Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: rocznice
Data dodania: 18 lipca 2011

Dwie upalne lipcowe rocznice. Grunwald, pod którym tym razem podobno do końca nie było wiadomo, kto wygra, bo „rycerze” mieli bić się naprawdę. I rocznica Jedwabnego, dziesiąta od przyznania się do grzechu. Tam wiadomo, kto na pewno przegrał.

Na polach Grunwaldu oczywiście tłumy, w Jedwabnem mniej więcej stała liczba polityków, kościelnych hierarchów, polskich i światowych działaczy. Popularne media liczą ich jak przed zaśnięciem. I jeszcze kilkoro gapiących się dzieci. Tamtejsi, nieobecni, swoje wiedzą i swojego wiedzieć nie chcą. Nie chcą brać na siebie całej winy, bo nie była tylko ich winą. Tamtejsi, my wszyscy.

Trochę podsumowań w czasopismach, głównie katolickich. Jedwabne boli wierzących, bo wzięło się z grzechu tak starego, że niemal założycielskiego, starego jak naród wybrany do Zagłady. W tych podsumowaniach rozczarowanie, bo jeśli przez te dziesięć lat toczyła się wokół Jedwabnego jakaś dyskusja, to była ona Grossa warta. Charakterystyczny jest tekst wrocławskiej historyczki, Bożeny Szaynok, zamieszczony w „Więzi”. Publicystycznej tendencyjności Grossa przeciwstawia autorka wrażliwość Barbary Engelking-Boni, która w swojej książce oddała głos autentycznym relacjom świadków i ofiar polskiego udziału w Zagładzie. „Dlatego książka Barbary Engelking jest tak ważna. Dzięki niej szukający pomocy przestają być tylko Żydami, otrzymują imiona. Zaczynamy rozumieć, co oni czuli…”

Czy rzeczywiście? Nadawanie imion i budzenie empatii, wciąganie w świat przedstawiony i w życie wewnętrzne bohaterów opowieści (oczywiście upraszczając) to sprawa literatury. Dobra literatura ma do tego narzędzia. Gdy tymi narzędziami posługuje się nauka, to uprawia literaturę. Tyle że kiepską. W tej samej „Więzi” Władysław Bartoszewski zadaje trafne pytania: „Fakty miały miejsce, ale jak zweryfikować uczucia? Na jakiej podstawie, w oparciu o jakie metody badacze mogą dzisiaj wyrokować o ówczesnych motywacjach i uczuciach?” Te pytania stawia człowiek, który ciemną i złożoną rzeczywistość okupacyjną nosi w swojej pamięci, a nie wyciąga ją z bibliotecznej półki. Dlatego warto nad jego pytaniami pomyśleć. Kiedy bowiem rzeczywistość przekracza rutynę codzienności, kiedy świat wypada z kolein, a to, co uznawane było za nieludzkie, staje się jak najbardziej ludzkie, nauka okazuje się bezradna.

Historycy są w stanie racjonalizować publicystyczne zacietrzewienie Grossów, jakoś tam przy pomocy argumentów i rozsądku usytuować się w przestrzeni ograniczonej dylematem ZŁOTE ŻNIWA czy ZŁOTE SERCA. Ale już kwestia wiarygodnej liczby Żydów, którzy w tamtym czasie ponieśli śmierć z ręki i winy polskich współobywateli, obezwładnia naukowy wywód. Nie chodzi wcale o to, że trudno taką liczbę ustalić. Chodzi o to, jaki taka tragiczna arytmetyka ma sens. Bo co tak naprawdę w pojmowaniu świata, ludzkiej kondycji i natury zmieni ustalenie, czy bratobójczo zamordowanych zostało 10 czy 100 tysięcy Żydów? Czy wina będzie rosnąć wraz ze stosem trupów?

Dwudziesty wiek zaaplikował człowieczeństwu szczególne znieczulenie: przemysły śmierci, mordercze szaleństwa pozostawiły po sobie miliony trupów. Te stosy ciał, góry popiołów i kości mogą przytłoczyć, stępić wrażliwość, zbrodnię i cierpienie odrealnić, zakryć cmentarną statystyką, zagłuszyć martyrologicznymi, rocznicowymi oracjami. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało: ratunkiem jest literatura. To ona cierpieniom nadaje imiona.

