet jeśli komu ułamała się zapałczana noga albo ręka, to zaraz nową wtykało mu się zamiast tamtej niezdatnej i bólu nawet nie poczuł. Co nie znaczy, że tak całkiem bez bólu chowani byliśmy. Znaliśmy go dobrze, objawiał się czasem zupełnie niespodzianie, zadawany przez tych, których nie podejrzewaliśmy. A najgorszy był ból niesprawiedliwy, bez wysłuchania naszej racji zadany, co w końcu niczym szczególnym nie było w tamtym czasie, w szóstej dekadzie wieku zagłady i łże-pokoju opłacanego wolnością. Dopiero się jednak do przemocy sposobiliśmy, więc ból, który wspominam, w dziecięcej pamięci odcisnął się jak but nieuważnego przechodnia, zgniatający świeżo opadłe żołędzie i kasztany. Tym bardziej, że zadany został przez osobę wpierw bliską i podziwianą, a potem już tylko obdarowywaną uczuciem niejasnym i mrocznym, przeczuwającym, że miłość jest jednak czymś innym niż lukier pachnący na pączku, że bywa jak starte na betonowym boisku kolana, jątrzące się, trudne do zagojenia.
Co przeskrobaliśmy, nie pamiętam, na pewno nie poszło o kasztany, z których pani C. potrafiła wyczarować cudeńka; patrzyliśmy bez słowa, jak uprawia kasztanową magię, a potem próbowaliśmy ją naśladować tak nieudolnie, że niejeden rycerz i niejeden rumak w tym naszym dłubaniu się ku doskonałości tracił swe umowne życie, lądując gdzieś z boku z brzuchem wypatroszonym z białej treści, kruszącej się łatwo po rozerwaniu jedwabistej powłoki. Pani C., nasza wychowawczyni, uczyła robót ręcznych, tego przedziwnego przedmiotu, które nasze koleżanki przystosowywał do życia ucząc elektryki, a nas, używających noży jedynie do gry w pikuty, przemieniał w wytwórców jarzynowych sałatek. Na długo przed feminizmem, walką z dyskryminacją kobiet i bezpłciowym dyskusjami o kulturowych rolach płciowych.
Poszło być może o zwyczajne spóźnienie na lekcje, a może o niezbudowanie na czas zimowych karmników dla ptaków przylatujących do nas na zimę, które wskutek naszej opieszałości traciły szanse na przetrwanie do wiosny, kiedy to znów odlatywały – bez sensu, myślę tak do dziś – w zimniejsze strony. Mniejsza o powód, ważniejsze, że pani C. postanowiła nas ukarać, fizycznie, bo były to czasy, w których zdarzało się, że nauczyciele bijali uczniów, a nie na odwrót. Kary fizyczne nie stanowiły oczywiście naszej ulubionej rozrywki, ale nie były też czymś poniżającym, uznawaliśmy je za część szkolnej obrzędowości i gry o przetrwanie. Wyrok za czyny popełnione i udowodnione niezbicie, wykonany w trybie doraźnym linijką lub piórnikiem, przyjmowaliśmy raczej ze stoicką ironią cechującą romantycznych spiskowców, postanawiając co najwyżej, że następnym razem popełnimy występek doskonały i nie damy się przyłapać na ściąganiu, strzelaniu ryżem z rurki do odpowiadających przy tablicy lub wsuwaniu lusterek pod ławkę nieuważnym dziewczynkom, zapatrzonym w panią psorkę.
Zdarzały się jednak nauczycielom napady zimnego szału, niespodziewanego i nieuniknionego niczym biały szkwał. Zdarzały się prawie wszystkim, ale nie pani C., która dotąd trzymała nas w ryzach słowami i spojrzeniem, niczym wytrawny treser młode cyrkowe zwierzaki. Tym razem było inaczej: z szafy z młotkami i obcęgami, z której zawsze wysypywały się gwoździe tęskniące za deską i przezroczyste grudki kleju stolarskiego, wyjęła C. długą, misternie splecioną pytę i tym narzędziem, odebranym zapewne jakiemuś szczególnie uzdolnionemu manualnie ulicznikowi, wykonała egzekucję. Precyzyjnie, jakby była nauczycielką matematyki: dziewczynom po jednym celnym uderzeniu, chłopakom po trzy, mocniejsze. Nawet najbardziej zahartowani, którzy nigdy nie wyciągali od razu dłoni pod karzące linijki i wskaźniki, narażając się tym samym na zwielokrotnienie kary, nawet oni stali jak wryci, zaczarowani przemianą dobrej pani, nagle karzącej niewinnych. Myślę dzisiaj, że nie o sprawiedliwość jednak chodziło, ani o żadną traumę, inicjację czy wyparcie. Żaden z tych przemądrzałych terminów nie wyjaśnia bowiem, dlaczego łzy wściekłej bezsilności, połykane wstydliwie, smakowały tym razem jakoś inaczej – słodkawo, aż po mdłości. Tak odkrywaliśmy, nie umiejąc jeszcze naszego odkrycia nazwać, że uczucia są bardziej splątane niż opisuje to pierwsza czytanka, a miłość i nienawiść mogą splatać się w jedno, w doskonałe narzędzie zadawania bólu. Szczęśliwi, nie potrafiliśmy jeszcze interpretować.