Po latach dyskusji i badań naukowcy „odkryli” dowody na istnienie polskiego ludowego antysemityzmu. Tego samego „naturalnego” antysemityzmu, który literatura znała i opisała już dawno, a który odnalazła w języku, w mowie. Naukowość nie wytrzymuje konfrontacji z wybitną literaturą, taką choćby, jak małe prozy ze „Skrawka czasu” Idy Fink. Akapit z „Za żywopłotem” mówi o tym ludowym antysemityzmie więcej niż statystyki i analizy. Na leśnej drodze, w mgle gęstej jak mleko, bohaterowie słyszą strzały i głosy. „Głosy słychać ni to blisko, ni to daleko, mgła jakby nam watę w uszy nakładła, co parę minut strzał, trochę krzyku – i cisza. (…) Nic się nie bój – powiada Mikołaj – to Żydów strzelają. Złaź z wozu i do lasu. Teraz nie przejedziemy. Trzeba poczekać aż skończą.”

Taki już los, Żydów i Polaków, cierpieć i na cierpienie patrzeć? Czy rezygnacja wobec losu to już zło? W innym fragmencie „Skrawka czasu”, zatytułowanym schron, dwoje Żydów wraca w kilka lat po wojnie do ludzi, dzięki którym przeżyli wojnę. Chłopu, który ukrył ich przed zagładą w, obiecali, że po wojnie za ich pieniądze wybuduje sobie nowy dom. Teraz jadą go oglądać. Dumny gospodarz pokazuje im kolejne izby, a na koniec nowy, solidny i przestronny … schron, w którym będą mogli żyć wygodnie, gdy znów się będą ukrywać. Bo że będą musieli, ten dobry człowiek nie ma wątpliwości.

„Skrawek czasu” to raptem 101 stron, trzydzieści bardzo krótkich tekstów, niejednoznacznych, przejmujących i przerażających, choć opowiedzianych szeptem. Trzydzieści fragmentów losu, niektórych nie da się przeczytać bez ściśniętego gardła. Dla mnie warte więcej niż dziesiątki analiz i traktatów, bo na pewno bliższe ciemnej tajemnicy człowieczeństwa. Ilu jednak czytelników słyszało i pamięta o Idzie Fink? To nie Gross, nie skandal, nie krzyk i obelgi. To szept, który trzeba chcieć usłyszeć.

Mam wrażenie, że przegapiliśmy moment, który mógł niezwykle poszerzyć naszą zbiorową wyobraźnię, język i wrażliwość. W lęku przed pułapką martyrologicznego banału i balastu zepchnęliśmy do literackiego getta ważne współczesne teksty o śmierci, cierpieniu i mroku ludzkiej natury. Zbyt mocno kłóciły się z nowoczesnością i ponowoczesnością, literacką modą oraz popkultem samozadowolonej witalności. A może ten moment jeszcze przed nami? Zanim znów sobie sami zgotujemy los trudny do opisania.

A pod Grunwaldem jednak i tym razem zwyciężyliśmy.

Data dodania: 29 czerwca 2011

Czy Duch Dziejów może – jeśli istnieje – objawiać się w smaku kiełbasy? W jej zapachu? W jej braku i w jej cenie? Czy to reguła: najpierw wołanie o chleb i kiełbasę, kamienie, pałki, strajki, a potem mozolne nadawanie sensu, by pozostało coś oprócz zapachu przypraw i gazów łzawiących?

W porównaniu z innymi polskimi miesiącami ten Czerwiec, 25 czerwca siedemdziesiątego szóstego roku, jest jakby mniejszy, kłopotliwy, wstydliwy. Przez tę kiełbasę, przez szynki wyrzucane z okien płonącego Komitetu, przez wybite szyby sklepów i rozkradzione bele materiałów? Pewnie tak, bo władza zrobiła wtedy wiele, by pokazać, że burzące spokój warchoły to złodzieje, margines, lumpenproletariat. A wśród protestujących byli rzeczywiście i lumpenproletariusze, i nędzarze z marginesu. Wymarzonych, oglądanych przez szybę rzeczy nie kradną przecież syci i bogaci, tylko biedni i zgłodniali. Opowieść o proteście przeciw upodleniu dopisali potem związani z KOR inteligenci. Co nie znaczy, że Czerwiec nie był protestem przeciw upodleniu. Nawet jeśli chodziło o cenę kiełbasy.

Kiełbasa, jej brak lub cena, są motywami równie ważnymi, co niechęć do tyranii czy bunt przeciw niesprawiedliwości społecznej. Idee pojawiają się później, albo obok, wraz z liderami i doradcami liderów. Tak wyglądały wszystkie polskie miesiące. To była ich siła – bo łaknący są odważniejsi i bardziej zdeterminowani. I to była ich słabość, bo łaknących łatwiej spacyfikować kiełbasą lub jej obietnicą. Spałowawszy wcześniej (dosłownie lub medialnie) tych najbardziej zapalczywych. Albo tych, którzy nawiną się pod rękę, dla przykładu.