Pani C. przypomina mi się zawsze, gdy czytam dzisiejsze opisy dziecięcych rajów utraconych. Większość z nich, mam wrażenie, bierze się nie z literackiego talentu czy tradycji, lecz z podręczników psychiatrii i psychologii. Ale co tam, bardziej ciekawi mnie, czy dzisiejsze dzieciaki nadal stwarzają żołędziowe ludziki i kasztanowe zwierzęta? Na schorowanym kasztanowcu za naszym oknem co roku pojawiają się przecież nowi śmiałkowie, którzy włażą wysoko na niepewne gałęzie i potrząsają drzewem, aż zacznie gubić nie tylko pokryte rdzą liście, ale i owoce, ukryte w rozpękających ponętnie zielonych skorupach. Kasztany spadają jak duże krople nagłej ulewy, prosto na głowy czekających na dole. I wtedy:
– Noszesz, kura jego mać – drze się pod drzewem wniebogłosy kokoszy syn jeden z drugim, jakby ojca i matki nie miał, i pani C. nie poznał nigdy…
Ból głowy rozsadzanej opuchniętymi zatokami. Za oknem jeszcze słońce, niskie, bo zimowe. Świeci jak na złość, na złość, bo wyjść nie można. Tylko leżeć i słuchać nadchodzących Świąt. Nie opuszczaj nas, święta Ironio.
Walą aż dudni. Biją, łomoczą, okładają od rana do nocy. Żeby zdążyć przed pracą, po pracy, na bezrobociu. Której to ciosy dudnią najmocniej, która trzepaczka głośniejsza – z bambusa? z wikliny? druciana plastikiem obciągnięta? I które dywany jęczą donośniej – grubsze, z włosem dłuższym, kurz chętniej i na dłużej przygarniającym, czy te cienkie, chodnikowe, co przy każdym walnięciu uciekać chcą z trzepaka, ciosu uniknąć osuwając się z omdlewającą miękkością na ziemię?
Trzeba by wstać, zobaczyć, bo z łóżka horyzont ograniczony parapetem na wysokościach, i gloria mu, i chwała, bo przynajmniej oczy się nie męczą, skoro dla uszu ratunku nie ma. A podnieść się nie chce, bo mięśnie szczypane dreszczami odmawiają współpracy. Więc leżeć i słuchać.
Karpie półżywe w metalowych wanienkach są bezgłośne. Metal bezlitośnie obija trotuar i betonowy podjazd z tyłu sklepu, brzęczy i podzwania nieznośnie, ale karpi nie słychać. Może głosu rzeczywiście nie mają, albo to my nie mamy już uszu do słuchania.
Popiskują hamulce, ruch przedświąteczny próbując zahamować nadaremno. Co najwyżej klakson krzykliwy wzburzą tak bardzo, że nerwowo pokrzykiwać zacznie i inne do pisku i wizgu zmusi, aż huk trzask blachy zgniatanej uciszy wszystko na moment. Uciszy paradoksalnie, wszak Święta to czas paradoksu.
Zabuczy pociskany bez umiaru domofon, zawarczy niczym pies informujący pana, że obcy w obejście wejść zamiaruje. – Kolejka, sąsiadko, ale dostałam, tylko że drogo, drogo to i nie zabraknie – raczy ta z dołu tą z góry nowinami sklepowymi, obie ożywione jakby im lat ubyło o te, co od bojów kolejkowych minęły bezpowrotnie. Na sklepy narzekać nie można, więc dobrą nowiną się dzielą, że Zosia to jednak przyjedzie, bo wolne w robocie dłuższe dostała, Pawełek z Irlandii też przyleci, ale na Nowy Rok nie zostanie, chociaż po prawdzie to by już został na całkiem, bo przywyknąć do tej zagranicy nie może. No ale żyć musi.
Dudni więc dobrą nowiną cała klatka, aż kaszel ją zagłuszy, wydobywszy się z piersi ściśniętej niczym choinka związana na targu, siatką obciśnięta tuż po tym, jak amputowano jej dolne gałęzie, te najmocniejsze i najbardziej rozłożyste, bo przez lata najwięcej śniegu dźwigające. W tym roku śniegu nie ma, więc co to, kurde, za święta, klnie sąsiad po sąsiedzku, bo znowu go ta cholera iglasta pokłuła, choć przecież związana, że ani drgnie.
A nad sufitem bijatyka niczym w niedzielę, tylko bardziej, walenie dłuższe i mocniejsze. Bo to nie tylko bitki i schabowe na cały tydzień trza zrobić, ale i mostek trochę rozklepać, żeby nadzienie pomieścił, orzechy rozwalić i pognieść, kurczaka porąbać na porcje, na porcje podzielić rybę strachem zmrożoną, żeby prędzej roztajała. I choinkę obsadzić, bo pieniek ma za gruby, dobrze że siekierka z balkonu nie wyniesiona.
Pod balkonem wrony i kawki odpędzają się od pokruszonego chleba i kartofli, żeby się nie zmarnowały. Po śmietniku koty wypłoszone przez złomiarzy przebiegają, obluzowana blacha na dachu ich strach głośno poświadcza. Psy o świńskich pyskach zwarły się na ścieżce, ciągnięte za smycze przez udręczonych właścicieli, charczą i zawisają na kolczatkach. Ujadanie miesza się z wrzaskiem megafonów umieszczonych na dachach samochodów, z których fałszywi prorocy przymilnie rozdają chwile świątecznego zapomnienia – chwilówki spłacane do końca życia.
Słońce zniecierpliwione, przebiegłszy zimową skróconą trasę, zachodu nie czeka i chowa się za blokowisko, nie wierząc w obietnice zmierzchu, który noc cichą i jasną zapowiada. Opadające powieki otulają świat niczym śnieg, którego nie ma. Moc, przemęczona przemocą, truchleje.
Na chwilę.
Jadę. Na urlop, niby zasłużony, a jednak z wyrzutami. Uświadomiłem sobie bowiem, że jeśli ktoś w dzieciństwie był kolonistą, na starość na pewno zostanie kolonizatorem. Jeśli zaś na dodatek jest biały, to biada mu, biada… Potępiony być musi i będzie.
Ja jestem biały nawet po urlopie. Bo ze słońca korzystam niepazernie i nikogo nie epatuję swoim nadmiarem. Nie smażę się na słońcu, mówiąc po prostu. Ale czy tak po prostu, nieideologicznie i niekrytycznie, wypada jeszcze mówić o wakacjach, podróżowaniu, turystyce. Dyskusja o książce Jennie Dielemans „Witajcie w Raju” w dwutygodniku.com dowodzi, że nie można. I że nikt z tych, którym przydarzy się urlop, nie wróci z niego niewinny. My, biali turyści i wczasowicze chcemy dobrze, a czynimy zło. I to czynimy nic nie czyniąc, przeciwnie – wylegując się na plażach, w basenach i hotelowych łóżkach w różnych zakątkach świata. Strach się bać.
„Turystyka i w ogóle podróżowanie są szkodliwe dla miejsca, do którego jedziemy, i ludzi. Ale o ile tezy Dielemans o szkodliwości wyjazdów all-inclusive – kiedy leżymy na plaży, nie zastanawiając się, co jest za murem – są dosyć oczywiste, to jej przeświadczenie, że każde podróżowanie jest rodzajem turystyki, budzi już wątpliwości”– tak główne tezy szwedzkiej autorki streszcza prowadząca dyskusję Zofia Król. Według uczonych i doświadczonych dyskutantów dobry turysta/podróżnik to ten, kto zastanawia się przede wszystkim, czy pieniądze, które zostawia w jakimś egzotycznym zakątku świata trafią do jego biednych mieszkańców, czy też pomnożą majątek zachodniej korporacji lub lokalnego satrapy. Upraszczam, ale tylko trochę. Turysta nie powinien ulegać przemożnej (i banalnie naturalnej) pokusie zobaczenia po prostu czegoś nowego. „Potrzebę doświadczenia czegoś wyjątkowego trzeba trochę przystopować na rzecz takiej nudnej analizy ekonomicznej” – przestrzega Radosław Muniak.
I żadnych usprawiedliwień, że to my, turyści, napędzamy produkt narodowy brutto i netto odwiedzanych miejsc, że miejscowym dajemy zarobić i jakoś związać koniec wakacji z końcem posezonia, że bez nas nie mieliby często ani na życie, ani na ratowanie swoich zabytków. Żadnych wykrętów. Nawet w najbardziej atrakcyjnym turystycznie miejscu jesteśmy bowiem intruzami. Że tradycyjny turysta to intruz, uważają nie tylko postępowi intelektualiści, ale i zwykli ludzie. Władze Wenecji dla ich dobra wymyśliły, że ponieważ tramwaje wodne są tak zatłoczone przez zwiedzających, iż czasem nie wystarcza miejsca dla miejscowych, wprowadzi się dla tych ostatnich osobne wejścia i pierwszeństwo zajmowania miejsc. Ciekawe, czy pojawią się też tabliczki: „tylko dla wenecjan”?
A może wyjściem z turystycznej okupacji świata (szczególnie trzeciego i czwartego) byłby powrót do dziewiętnastowiecznej idei podróży, zakładającej uczenie się języków i kultur, które odwiedzamy, niespieszne kolekcjonowanie wrażeń i wzruszeń? Bez żartów, „XIX-wieczni podróżnicy jeździli za nostalgicznymi obrazkami, zupełnie nie licząc się z osobami, które spotykali. Szukali cudownej chatynki (…), szukali wzruszeń, gotowi jednocześnie przegnać chłopa, żeby nie psuł pejzażu” – powtarza za autorką „Witajcie w raju” Marcin Michalski. Jeszcze raz dr Muniaki: „Nie idealizujmy tego XIX-wiecznego podróżnika, bo to był biały kolonizator”.
Lektura rozmowy w dwutygodniku może być oświecająca niczym lipcowe słońce. Zrozumiałem, że nic nie odkupi win mych i wstecznictwa. Bo i cóż z tego, że nie jeżdżę do krajów postkolonialnych ani za żadną inną granicę, skoro i na Helu ukochanym zachowuję się jak biały kolonizator. Po kaszubsku nie znam ani słowa, no może jedno: Tusk. Nie tylko mieszkam w domu pani Alicji, ograniczając przesympatycznej gospodyni prywatność i przestrzeń życiową, ale też bezczelnie głaszczę przynajmniej raz dziennie Nelkę, jej uroczą labradorkę. A co najgorsze jem, piję, kupuję, wyleguję się i łażę po tym Helu zupełnie bezrefleksyjnie, ani analizy ekonomicznej nie zrobiwszy uprzednio, ani nawet prostego rachunku sumienia. Nawet turystą nie jestem, ani tym bardziej podróżnikiem. Nie chcę odkrywać, doświadczać, poznawać. Chcę po prostu odpocząć. Można by powiedzieć, że jestem klasycznym wakacjuszem. Żadne to jednak usprawiedliwienie: wakacjusz nawet brzmi podobnie jak utracjusz. Czyli biały kolonizator i basta.
Najważniejsza diagnoza postawiona przez dyskutujących o książce Dielemans jest tyleż prawdziwa, co oczywista: współczesny sposób podróżowania determinują prędkość życia i frustracja; gdyby nie one, nie musielibyśmy szukać równie szybkiego uspokojenia. Nie uciekalibyśmy w agresywną turystykę, gdyby post-modernizm nie rozbił naszego wnętrza. „Nie mamy swojego centrum i szukamy go gdzieś poza nami”.
Zatęsknić za utraconym wewnętrznym centrum przydarza się chyba każdemu. Gdzie go szukać? Jak je odzyskać? Na koniec cytowanej rozmowy nowoczesny demaskator białego kolonizatora wyznaje nieoczekiwanie: „A ja w sobotę byłem na grillu nad Wisłą, pierwszy raz od kiedy mieszkam w Warszawie. Oczywiście od strony praskiej. I naprawdę, jeśli chodzi o emocje, doświadczenia, nie różnił się niczym od grilla z Masajami w Seregenti, gdzie pieką antylopę.”
Na następny weekend polecam Świerże Górne koło Kozienic, najlepiej piaszczystą łachę przy wiślanym promie. Miejsce to ciche i spokojne. Biały kolonizator pojawia się tam niezwykle rzadko, a i Masajowie za bardzo nie przeszkadzają.