Zdziwienie korowców, zawstydzenie, że w Polsce jest taka nędza, jaką wtedy zobaczyli w Radomiu. Nieufność wobec nich, niosących materialną pomoc i gotowe hasła – narracje. Jedno i drugie przyjmowane z niedowierzaniem. I tak już pozostało – nie tylko w tym mieście, ale w tym mieście najbardziej. Oporne zakładanie Solidarności, mizerni przywódcy, przetrącony pałką kręgosłup. Zażenowanie i wyrzuty sumienia, schludne i wyprasowane. Dręczące, skrywane pytanie: czy wstydzić się kiełbasy? Dziś, w demokracji, też mamy jej szczególny gatunek, wyborczy. Smakuje dość podobnie.

Literatura nie zauważyła właściwie Czerwca ‘76. Inne miesiące tak, choć rzadko wprost, rzadko opowiadając wydarzenia najważniejsze dla historii. Można odnieść wrażenie, że pisarze woleli działać niż pisać. Najwięcej literackich stron napisano o „stanie po zapaści”. Wtedy też działano tak jakby pisano opowieść, pisano tak jakby zdania rzeczywiście łamały zęby krat. Mrzonki o solidarności międzyklasowej i jedności do dziś przesłaniają fakt, że „robotnicy” nigdy nie zaufali „inteligentom”, zaś „inteligenci” miłością do „robotników” leczyli swoje kompleksy, przede wszystkim kompleks ludzi zbędnych, niepraktycznych. Zamiast pisać, spiskowali. Dlatego literatura nie dała świadectwa. Nawet nie zapisała doświadczenia. Mamy celebrę, nie mamy sensu.

Obchody rocznic, celebra, są łatwiejsze niż myślenie. Myślących często zbywa wzruszenie ramion, myślących krytycznie – głuchota. Głuchota na pytanie Andrzeja Kijowskiego, który w mniej więcej rok po Czerwcu, w „Rachunku naszych słabości”, pytał wątpiąco, czy gdy Polacy odzyskają wolność i wolny rynek, będą w stanie zrezygnować z byle jakiego, ale jednak spokoju, który dawał PRL. Głuchota na długo niewydawaną książkę Sergiusza Kowalskiego „Krytyka solidarnościowego rozumu”, który w dekadę po Kijowskim w imponującej analizie solidarnościowej semantyki odkrywał, że Polacy w roku 80. wcale nie chcieli kapitalizmu, lecz jedynie „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wreszcie głuchota na niedawne prowokacje Stefana Chwina, który w „Dzienniku dla dorosłych” śmiał twierdzić, że wolności i demokracji nie wywalczyliśmy w kolejnych polskich Miesiącach, lecz została nam dana geopolitycznym zbiegiem pomyślności.

Radomski Czerwiec nie ma pomnika, ma kamień węgielny. Tu od dawna niczego nie dokończono, to miasto nie ma formy, daje się ugniatać i wałkować jak ciasto na kluchy. Kluchowatość to jego stan naturalny. Kluchowatość okraszona marzeniami o wielkości. Wtedy spacyfikowane, ze słabą Solidarnością i niechęcią do oporu, w demokrację i kapitalizm moje miasto weszło nieprzygotowane, rozmamłane, i tak zostało do dziś. Nie tylko tutaj, ale tu jakoś szczególnie.

Gdy oglądam kolejne smutne obchody prawie okrągłej rocznicy Czerwca, w głowie kołacze mi pytanie: a co, jeśli przerażające sugestie Kijowskiego, Kowalskiego, Chwina są prawdziwe. Co jeśli wolności nie zdobyliśmy, może nawet nie chcieliśmy jej zdobywać? I co, jeżeli w tych wszystkich polskich miesiącach chodziło może i o wiele spraw, ale najbardziej jednak o kiełbasę? Może dlatego tak obrzydliwie „pragmatyczny” i cwaniacki jest polski kapitalizm, także ten polityczny?

W Radomiu wciąż nie ma pomnika Czerwca, ale jest projekt: pomnik w kształcie bramy, bramy do wolności. „Powiew” (bo tak się nazywa ten projektowany monument) miał być ustawiony tam, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckich wyzwolicieli. Gdyby go ustawić tam teraz, byłby bramą do galerii handlowej. Czy tym miał być Czerwiec? Czy taki jest jego sens ostateczny?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury