Pisane 25 czerwca i później.
1.
Z Krakowa wracaliśmy w rocznicę Czerwca, właściwie chyba wszystkie polskie miesiące można już pisać z dużej litery. Przegapiliśmy źle opisany najkrótszy zjazd do R., więc pojechaliśmy dalszym, niezłą drogą krajową. Niezłą tylko do rogatek miasta, za którymi zaczyna się strefa budzenia, dwa kilometry kolein, dziur, pofalowanego asfaltu z postrzępionymi brzegami.
Od kilkunastu już lat trwa spór władz R. z władzą centralną o to, kto ma wyremontować ten miejski odcinek krajowej drogi. W sporach z władzą R. ma historyczne doświadczenie i zasługi.
Wioząca nas kobieta, w wieku już statecznym, kształcona, wykonująca zawód obdarzony jakim takim szacunkiem społecznym, wpadłszy w pierwszą koleinę zaczęła bluźnić jak szewc, co zresztą zważywszy na przemysłowo skórzaną przeszłość R. było jak najbardziej na miejscu, przeciwko któremu tak bluźniła.
Przeklinała rutynowo, jakby powtarzała codzienny obrządek, bluzgała tak nie raz – wyjeżdżając z tego miasta, na zawsze, i wracając doń, też na zawsze. Wszyscy tu, żyjący mimo wszystko, jesteśmy jak chłopi pańszczyźniani – może i tęskniący za wolnością i zmianą, ale bojący się jej jeszcze bardziej niż tkwienia w miejscu. No chyba, że nas wkurzą.
2.
Tak więc opisać to miasto – nie miasto, to nieustanne przed mieście, właśnie tak, każda część osobno, bez myślnika. Jest, jak jest, bo jest. Siła w precyzji, precyzja w sile, wszystko jedno, i tak nic to nie znaczy. Opisać jego urok jak wyrok, miasto z wyrokiem, pewnie na własne życzenie, choć niewypowiedziane. Miasto wolące myśleć, zbiorowo, więc łatwo, że ktoś rzucił na nie urok, a teraz klątwa sprawia, że nic się tu nie może udać, do końca. Winni oni.
Wiem, że lepiej nie generalizować, wszelkie generalizacje są jak odpowiedzialność zbiorowa, dająca początek dyktaturom. Ale tu tak jest, R. to naprawdę przed mieście, przed miejsce, zawsze w fazie stawania, nigdy niedokończone, miasto z ADHD, przenoszące się, grzeczniej mówiąc: wędrujące, po grobach, taka ulica Rwańska, piszą, że to nazwa cmentarna, kościół i kamienice stoją na kościach, solidna podbudowa.
Wędrując w pośpiechu, jakby uciekało przed sobą dawnym, R. pozostawia puste parcele, niedobudowane place, dziury, w których coś miało powstać albo coś było i zawaliło się, rozsypało, rozkruszyło, jak spróchniałe zęby, w które w ostatniej chwili wstawia się plombę.
Choć trochę już połatane i odmalowane, to jednak wciąż jest to miasto plomb i ruin, gdzie nawet na dachach kamienic rozsypujących się na dumnie brzmiącym Mieście Kazimierzowskim albo w romantycznej ruinie na ulicy Słowackiego wyrastają cherlawe brzózki, biało czarny symbol polskiego nieszczęścia, obwiązane korą jak bandażem, niechlujnie zsuwającym się i poszarpanym.
Tak, tu można narymkiewiczować się do syta. Ale są też miejsca właśnie jak proza Rymkiewicza – straszne, lecz wspaniałe, gęste od sensu i zapadające w pamięć jak choroba. Nieznane, czasem tylko opisywane przez niedoredagowanych mitomanów.
3.
Wychowałem się na przedmieściu tego przed miasta, nic dziwnego, że przedmieście to było wsią, mimo półwiecznego bycia w miejskich granicach administracyjnych. Jakie miasto, takie przedmieście, tania złośliwość, tu jednak na miejscu, prawdziwa. Fascynujące wydawało mi się, że moje przedmieście jest przedmieściem dla miasta, ale jest też przedmiejską, ostatnią w drodze do miasta, wsią dla innych wsi, jeśli popatrzeć w drugą stronę, gdzieś na Trablice czy Parznice, wcześniej odwróciwszy się do R. plecami.
Miasto w końcu przyszło i na moje przedmieście, ale rodzice widocznie nie mogli się doczekać i wcześniej przenieśliśmy się na główną wtedy ulicę R., do bloku postawionego tak naprawdę na innym przedmieściu. Z okien widać było tory, a za nimi prawdziwą wieś ciągnącą się aż pod lotnisko, też przyłączoną do miasta, w końcu na lotnisko, nawet wojskowe, nie wypadało tłuc się po wiochach.
Gdy miasto weszło na moje przedmieście, zachowało się jak okupant. Wyburzyło chałupy i na ich miejsce postawiło bloki, klocki rozrzucone na łące i na piachach, jak u Barei, tu będzie jeziorko, a tu park. Sprzątaczka też widać miała zamiłowanie do porządku, więc wyszło symetrycznie i specyficznie.
Do bloków jak do więzień pozganiano autochtonów i naprawdę przez pierwsze lata można było zobaczyć na miejskich balkonach wiejskie kury, kaczki, czasem nawet prosiaka tuż przed śmiercią. Potem te balkonowe hodowle wymarły razem z dziadkami i babkami, którzy nie zdążyli przystosować się do nowej rzeczywistości. Tylko bareizmy zostały.
4.
Nie tylko miasto wchodziło w sielskie przedmieścia, żeby ludziom żyło się lepiej i dostatniej. Ludzie też korzystali z okazji. Drugi kierunek jak drugi front otworzono znacznie wcześniej, lud wchodził do śródmieścia jeszcze za Niemca, biorąc, co zostało po Żydach. W mojej rodzinie przynajmniej dwa adresy były pożydowskie, babcia jednak w końcu wróciła na nasze przedmieście, choć wystraszyły ją nie duchy, a całkiem ziemskie zło.
Opowiadała sceny z Bernardyńskiej jakby wyjęte z powojennej komedii propagandowej „Skarb”. Jej bohater rysuje plan mieszkania, które władza właśnie buduje rękami robotników (i robotnic), dla niego i jego wybranej, której miejsce na planie przyszłego mieszkania opisuje jako „skarb”. Kartka ze szkicem wpada w ręce złodziei, ci wpadają do mieszkania i rozkuwają ściany w poszukiwaniu ukrytych w nich cennych rzeczy.
Może i śmieszne, ale sąsiad babci po pijaku, zresztą zawsze był po pijaku, kiedyś naprawdę rozwalił ścianę w mieszkaniu na Bernardyńskiej, bo „żydki na pewno coś tam schowały”. Nic nie znalazł, więc znów się upił, z rozpaczy. Nie on jeden.
5.
Przed wojną Żydzi w R. stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców. Wojnę przeżyło niewielu, jeszcze mniej zdecydowało się wrócić. Moi teściowie od połowy lat pięćdziesiątych mieszkali pod pięćdziesiątym na głównej ulicy miasta, później przemienionej w deptak. Przez ponad pół wieku nie wiedzieli, po czego śladach codziennie depczą.
Istnieje pamięć obowiązkowa, zbiorowa jak obowiązek. Jej brak często wytyka się społecznościom, w R. nie jest inaczej. Ale jest też ta osobnicza i niekoniecznie poprawna, więc przekazywana tylko najbliższym. Ja słyszałem w dzieciństwie, że dziadek szewc musiał przed wojną wynieść się do rodzinnej wsi żony, bo nie wytrzymywał żydowskiej konkurencji. A od drugiej babci opowieści o tym, jak to Polacy musieli schodzić Żydom z chodników na jezdnie, na uliczkach, potem przez Niemców zamkniętych w getcie.
Ale ta sama babcia mówiła o dobrej żydowskiej sklepikarce, która nie dała umrzeć z głodu jej i jej matce Rosjance, którą pradziadek służący w carskim wojsku przywiózł do Polski po rewolucji bolszewickiej i która została sama, gdy męża zabrali do polskiego wojska. Twój uczciwy jest, to odda, jak wróci – mówiła sklepikarka i dawała na kreskę. Ci sami ludzie, to samo miasto, tylko że pojedynczy, znani z twarzy i imienia, żaden tam naród.
6.
O tuż powojennym mordzie „na tle rasowym” pod 50 na Żeromskiego dowiedziałem się, gdy teściowie już tam nie mieszkali. Zabójstwa dokonano w oficynie, w której potem przyjmowali dentyści. Zabito kilkoro z tych, którzy wrócili do swojego miasta. Miasto już ich nie chciało.
Sprawców nigdy nie znaleziono, o zbrodnię podejrzewano jednak ludzi pewnego legendarnego partyzanta, który do śmierci pozostał bohaterem. Po sprawiedliwości: teściowie nie słyszeli nie tylko o zamordowanych, ale i o tym bohaterze podziemia też nie.
Dziurawa pamięć zbiorowa. Większość mieszkańców R. zapomniała nie tylko o Żydach, ale i o innych nacjach, które budowały XIX- wieczny dostatek, o Niemcach, o Rosjanach. Jedyna wciąż żywa tu pamięć to ta popularna, wodewilowa, o latach dwudziestych, latach trzydziestych ubiegłego wieku, pióra na szyjach, pióra w… .
Pamięta się też prezydenta i ówczesne życie ponad stan, za pożyczki i kredyty, dumnie nazywane rozwojem, z przytupem. Dzisiejsze R. uwielbia przebierać się w tamte fatałaszki, resztę miejskiej historii pozostawiając na boku, jak Miasto Kazimierzowskie, na które przez dziesięciolecia przesiedlano lumpenproletariat. Strach było chodzić Rwańską, z dzieciństwa pamiętam ślady krwi w bramie, nie, żaden pogrom, zwyczajne zabójstwo, brzytwa po gardle w pijanym zwidzie.
7.
Czerwiec. Tu się urodziłem. Tu powinienem być dumny. Tak mi mówią. Zaczęło się w R., powtarzają. Ale co tak naprawdę się zaczęło? I czym skończyło? O tym już ciszej. Duma nie pozwala? Czy kto by pomyślał?
Ten początek trochę nie mój, tak się złożyło, nie przeżyłem najważniejszego wydarzenia w R., 25 czerwca wyjeżdżałem, gdy się zaczynało, wózek akumulatorowy na dworcu, z flagami i hasłem, którego nie pamiętam, matka już ledwo zdążyła wrócić do domu, potem gazowali i pałowali, kogo dopadli.
My, chwilowo zatrudnieni w OHP, dobrze płacili, na akord, cięliśmy i pielęgnowaliśmy las, także na lotnisku, półtajnym chyba, skoro nas wpuszczano. Sława warchołów z R. właśnie się rodziła, ludzie słuchali jednak Wolnej Europy i Głosu Ameryki, zagłuszanego mniej skutecznie, bo któregoś dnia miejscowi postawili nam skrzynkę piwa, za nie nasze zasługi przecież, chyba że pijackie. W lesie było cicho, prawie wczasy, choć pracowite.
Gdy wróciliśmy do R., w nim również panowała cisza, ale dziwna i groźna, pustki na ulicach, milczący ludzie, szept w kuchni o tych, co wracali z więzień i nie chcieli nic mówić. Ogoleni na łyso, z trzęsącymi się rękoma.
Warchoły, ta łatka przykleiła się potem do R. bardzo łatwo, ale przecież to miasto od dawna było obiektem symbolicznym, exemplum śmiesznej, wodewilowej prowincji, zaludnionej Mazurkiewiczami. Nic dziwnego, że od dawna myślało, spoglądając za rogatki: a mam was w d…
8.
Ale w d… nie da się żyć zbyt długo. Więc R. poszukuje teraz swojej wielkości, na gwałt. Stawia ławeczki wielkim zmarłym, żeby stali się przysiadalni i swoi, swojacy tacy. Ta mała architektura, te meble miejskie są jak zabawki, zabawne znaki dziecinnych marzeń o byciu kimś, nieważne kim, kimś po prostu. Jak królewicz Kazimierz, Jagiellończyk, brzmi dumnie, jak Nihil Novi nazywana tu „pierwszą konstytucją”, co z tego, że to nie konstytucja, skoro można powiedzieć, że pierwsza, kto nam zabroni. Śmieszność? Nam nie nowina.
I to wytężone zapożyczanie wielkości, tu zawsze na kredyt. Jerzy Gombrowicz, brat lepszego brata. Dzieciństwa Wajdy, Kołakowskiego – dorasta się gdzie indziej, tu nie, bo tu zawsze chodzi się do szkoły, zawsze do pierwszej klasy, zawsze na cenzurowanym. Józio nigdzie nie ucieknie, chyba że wyjedzie i zapomni.
Moje R. jest wielkie, ale potencjalnie. Ma swoją viagrę: pamięć o peerelowskich zakładach pracy, filharmonię, tramwaj. Pożądanie zwane tramwajem, literatura. I ten nieustanny przymus odnoszenia się do większych, taka niedobra prowincjonalność, której drugim biegunem jest swój do swego po swoje – nagroda za tutejszość, jakąkolwiek zresztą. Można powiedzieć, bez obrazy, że R. jest jak antologia, w której głównym kryterium wyboru jest tubylczość.
To na szczęście nie dotyczy wszystkich, choć wszystkich dotyka. Więc trzeba się przed tym bronić, stąd w R. tyle środowisk zamkniętych jak bastiony, domy, klany, kręgi towarzyskie. I młodzi – dla nich powstają te wszystkie knajpki, galerie, kafejki, padają, ale odradzają się, zostają. Oni, młodzi, nie potrzebują viagry, mają potencję, ale czy zostaną w R. na zawsze?
A czy trzeba się zawsze o to martwić? Niechby wyjeżdżali, potem odwiedzali, może wracali, albo i nie, robiąc miejsce dla nowych. Ruch jest dobry, ucieczka nie.
Opisać R. także jako przedmieście, Warszawy, uniwersytetu, świata – słynna już w całej Polsce fatamorgana lotniskowa, groteskowa: na południe Europy bliżej niż ze stolicy. Opisać R. jako miasto wędrujące – na przedmieścia i z przedmieść, więc pozostające przedmieściem, przed miastem. I jako miasto gubernialne z gubernialnymi marzeniami o jeszcze odleglejszym centrum.
Ci, którzy stąd wyjechali, tak właśnie o nim myślą, jeśli w ogóle o nim myślą. Wracają tylko na cmentarze, do bliskich. Cmentarze od dawna buduje się na dalekich przedmieściach, te miasta w mieście się już nie mieszczą, R. starzeje się i kurczy. Sypie i rozpada, próby ratunku są zbyt powolne. Miasto jest zmęczone.
Stara mądrość ludowa mówiła, że kto raz pójdzie w świat, jest stracony dla miejsca, z którego wyszedł. Więc może lepiej stąd w ogóle nie wyjeżdżać, nawet na krótko. Złośliwe zdanie z powieści Kruszyńskiego – chyba jedynego tak ważnego pisarza pamiętającego o rodzinnym R. – że największa zaletą tego miasta jest dworzec kolejowy. Bo można z niego wyjechać.
Dziś już zresztą nie tak prosto, odchodzi z niego coraz mniej pociągów.
9.
Po powrocie do rodzinnego R., nawet z krótkiego wypadu, zawsze dopada mnie smutek. Tak było i po krakowskiej trzydniówce w zabytkowych dekoracjach: uświadomiłem sobie, że w moim rodzinnym mieście historyczne zmiany najlepiej przetrwały kościoły. Prawie dwustuletnie garbarnie, browary, fabryki i kamienice z okresu ekonomicznej prosperity już nie.
Może dlatego, że mieszkańcy R., tęskniący za świetnością odkąd pamiętam, zapatrzyli się w czasy jagiellońskie, a nawet paleolit, wykopywany tu przez archeologów. Jakby dotknęła ich anachroniczna dalekowzroczność.
Więc teraz moje miasto, w którym stracono dwustuletnie garbarnie, browar, kamienice i fabryki, kopie coraz głębiej w poszukiwaniu dawno pogrzebanej, mitycznej świetności, zasypując przy tym coraz mocniej tę nie tak dawną dzielność.
Historia jednak się powtarza. Bez sensu.
Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.
Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą – odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?
Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?
Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.
Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.
Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.
Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.
Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.
Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.
Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.
Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant, dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.
Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.
I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.
Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?
Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?
To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.
W mięsnym „u Chochoła” już w piątkowe popołudnie półki puste jak w stan wojenny. Towar mają tu dobry i świeży, choć droższy niż gdzie indziej, ale też okazja nie byle jaka, weekend długaśny jak korki na wylotówkach, więc kto by na świętowanie skąpił. Jesceśmy nie lada jacy. Chochoł nawet ma wolne.
***
Cały naród rocznicę swojej pierwszej konstytucji grilluje. Chciałem napisać: miłuje, ale to w sumie na jedno wychodzi. Potomkowie pańszczyźnianych chłopów bawią się dziś po pańsku. Nic to, że z pańszczyzny uwolniła ich nie ta konstytucja, lecz inne akty prawne, narzucone później przez obcych.
Polska historia jest pokręcona, kto by tam pamiętał ją ze szczegółami. Łatwiej zapamiętać temat trzeciomajowej lekcji: pierwsza w Europie, druga na świecie. Nastroiłem pawich piór: postawie se pański dwór!
Co roku w maju poprawiamy sobie narodowy nastrój historyczną klasyfikacją. Znów miejsce na pudle, jak w niegdysiejszym Wyścigu Pokoju. W Europie byliśmy pierwsi, nikt nas nie będzie uczył jeść nożem i widelcem.
Nie wszystkim to jednak wystarcza. Społecznicy z mojego rodzinnego Radomia ogłosili, że pierwszą polską konstytucją wcale nie była trzeciomajowa „Ustawa Rządowa”, lecz przyjęty w roku 1505, oczywiście w Radomiu, akt prawny znany jako Nihil Novi. Nic to, że w polskiej tradycji prawnej termin constitutiones zarezerwowany był dla wszelkich uchwał sejmowych, zaś współczesne znaczenie słowa konstytucja pojawiło się po uchwaleniu konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Nic moich krajan nie powstrzyma w dziele utrwalania konstytucyjnego pierwszeństwa. A także dziale, bo na skwerze obok nieistniejącego zamku historyczni przodownicy ustawili dwie kopie starych armat i nawet z nich już rocznicowo wystrzelili. A jeszcze Zagłobę posadzą w pobliżu, na pamiątkę dziury w czole, co mu ją szlachcic kuflem wybił na sejmiku w Radomiu.
Złośliwi powiadają, że Polska to Radom Europy. Nie cierpię zbyt łatwego dworowania sobie z rodzinnego miasta, ale w tym przypadku… Bójże się Boga, przecie my Swoje wychwalać musiemy, bo nas zjedzą!
***
I tak poprzez Gombrowicza wracamy znów do Grillowania konstytucji, które z Miłością Kochanej Ojczyzny tak nam się jakoś połączyło: kto wie, czy mielibyśmy co obchodzić, gdyby nie staropolski styl świętowania Wielkanocy i innych okazji, wedle którego świętujących poza obżarstwem, opilstwem i bywaniem niewiele obchodziło. Tygodniami, co tam nasze majówki.
Twórcy projektu konstytucji postanowili z tego obyczajowego rozmachu skorzystać i przyspieszyć jej uchwalenie tak, by konserwatywna opozycja na poświąteczne obrady sejmu do Warszawy zjechać nie zdążyła. Udało się lepiej niż dieta cud.
Ostatecznie 3 maja 1791 roku zebrało się w stolicy 182 parlamentarzystów, z czego 101 było za projektem konstytucji. Potem jeszcze kilkunastu przyłączyło się, jak to bywa, do zdania większości. Tej większości, która obradowała, bo prawdziwą większość stanowili nieobecni. Sejm i senat składały się wówczas z pięciuset parlamentarzystów, ale też – podkreślmy za prof. Ajnenkielem – stu osiemdziesięciu dwóch obradujących wystarczyło do prawomocności głosowania.
Konstytucję uchwalono – jak byśmy to dziś powiedzieli – poza trybem. Została po prostu odczytana w sali obrad, deputaci nie dostali wydrukowanego projektu do regulaminowego „trzydniowego namyślania się”.
Burzliwe obrady trwały wiele godzin. Sam król był za, a nawet przeciw: miał pewne wątpliwości prawne i żądał, żeby sejm zwolnił go z przysięgi, którą potwierdził niegdyś pacta conventa, gwarantujące wolną elekcję i narzucone przez państwa zaborcze poprzednim sejmom.
W końcu zaczęto domagać się od króla, by przerwał dyskusje i konstytucję zaprzysiągł. Stanisław August podniósł rękę, by – jak potem tłumaczył we wspomnieniach – zabrać głos po raz czwarty. A to nasi wzięli za znak już mojej przysięgi. Rzucili się hurmem do tronu, a ja widząc, że rzecz się daje zrobić, zrobiłem – tak opisywał król wydarzenie rodem z komedii sytuacyjnej. A brakiem sejmowego głosowania nikt się nie przejął.
***
Jeśli dodać do tego naciski, by mimo zgodnego z prawem protestu opozycji deputacja konstytucyjna ustawę podpisała, a także uchwalenie przez sejm, iż nieważne będą wszelkie wystąpienia wobec konstytucji, w tym legalne protesty wnoszone za pośrednictwem sądów, to można pomyśleć, iż wszelkie podobieństwa do konfliktów konstytucyjnych z najnowszej historii są nieprzypadkowe. I nieprzyjemne, jak pamięć o ręce króla.
Tak, tej samej ręce, która nieco przypadkiem o uchwaleniu jednego z najważniejszych polskich aktów prawnych przesądziła. I która – o czym sejmowa publika nie wiedziała – przez lata brała moskiewskie pieniądze.
O tym, że króla polskiego opłacały mniej lub bardziej hojnie zaborcze mocarstwa, pisał sporo Jarosław Marek Rymkiewicz, w „Wieszaniu”. Pisał jak zwykle: wspaniałą polszczyzną i z zamiłowaniem (niektórzy twierdzą, że chorobliwym) do polskich spraw i sprawek potocznych, mniej znanych, bo niejasnych albo i brudnych, powodu do świętowania nie dających.
Kłopot z Rymkiewiczem polega jednak na tym , że jego wizje i tezy bywają szalone, ale też okrutne, kompletnie nie przystające do naszego rzekomego zamiłowania do sielanki i fety narodowej. Więc i za bardzo czytany nie jest, bo nie wypada.
A na pewno nie czyta go lud święta narodowe grillujący. Bo przecież „lud ten dobry jest”, jak w insurekcję pisał do króla Stasia ksiądz Kołłątaj o tłumie, który na warszawskich ulicach ubijał szubienice, by tych, których miał za zdrajców, wieszać na nich bez sądowej zwłoki.
***
Nie da się wykluczyć, że niektóre rosyjskie dokumenty finansowe, które Rymkiewicz, w części za Tadeuszem Korzonem, przytacza, to carskie fałszywki, mające króla na gniew ludu narazić. Rosyjska tradycja dzielenia i skłócania niezależnych od Moskwy nie urodziła się, wbrew niektórym megalomanom, w kwietniu 2010 roku.
Są jednak inne papiery, wraże finansowanie potwierdzające. I królewskie wyjaśnienia, dlaczego te ruskie dukaty persony tak wyrafinowanej nie brzydziły:
…zajęte przez wszystkie trzy potencje wszystkie bez excepcji ekonomie żup i intraty moje przyprowadziły mnie i trzymały w tak zupełnym niedostatku, że exacte żyć nie miałem z czego, a zatem że konieczność wyciągała, aby mnie ci sami cóżkolwiek do życia użyczyli, którzy mnie ze wszystkiego obnażyli byli.
Tak pisał król do naczelnika Kościuszki, żądając sprostowania, gdy podczas insurekcji „Gazeta Rządowa” napisała, że Stanisław August brał dieńgi od wrogów, którzy Polskę rozebrali. Brzmi to tłumaczenie bardzo współcześnie.
Przecież do polityki nie idzie się dla pieniędzy, no ale żyć z czegoś trzeba = powiedzielibyśmy dzisiaj, gdyby nie to, że już inni to powiedzieli. I to dawno temu.
***
Te rosyjskie wpływy i pieniądze, ta uwalana królewska ręka, ten przewrót sejmowy, w imię wyższej konieczności za nic mający drobne dobra powszednie, jak porządek, procedury, zwyczaje; a także i fakt, że Kościuszko „Gazecie Rządowej” króla przepraszać kazał i publikowania list łapówkarskiej hańby faktycznie zakazał; i jeszcze inne ówczesne zdarzenia nader współcześnie wyglądające – wszystko to kusi, by uznać, iż w genach naszych albo w tym czymś nieokreślonym, niejasnym i wątpliwym, nazywanym charakterem narodowym, skrywa się perwersyjne zamiłowanie do autodestrukcji.
Towarzyszy mu przy tym skłonność do gestów egzaltowanych, efektownych, czasem nawet pięknych, ale niewczesnych, czynionych po szkodzie, a i nieskutecznych. Co na przykład z tego, że Sejm Wielki uchwalił utworzenie stutysięcznej armii, skoro szlacheccy i duchowni patrioci notorycznie zaniżali wartość swoich majątków, by płacić mniejsze podatki. Nazwane zresztą pięknie: ofiarą dziesiątego grosza.
Grosza zabrakło, więc zamiast stu wojsko polskie liczyło ostatecznie czterdzieści sześć tysięcy żołnierzy.
Analogii między tamtą historią a dziś znaleźć można rzeczywiście dużo, ale to jednak zbyt łatwe i złudne: takie usprawiedliwiające szukanie przyczyn dzisiejszych słabości i błędów w słabościach przodków, w ich zwycięstwach szukanie nadziei, bez pytania o cenę. Jeżeli historia rzeczywiście jest nauczycielką życia, to trzeba odebrać jej natychmiast prawa do wykonywania zawodu. Niczego nikogo nie uczy.
***
Ale mimo wszystko coś nam jednak ta historia polskiej „wielkości w upadku” o nas samych mówi i morał z niej wysnuć można niejeden. Na przykład taki, że zawsze istniała w Polsce mniejszość, która dla demokracji gotowa była poświęcić wiele, nie tylko krew, ale i rozum. Tęskniła za nią słowem i czynem, ale jak twierdził wieszcz, który na romantyczne podium się nie załapał, czyn tu każdy za wcześnie wschodzi, zaś książka każda za późno.
Tylko postrzelać sobie lubimy zawsze, najchętniej ślepakami, na wiwat. Niech się więc święci, skoro musi, skoro tak się boimy, że nas zjedzą. Gombrowicz nie pierwszy raz trafił w dziesiątkę, choć strzelać się wzbraniał.
O naszym zakompleksionym samochwalstwie napisał w „Dzienniku” tak: (…)nic własnego nie może człowiekowi imponować; jeżeli więc imponuje nam wielkość nasza lub nasza przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły.
Obawiam się, że i z demokracją naszą jest podobnie.
Rzadko kręcę się po centrum R., ale wreszcie ją obejrzałem, przechodząc. Dowód pamięci, a raczej jej poszlakę: ławeczkę Gombrowicza. Miejski mebel, pomnik stosowany.
Ławeczka to dwa krzesła i stolik, na nim szachownica. Część pionków leży obok, partia trwa od dawna, z kim gra Gombrowicz, nie wiadomo. Na tym polega chwytliwość takich niby-pomników: każdy może się dosiąść i udawać, że jest w grze. Kto pierwszy, ten lepszy. Tak mu się wydaje.
Przysiąść przy Gombrowiczu można na niby-krześle, z czymś dziwacznym zamiast oparcia: ni to tułów, ni pamiątkowa tablica, zwieńczona wydrążoną pół-czaszką, z niby-lornetkami zamiast oczu. Pusta foremka, do wypełnienia, dosłownie, jak w piaskownicy.
Gombrowicz też jest niby, bo nie wiadomo, do kogo podobny. Na konkursowych makietach przypominał papieża, Polaka oczywiście, inni się w branży pomnikowej nie liczą. Ale w normalnej skali już ten Gombrowicz jakby mniej święty, za to wciąż jakby. On, a jakby nie on, niedorobiony, niedokończony, uformowany z grubsza. Jak R., o którym mawiają czasem, że to niby-miasto.
Nie-miasto, miasto nieistniejące, forma czekająca na wypełnienie. To gdzie ja się, do cholery, urodziłem?
***
Metrykalna odpowiedź jest prosta: na Żakowicach, które od kilkudziesięciu lat są dzielnicą na obrzeżach R., dziś zagraconą dużym blokowiskiem i nową nazwą. Zanim zostały zadeptane przez miasto, były zwyczajną wsią, choć niegdyś należącą nawet do Kochanowskich. W końcu jednak miasto zaczęło puchnąć, rozłazić się w szwach, pazernie zagarniając przyległe tereny.
Ale nawet jako dzielnica R., Żakowice długo zachowywały swą wiejskość. Po staremu uprawiało się tu ziemię pokawałkowaną dziedziczeniem, dorabiając robotami miejskimi, w garbarniach, fabrykach broni i butów, przy rozwożeniu węgla. Chłoporobotnicy żyli tu jeszcze zanim realny socjalizm wymyślił, jak ich nazwać.
Urodziłem się w domu, którego już nie ma. Moje Żakowice istnieją więc dziś jedynie w zapisie czasu, w pamięci, a nie w przestrzeni. Krążę wokół tego miejsca, ale nie byłem tam od dawna. A wtedy, przed półwieczem, Żakowice były niemal jedyną daną mi realnością. Moim przed-miastem, tak w czasie, jak i przestrzeni, przez pierwszą dekadę życia, tę najdłuższą.
Odeszliśmy, zanim nienasycone miasto połknęło wieś, do dziś zresztą nie mogąc jej strawić. Wyprowadziliśmy się do mieszkania jak klatka, w nowym bloku, w niby-centrum R., które wówczas od innego przedmieścia oddzielały tylko tory kolejowe. Z balkonu na dziewiątym piętrze widać było wieżę kościoła, do niedawna parafialnego, więc mogłem zerkać w przeszłość.
W mniej pogodne dni widok się rozmazywał i traciłem orientację. Pozostawało wgapiać się w okna sąsiedniego wieżowca, od którego dzieliło nas mniej niż nasz dawny dom od szosy. Przestrzeń skurczyła się, zamknęła, ale i wyciągnęła ku górze. Gdzieś, niekoniecznie w niebo.
***
Nasze miejsce na Żakowicach też było niedookreślone, nieostre: jako jedyni w okolicy mieszkaliśmy na nieogrodzonej posesji. Babci ledwo wystarczyło pieniędzy na sklecenie byle domku, na płot już nie, a prowizorki stawiać nie zamierzała. Miała swój honor. I niewiele więcej.
Mieszkaliśmy sto metrów od szosy, do której prowadziła wąska ścieżka między dwoma zagonami kartofli i małym warzywniakiem, ogrodzonym słonecznikami na wysokich, twardych łodygach. Z drugiej strony horyzont zamykały domy, ustawione na tyle gęsto, że zasłaniały odległy kolejowy nasyp, nie tłumiąc jednak gwizdu pociągów.
Żadnego drzewa przy domu, przestrzeń kusząco otwarta, na dziką gruszę w polu, wabiącą słodkimi ulęgałkami, na powiązane kąkolem i powojem zboża, jesienią skrócone do ściernisk, na pijane ścieżki między orankami, zimą zasypiające pod śniegiem. I na obietnicę podróży do dalekich stacji.
Zagony wyobraźni, kartoflana niby-landia. Mniej zresztą niewinna niż ją tu opowiadam.
***
Wyobraźnia wolała jednak krążyć wokół miejsc niewidocznych, ogrodzonych gęstymi żywopłotami, broniących wzrokowi wstępu. Tajemnicze ogrody, dwa, niedaleko domu, łaska nadmiaru. Każdy z nich oczywiście zamieszkały przez zagadkowe postaci, znane bardziej z rozmów dorosłych, widywane rzadko. Zgodnie z regułami gatunku.
W ogrodzie Kacałów, ale jeszcze przed nimi, mieszkały siostry Olszowskie, odgrodzone od świata reputacją dziwaczek. Widywali je ci, którzy przychodzili po jabłka. Sprzedawały je tanio, za bezcen, więc mało komu chciało się przełazić przez dziury w płocie albo przeskakiwać go na złodziejstwo. Może tak właśnie chroniły się przed intruzami, same wybierając czas spotkań?
Nowi właściciele zaczęli od porządków. Wycięli kilkanaście srebrzystych świerków, poprzycinali żywopłot, który teraz więcej odsłaniał niż zakrywał: stare jabłonie, kosztele i renety, pokrzywione, z gałęziami ledwo mogącymi udźwignąć owoce, więc podpartymi drągami. Zniknęły dziury w ogrodzeniu, po podwórku biegały dwa niemieckie owczarki. Porządek, wyzwanie dla odważnych.
***
Do końca tajemniczy pozostał natomiast ogród doktorostwa Szajowskich. Czasem przez uchyloną bramę można było zobaczyć piękny drewniany dom. Zdarzało się to rzadko, jeśli w ogóle zdarzyło się więcej niż raz, nie pamiętam. Ale wiem, że dom widziałem.
Pamiętam za to żywopłot, wielkie i gęste cisy, chyba. Krzewom wyrastały jagody, małe, podobno niejadalne, ale i nie trujące, cierpkie po rozgryzieniu i wypluciu, natychmiastowym, na wszelki wypadek.
O Szajowskich wiedziało się, że byli dobrymi ludźmi, leczyli i pomagali, czasem za dziękuję. Babcia opowiadała wiele razy, jak matka doktora, nauczycielka, chciała zapłacić za jej książki i dalszą naukę po trzech klasach szkoły elementarnej. Zdolna jest, szkoda jej, przekonywała, ale pradziadek się zaparł i koniec.
Honorny, nie dziad przecież, pan chłop, w garbarni grosz niezły dorabiał, pomocy nie potrzebował. Podobno miewał gest, ale nie tym razem, ktoś musiał pasać krowy, jak u Konopnickiej czy innego Sienkiewicza, których babcia nie zdążyła przeczytać. Buntowała się potem przeciw ojcu, całe życie, była tak samo honorna i uparta. I też próbowała być panią.
Ogród Szajowskich otworzył się w końcu z drugiej strony, od szosy, już nie ich, bo część posesji ktoś odkupił. Paskudny letniak, rozbudowany z jednego boku, bez zachowania proporcji, tylko udawał dom. Przed nim bałagan, deski, wory z wiórami, ścinki na opał. Nie zamykali bramy wjazdowej, zepsuła się albo miała zapraszać do warsztatu.
Reklamowała go duża drewniana tabliczka z wypaloną góralską szarotką, taką samą, jak na moim piórniku, ciężkim i nieporęcznym. Wzór na piórniku wyrzeźbił mi ojciec, rozgrzanym gwoździem. Ojciec miał złote ręce i wiele potrafił. Potrafił też o tym przekonująco opowiadać.
***
Po przeprowadzce zaczęło się powolne zapominanie kartoflanej niby-landii, odwiedzanej coraz rzadziej. Zresztą babcię po kilku latach też wysiedlono do blokowiska. Pochłonęły mnie inne miejsca i sprawy.
Nowa szkoła, zarażona grypserą, ciasna i przepocona. Ogród za blokami, jak tamte porzucone, ale rozbebeszony koparkami, poprzebijany drutami zbrojeniowymi, przygnieciony betonowymi płytami. Stary park Kościuszki, od zawsze obfajdany przez kruki i wrony, mieszkające tu od pokoleń.
I plac Konstytucji, ten, na którym dziś przysiadł Gombrowicz. Kamienice wokół napoczęte już rozpadem, ale wówczas dla mnie wspaniałe. Wiecznie czynna apteka. Kościół pośrodku, jeszcze otwarty na plac i przechodniów, bez płotu, inny niż wszystkie, bo przerobiony z cerkwi. Ale nie zastanawiałem się wtedy, gdzie podział się prawosławny Bóg. Miałem przecież swoją historię.
Końcówka dzieciństwa, pewnie dość banalnego, ale mojego. Ojciec jak literacka klisza, wszechmogący, do czasu. Opowiadał, pewnie nie on jeden, jak gołymi rękoma polował na lwy w Afryce. Nic prostszego: trzeba zwierza rozdrażnić, a gdy rzuci się z rozwartą paszczą, wyciągnąć wyprostowaną rękę i zanim zaciśnie zębiska, chwycić od środka za ogon i wywrócić bestię na nice.
W pewnym, metaforycznym sensie ten fortel sprawdza się do dziś, czasem mi się udaje. Wtedy oczywiście rozumiałem opowieść dosłownie, naprawdę wierzyłem w taki sposób polowania na lwy i w niezniszczalność ojca. Był przecież niezwyciężony, dopóki tu właśnie, przy wspaniałym dla mnie tamtego placu Konstytucji, nie upokorzyła mnie jego klęska.
***
Stało się to w niezbyt epickiej scenografii, bo w zakładzie fryzjerskim. Co prawda nie byle jakim, działającym w budynku najlepszego hotelu w mieście, bardzo drogim i po ówczesnemu ekskluzywnym. Byliśmy w nim raz i nigdy więcej, ale nie z powodu cennika. Z powodu warcabów.
Ojciec grał w nie świetnie i świetnie grał w nie mistrz sztuki fryzjerskiej, jego nazwiska wykaligrafowanego na dyplomie nad lustrem nie zapamiętałem. Starszy od ojca, siwiejący, wydawał mi się całkiem stary. Wystylizowany zgodnie z profesją: baki, fala nad wysokim już czołem, dwie mniejsze na skroniach, policzki wyskrobane niemal do krwi i duszący zapach wody kolońskiej, obowiązkowy.
Też potrafiłem już grać, nauczyłem się wcześnie i wściekałem zawsze, gdy ojciec pozwalał mi wygrywać, królewskim gestem. Królował – choć w szachy nie grywaliśmy, to nie jest gra dla zagonionych – aż do pojedynku z fryzjerem. Że trafiliśmy do wyższej ligi, widać było od razu: na stoliku lakierowana drewniana szachownica, żadnej tektury i plastiku, pionki solidne, metalowe, z wierzchami z jakiejś nieznanej mi materii, może nawet kościanymi.
Pojedynek był długi. Kilka remisów jako uwertura. Fryzjerzy porzucili swoje fotele, klienci ich nie naglili, wszyscy ściśnięci wokół stolika i graczy. Zrobiło się duszno, zapach niby-lawendy i czegoś jeszcze, piżma albo ałunu, otumaniał. Jeszcze jeden remis, a potem trzy szybkie porażki, ostatnia z zablokowaną w narożniku – mówiło się: zakiblowaną – damką.
Fuj, śmierdzi, zażartował któryś golibroda, a ja, przysięgam, naprawdę to czułem, tę szaletową woń, smród klęski skropiony wodą kwiatową. We lwy wywracane na nice przestałem wierzyć już wcześniej.
***
Czy właśnie wtedy zrozumiałem, że damka to broń mordercza, piony przeciwnika wycina w pień, po kilka naraz, prawda, ale to jeszcze nie zwycięstwo? Że czasem lepiej, choć mniej efektownie, pilnować ustawienia pionków, by trzymały się w kupie i w odpowiednim momencie mogły zastawić pułapkę.
Bezsilność damki, która pozostaje przecież pionkiem, odwróconym jedynie do góry nogami, i przypomina sobie o tym, gdy wpada w pułapkę przymusowego bicia. Raz, dwa, trzy, poświęcone taktycznie kamienie spadają z szachownicy, ale czwarty, sprytnie przyczajony, wyrzuca z niej źle ustawioną damkę. Kto grał, ten wie.
Potem i ja wygrywałem z ojcem, coraz częściej, choć już bez radości. Ojciec wciąż stał na cokole, ale kruszący się, pochylony, poszarzały. Pomnik coraz bardziej cmentarny, choć wtedy jeszcze tego nie widziałem. Wierzgał na ościeniu, złapany w pułapkę choroby i nadziei, kolejnych wizyt, kuracji, operacji. Przymusowe bicie. W końcu zupełnie zarzuciliśmy warcaby.
Więcej czasu spędzałem teraz poza domem. Nawet wracając ze szkoły porzucałem szybki ruch po prostej, najkrótszą drogą, siedemnaście minut. Zacząłem krążyć, kluczyć po mieście już nawet nie na skos, ruchem warcabowego pionka, lecz jak szachowy skoczek, trochę do przodu i uskok, coraz więcej uskoków.
Wtedy przez plac przechodziłem codziennie, nie po drodze. Fryzjera już chyba nie było, nie pamiętam, nie zwracałem uwagi. Włóczyłem się, by dotrzeć do domu chociaż trochę później. Ojciec czekał w dusznym, szczelnie zasłoniętym przed słońcem i hałasem pokoju – na dotyk, słowo, obecność, odwracające uwagę od bólu martwiejących tkanek.
Bürger, choroba krążenia, nazwa twarda jak wyrok, na razie odroczony. Upał, kurz, prawie wakacje. Nawet opiaty były za słabe.
***
To też trzeba w końcu opowiedzieć, choćby tylko sobie. Pamięć stanie się kiedyś twarda i zimna jak kolana niby-Gombrowicza, na których właśnie przysiadła do fotografii roześmiana dziewczyna, zgarnąwszy z nich wilgotny, przybrudzony śnieg.
Ta kamienica tkwi w mojej pamięci mocno, jak twarda, wyjątkowo dobrze wypalona cegła w starym murze, pokruszonym i zwietrzałym. Tu poznawałem dziewczynę, którą poznaję do dziś, tu na kilka pierwszych miesięcy swojego życia zamieszkał mój syn. Miejsce tak osobiste, że nie wszystko wypada o nim napisać. Lepiej zasłonić się anegdotą.
Barwnych opowieści o sąsiadach i przechodniach wystarczyłoby na długi tekst. Zacząć by się mogły już w bramie, która śmierdziała dentystą, bo z niej wchodziło się do gabinetów stomatologicznych. Przyjmował tu od rana do nocy słynny wąsacz o rękach kowala, wybawca dla wszystkich, co nie chcieli albo nie zdążyli bawić w leczenie. Wąsacz też się nie bawił, więc klientów mu nie brakowało. Wariujących z bólu, gdy nawet trucie nerwa czystym spirytusem nie pomagało. Doktorowi zapach środka znieczulającego nie przeszkadzał, przeciwnie, był mu chyba miły, bo kto by wytrzymał tyle bólu i poszarpanych dziąseł, zatykanych tamponami z gazy, przyklejającej się do podniebienia.
To tu, na pierwszym piętrze oficyny, na prawo od bramy, w mieszkaniu teściów, z pokojami w amfiladzie i wysokachnymi sufitami, biesiadowaliśmy z kadrą wojskowej komendy uzupełnień, mieszczącej się po sąsiedzku, pod pięćdziesiątym drugim. Chciałem odroczyć wcielenie do armii, a oni byli życzliwi, do dna. Spiliśmy się wszyscy, ale do wojska poszedłem tylko ja, oni już tam byli.
Sąsiedniej kamienicy z WKU już nie ma, ale wyburzenie jej nie było aktem sprawiedliwości dziejowej, lecz działaniem niewidzialnej ręki rynku, sprawnie prowadzącej koparkę i spychacz. W mieszkaniu teściów żyje już ktoś inny, więc pozostała pamięć.
***
Na Żeromskiego pięćdziesiąt moi teściowie wprowadzili się w połowie ubiegłego wieku, w czasie, gdy lud wchodził (Ważykiem, Ważykiem) do śródmieścia, zajmując miejsca odebrane innym. O tych innych zapominano równie szybko jak o bólu zęba po wyrwaniu. Kiepskie porównanie, bo w tutejszej historii, o której moi teściowie nigdy nie słyszeli, krwi więcej niż w dziurawym dziąśle. Nie słyszeli, choć zamieszkali tu, gdzie się wydarzyła, kilkanaście lat później.
W nocy z 10 na 11 sierpnia 1945 roku w mieszczącej się w kamienicy przy Żeromskiego 50 siedzibie żydowskiej spółdzielni „Praca” nieznani do dziś sprawcy zamordowali czworo Żydów. Troje z nich, dwudziestoletni Józef Gutman i jego poślubiona kilka dni wcześniej żona, dziewiętnastoletnia Bela Apel oraz starszy od nich krawiec Tanchem Gutman, wrócili do Radomia, ocalawszy z wojny. Czwartą ofiarą był sowiecki oficer, Aron Getłach, ciekaw podobno tego, co pozostali przeżyli.
Raczej nie był to napad rabunkowy. Ofiary zostały co prawda bestialsko porżnięte, jakby ktoś je torturował, ale mordercy nie zabrali ani ośmiuset marek z szafy spółdzielni, ani wartościowych towarów. Trop prowadzi gdzie indziej: wczesnym latem 1945 roku w mieście pojawiły się ulotki, w których „wyraziciel głosu Społeczeństwa Polskiego” polecał Żydom wynieść się z Radomia pod groźbą bezwzględnych kar. Tak się składa, że data, którą ów „głos” Żydom wyznaczył, nie jest w polskiej celebrze obojętna: mieli się wynieść do 15 sierpnia.
***
Historię tę opisano niedawno w dwóch książkach: „Fałszerzach pieprzu” Moniki Sznajderman i „Domu, którego nie było” Łukasza Krzyżanowskiego. Oboje autorzy zostali przed tygodniem laureatami Radomskiej Nagrody Literackiej.
Krzyżanowski jest radomianinem, który nie mieszka już w tym mieście, ale jest z nim związany emocjonalnie: dzieciństwem, młodością, rodziną, widokiem z okna na dawne getto. Monika Sznajderman rodzinne związki z Radomiem odkryła niedawno, była tu zaledwie kilka razy. Więc lżej jej oceniać.
Dla niej Radom jest „miastem nieistniejącym”: pustawe niedzielnie ulice, tłumek wychodzący z kościoła, dziko zarośnięta ulica patetycznie opisana przez miejscowego opowiadacza. I niepamięć o nich, przodkach Moniki Sznajderman, wypędzonych lub zamordowanych Żydach. Miasto, którego nie ma, bo nie pamięta.
Niepamięć dotyka dziś wielu miejsc w monoetnicznej Polsce. Nie pamiętamy o Żydach, Niemcach, Rosjanach, grekokatolikach, Łemkach i innych, których przepędzono albo sami ich przepędziliśmy, z naszego świata lub pamięci. Po werdykcie jury Monika Sznajderman napisała, że dziękuje, bo Radom jednak chce pamiętać o sąsiadach. Miło.
Nie wiem, czego chce Radom. Głosowałem na te książki nie z perwersyjnej przyjemności życia w mieście nieistniejącym ani z potrzeby wyrównywania krzywd czy przywracania pamięci. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie: niczego nie da się wyrównać, niczego nauczyć czy choćby zrozumieć. „Tylko teraz wszystko wydaje się gotowe, skończone, niepowtarzalne, ostateczne, straszliwie szybkie i przeraźliwie mroczne, tak jak przyszło; teraz, kiedy patrzymy wstecz, kiedy się oglądamy za siebie. No i oczywiście, jeśli z góry znamy los.” – napisał Imre Kertesz w „Losie utraconym”.
Dla mnie książki Sznajderman i Krzyżanowskiego są ważne właśnie dlatego, że pokazują wybiórcze mechanizmy pamięci, te wybielacze sumień, i przypominają o granicach ludzkiej kondycji, od której nie ma ucieczki. Jakbyśmy się nie zarzekali, tamten los był losem ludzkim, nie nieludzkim. Ludzkie są i zbrodnia, i zapomnienie, i szczęście. Zapisane w jednym zdaniu.
***
A dokoła trwa orgia niepamięci i gorszej od niej pamięci sfałszowanej. Ci wszyscy lukiernicy pamięci, wzdychający do COPu, Gdyni i „aniguzika”, milczący zaś o Narutowiczu, Berezie, pacyfikacjach i majowym puczu. Te wszystkie przebieranki, mundurki obdziargane w combatanckie naszywki, „patriotyczne” naklejki na samochodach. Polska zakotwiczona w walce, na śmierć i życie, bardziej na śmierć, rekonstruowaną coraz realistyczniej przez przebierańców. Wiadomo, władza nad opowieścią daje władzę nad emocjami i umysłami.
Dlatego coraz głośniej tupią pochody, przemarsze z proporcami, rozgrzane racami koloru krwi i pożaru. Bóg na ustach zawiniętych w kibolski szalik, śmierć wrogom ojczyzny. Zamaskowane twarze wirtualnych bohaterów, toczących wirtualne boje, na razie na słowa i symbole: zdrobniały mieczyk jeszcze nie wyrósł w krzyż gamma.
A to wszystko w imię historii – nieprzeżytej, wyobrażonej albo zmanipulowanej. Tupią i krzyczą pokolenia, które nie znają wojny i w większości nigdy nie musiały nawet przez chwilę trzymać karabinu. Pokolenia obrazkowych opowieści, filmowych i komputerowych strzelanek, zwycięskich batalii wygrywanych w piątym życiu, w siódmym niebie.
Znów banał, ale z tych, co nigdy dość: realne życie jest jedno, dlatego ważne są osobiste opowieści, o życiu przeżytym i życiu przerwanym. Ważne są osobiste rekonstrukcje i indywidualna pamięć, nie bojąca się emocji, jak książki Sznajderman i Krzyżanowskiego. Nie mamy nic prócz opowieści.
***
…więc wódka wypita pod pięćdziesiątym nie pomogła i osiedlono mnie na rok w E., ponurym wówczas mieście garnizonowym, z linią tramwajową, która objeżdżała chyba wszystkie tutejsze jednostki wojskowe i z której można było oglądać puste miejsca po wyburzonych budynkach. Poniemieckich, tu też coś było po-, i pamięć też była dziurawa. Opowiadano, że kamienie z wyburzanych budynków trafiały na odbudowę stolicy, tak po sprawiedliwości, dziejowej.
Starych, pruskich koszar nie ruszono, zmienili się tylko lokatorzy. Grube, zimne mury, długie korytarze z żołnierskimi salami po obu stronach, wystarczająco obszerne, by zebrać kompanię na apel z obowiązkowym odliczaniem. Rok gapienia się na burozielone olejne lamperie, maskujące wszelki kolor w trzeszczącym świetle jarzeniówek. Na ścianach propaganda, historia w obrazkach i hasłach. Rodzina N., patroni jednostki: było ich ośmioro, prawdziwa polska rodzina, wszyscy aktywni członkowie PPR, gdy ginęli z rąk faszystów, najmłodszy miał 12 lat.
Korytarz podzielony na rejony do sprzątania, najgorszy rejon to palarnia i łazienki, szczota, ściera, tłok. Zewnątrz też podzielone na rejony: teren ośrodkaszkolenia rozległy, zielonoburo od mundurów, błota, śniegu pobrudzonego spalinami ze starów, skotów, bewupów, wyjeżdżających codziennie w pole. Spaliny szeroko rozwiewał wiatr, bo tu wiało nieustannie, depresyjnie, od morza. Brudny śnieg przewracało się na drugą stronę, gdy miała przyjechać inspekcja. Naprawdę.
Na szczęście już latem wystrzelaliśmy cały zapas amunicji, prawie przeterminowanej, więc w pluchę nie trzeba było wycierać się po strzelnicach. Ale broń czyściliśmy regularnie, zgodnie z mistycznym erotyzmem, z jakim podchodzili do niej dowódcy i armijne regulaminy. Musztra, liczenie i czyszczenie broni, wojskowe nabożeństwa, niekończąca się litania tłumionych bluzgów.
Przed świętami, kiedy z koszar wyjeżdżali prawie wszyscy, odbywało się coś na kształt niedzielnej sumy. Korytarze zastawiano stołami, na których czyściliśmy żelastwo. Wszyscy razem, pilnie i pospiesznie, bo stawką był wyjazd na urlop, a spóźnienie się na lokalny pociąg z E. do M. mogło oznaczać nawet o kilkanaście godzin dłuższą podróż do domu, dla większości bardzo odległego.
Sadystyczne poczucie władzy w taki dzień kręciło dowódców lepiej niż tania wódka w kasynie, ale nas i tak dopadało jakieś nietutejsze rozluźnienie. Tak naprawdę i my, i oni mieliśmy dość i chcieliśmy od tych murów odpocząć. Graliśmy swoje role, ale bez przejęcia.
Nawet nie zauważyliśmy zmierzchu, był grudzień, więc koniec dnia niewiele się różnił od świtu i południa. Ołowiane chmury sprawiały, że świat pod brudną kopułą wyglądał jak nieprzydzielony nikomu rejon. Trochę żartowaliśmy, trochę gadaliśmy półgłosem, cichliśmy, widząc już miejsca, do których pozwolono nam na kilka dni wrócić. I w taki milknący zmierzch uderzyły wystrzały, nie jeden czy dwa, seria, z automatu, długo tłukąca się między sąsiednimi budynkami.
Dopadliśmy do okien: przy magazynie na dziedzińcu jednostki wartownik pochylał się nad kształtem, nieokreślonym, wcale – jak w powieści wojennej – nie przypominającym człowieka. Zawirowało.
Nosze, sanitariusze biegnący z wartowni, śnieg tłumiący rozdeptujący go tupot, cisza, tylko gwizd wiatru wpuszczonego przez otwarte okno. Karetka jechała długo, ale i tak nie miała po co. Wróciliśmy do stołów, zdaliśmy kałasze i pojechaliśmy do domów. Gdy wróciliśmy do E., okazało się, że prokuratura ma już rekonstrukcję wydarzeń.
Tamtego dnia na warcie stali uczniowie ze szkoły podoficerów zawodowych, pierwszy rocznik. Młodzi ludzie, którzy w armii dokańczali szkołę średnią, stając się jednocześnie zawodowymi żołnierzami. Mówiliśmy o nich „konie”, tak się przyjęło dawno temu, pewnie dlatego, że przez pierwsze miesiące tupali godzinami na placu apelowym. Poza musztrą uczono ich strzelania, czołgania i walki wręcz. Sami chcieli.
Po przysiędze dostawali broń i stawali na warcie. Ten zastrzelony był ze starszej klasy, miał wolne i przyszedł pożartować z młodego. Zakrył twarz kominiarką, skradał się jak na filmie, w końcu walnął w metalowe drzwi, hałaśliwie, z kopa. Wartownik zareagował, jak kazał regulamin: dwa razy stój-bo-strzelam, potem bez-ostrzeżenia, ale tamten był coraz bliżej. Przeładował więc broń, jak ćwiczył to wiele razy. Wtedy żartowniś odpuścił.
Młody nie miał żalu, nie, normalnie, w wojsku trzeba mieć jaja. Pewnie pośmiali się obaj, może nawet starszy pochwalił młodego. Ten zeznawał potem, że gadali takie tam, o regulaminie, zajęciach, ćwiczeniach. Pokazywali sobie chwyty obezwładniające, odebrać broń nie jest wcale trudno, trzeba tylko wiedzieć jak i gdzie chwycić, jak szarpnąć. Seria z niezabezpieczonego kałasznikowa weszła starszemu pod żebra, na ukos, w stronę serca. Tak to sobie rekonstruowaliśmy, po świętach.
W domach tamtych dwu nikt pewnie nie świętował. A były to święta Bożego Narodzenia, ustanowione na pamiątkę narodzin pewnego Żyda, który przyszedł, by zbawiać. Zanim zaczął, Herod nakazał wyrżnąć niewiniątka. Tak mówi opowieść, jedna z najważniejszych opowieści świata.
***
Nieważne, czy to opowieść prawdziwa. Ważniejsze, że pokazuje, co chcemy pamiętać, a o czym wolimy zapomnieć.
Nie ma sensu powtarzać po raz kolejny słynnego zdania Gombrowicza o Radomiu, że nigdy nie jest poematem i tak dalej. Dalej zresztą każdy może zobaczyć, a radomianie znają na pamięć. Nawet jeśli generalnie nie zachwyca, to jednak zachwyca. Czasem. Bo zdarzają się tu wydarzenia cudowne, na przekór i na szczęście.
Doświadczenia Gombrowiczów z Radomiem rzeczywiście najlepsze nie były, owszem, Jerzy, brat Witolda, przystosował się do tego miasta i stał się ważną tu postacią, ale on przystosowywał się chyba w ogóle dość łatwo. Zresztą, jak wielu po wojnie, nie miał wyjścia.
Nie były najlepsze to nawet za mało powiedziane, skoro jednym z miejsc związanych z rodziną pisarza było radomskie więzienie. Siedzieli w nim i ojciec Witolda, za rewolucję 1905 roku, dosyć wygodnie – z własnymi meblami i obiadami z restauracji, i brat Janusz, z sadystycznymi kryminalistami w jednej celi, fałszywie oskarżony o kolaborację z hitlerowcami, on, więziony przez Niemców w obozie koncentracyjnym.
Były jednak i jaśniejsze momenty: wszak przedwojenna radomska palestra zasłużyła się dla polskiej literatury bardzo, odrzucając prośbę Gombrowicza o aplikację. Kto wie, co byłoby z jego pisarstwem, gdyby autor „Opętanych” zasmakował w prawniczej karierze?
Żarty żartami, ale kiedy na początku lat 90. ubiegłego stulecia Maciej Bargiełowski, Wojciech Kępczyński i Marek Szyjko wpadli na szalony pomysł, by w mieście, w którym lud wszedł do śródmieścia jak mało gdzie, zorganizować jedyny na świecie festiwal jednego z największych, ale i najtrudniejszych polskich pisarzy, był to akt naprawdę twórczy, bo ironiczny. A oni na dodatek pomysł ten oblekli w teatralne ciało, co wydawało się niemożliwe jak cud. Najcudowniejszy zaś, przynajmniej tak to zapamiętałem, był ten drugi festiwal, Gombra łączący z Schulzem i Witkacym, mimo nie najlepszych relacji za ich życia.
Zapamiętałem tę edycję nie tyle nawet ze względu na repertuar, wspaniały zresztą, ile na rozmach imprez towarzyszących. I na sceny, które w dekoracje zużytego, zmęczonego miasta wnosiły życie, to intelektualne, ale też i ludyczną witalność.
Oto po osypującej się w ruinę starówce, którą z literaturą łączyły tylko wymyślne nazwy spożywanych przez tubylców od świtu do rana tanich mikstur, kojących ból istnienia, snuli się odziani z eleganckim luzem okularnicy. Nieświadomi lokalnych strachów, prowadzący głośne rozmowy, egzotyczne nie tylko ze względu na języki, w których się odbywały.
W poświęconym Gombrowiczowi seminarium pod przewodnictwem profesora Jana Błońskiego uczestniczyli twórcy i badacze naprawdę wybitni, że przytoczę parę nazwisk dla przykładu: Jerzy Jarzębski, Aleksander Fiut, Anders Bodegard, Francesco M. Cataluccio, Allen Kucharski, Olaf Kuhl, Jacques Rosner, Alejandro Russovich. Seminarium odbywało się m.in. we wnętrzach Muzeum im. Jacka Malczewskiego, gdzie za scenografię służyły fragmenty chłopomańskiej wystawy. Miało się chwilami wrażenie, że na koniec musi pojawić się Walek, i może nawet się zjawił, tylko w przebraniu, więc nikt go nie poznał.
Tych ludowych akcentów było więcej, bo i jeszcze biesiada w skansenie, fragmentami przypominającym wieś jaką oglądał Gombrowicz, odpoczywając we Wsoli. Biesiada nie tylko intelektualna, ale i dosłowna, po dwakroć więc upojna, aż niektórym wieczorem zmęczenie nie pozwalało skupić się na legendarnym „Ślubie” krakowskiego Teatru Starego.
I jeszcze postać główna tamtego festiwalu, Rita Gombrowicz, wożona w wielkiej, białej limuzynie, z wdziękiem i godnością znosząca ten hollywoodzki przepych. Patronka i animatorka pierwszych festiwali, ku naszej radości – po przerwie – także i dwóch ostatnich edycji. A we Wsoli gościmy ją co roku.
Festiwal wraca do tamtej, wysokiej formy (i Formy), choć w porze nie tak fotogenicznej, trochę nazbyt dla kultury jesiennej. Pora inna, więc biesiady pod strzechą nie będzie, ale będą pasjonujące debaty i pół setki referatów, i znów Gombrowicz będzie na językach uczonych. Pamiętających, mam nadzieję, o Gombrowiczowskiej przestrodze, że kto o nim zwyczajnie opowiada i nudzi, temu się na języku w trupa przemienia i trupem otwór gębowy wypełnia paskudnie. I tematy, i nazwiska uczestników gwarantują, że tak się u nas nie zdarzy. A że jeszcze młodość z doświadczeniem na konferencji pomieszamy, to będzie tym bardziej interesująco. U nas, to znaczy we Wsoli i w teatrze, miejscach oswojonych Gombrowiczem.
Wsola, od niedawna znów Gombrowiczowska, stara się dawać do myślenia, więc miejscem jest naturalnym. Dla historii literatury to miejsce znaczące, nigdy dość przypominać, bo tu Jerzy Witolda do wyruszenia w świat namawiał, siedemdziesiąt pięć lat temu dokładnie. I dobrze, że go przekonał, bo co to byłby za Gombrowicz, gdyby w kraju pozostał? Co by napisał, jeśli w ogóle by pisał, a nie stał się kolejnym martwym, młodym i zdolnym, którymi nasza kultura i historia z rozmachem szafowały. A tak żywy jest do dziś, o czym uczestnicy i konferencji, i festiwalu będą mogli przekonać się i innych.
Konferencja zagości też w teatrze, przez dzień cały aż po festiwalowy spektakl. Zagości oczywiście na scenie, w „Kotłowni” nieco przypominającej scenografię „Ślubu” wystawionego przed półwieczem przez Jorge Lavellego i Krystynę Zachwatowicz. Trochę więc ten Gombrowicz będzie jednak podziemny, offowy, i słusznie, bo przecież bronić go musimy wszyscy, by się nam w klasyka nie zmarmurzył, mchem nie porósł, słów i form okolicznościowych nadmiarem nie został przysypany.
A bronić Gombrowicza możemy jedynie wciąż na nowo go wystawiając i oglądając, czytając i interpretując, i rozmawiając, słowem i formą tyleż odświętnymi, co nie nudnymi. Więc kończę.
(Muzeum Witolda Gombrowicza wraz z radomskim Uniwersytetem Technologiczno-Humanistycznym zaprasza w dniach 20-22 października na międzynarodową konferencję poświęconą twórczości Gombrowicza. Współorganizatorem wydarzenia jest radomski Teatr powszechny, w którym od 18 do 25 października odbywał się będzie XI Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski.)
Bardziej winna spóźniona wiosna czy raczej przedwczesna lektura, nie wiem. Ale Busko w tym roku nie boskie, pospieszne jakieś, przegapione. Za krótko, za szybko, bez zezwolenia na zwolnienie. Historia bez zakończenia jak zabrana na urlop lektura obowiązkowa: nowa powieść Zbigniewa Kruszyńskiego, czytana w maszynopisie, bez ostatnich stron. A więc bez zakończenia, nadającego sens całości.
Zamiast metafizyki geriatryka. Inaczej niż w poprzednich latach Busko wydało mi się rozmamłane jak park nieodgrzebany jeszcze z liści, którym udało się przezimować. Roznegliżowane, odkrywające swą popeerelowską szpetotę, maskowaną przebierankami i ostrym makijażem. Prasowanie zmarszczek, zachęca kolorowa płachta na nowym budynku rozwalającym stylistyczny ład sanatoryjnej uliczki. Para starszych kuracjuszy w sportowych strojach, nie maskujących zwyrodnień i wykrzywień, fotografuje się na tle ogromnej twarzy o urodzie fotoszopa. On od dawna nie rozprostował pleców, ona odkształcający nadgarstki i palce reumatyzm nosi jak ozdobne bransolety, z gracją.
W powieści Kruszyńskiego, którą czytam dosłownie bez końca, ten sam humor co kiedyś, w poprzednich tekstach, ten sam autoironiczny język, kasujący z końcem akapitu wszelką pokusę sentymentalizmu. Ale gdzieś tu w tę błyskotliwą ironię wsącza się się zgryźliwość (moja czy autora?), pesymizm czatujący za smugą cienia, zgredowatość, by użyć określenia pisarza, z którym o nie wydanej jeszcze powieści opowiadamy, następnego dnia po moim powrocie z B., zebranej w bibliotece miejskiej publiczności. Spragnionej najwyraźniej Wiosny Literackiej, nowalijek, nawet jeśli nie opuściły jeszcze inspektu.
Oczekiwać wiosny od dwóch starzejących się facetów, grypsujących anegdotami z niewydanej jeszcze książki, przypominających kumpli z wojska zamęczających otoczenie szwejowskimi historyjkami? Ratują nas fragmenty czytane przez Kruszyńskiego i ta jego zjadliwa ironia, wywołująca chichot aprobaty nawet gdy jest bezlitosna dla R., w którym publice przyszło żyć i pewnie dożyć. Ratuje nas też wiosna i słońce, gdy rozmawialiśmy poprzednio, była ponura zima, ostra, z ofiarami: nieostrożny bażant zamarzł wtedy na balkonie we Wsoli. Przegapioną przez nas ptasią śmierć odkrył wówczas właśnie Kruszyński.
Pozdrówcie ode mnie najsmutniejsze miejsce świata – pokpiwał z naszego przywiązania do Buska mój syn, dla którego B. pozostaje symbolem peerelowskiej zgrzebności. Nie widział, szczęściarz, Solca Zdroju, z peerelu też pamięta niewiele, choć akurat zgrzebność i szarość mogły utkwić mu w głowie. Kruszyński pamięta lepiej, nie tylko z oczywistych względów metrykalnych, ale dlatego, że obdarzony został niezwykłą pamięcią szczegółu, drobiazgu, smaków, zapachów, detali pejzażu, które w jego samokomentującej się frazie stają się zaskakującymi elementami metafory. Realizm metaforyczno-ironiczny, tak by można nazwać jego styl?
Rodzinny Radom, czyli R., jest dla Kruszyńskiego takim Buskiem, pozostaje nim od i na zawsze, zresztą zmienia się tylko powierzchownie, więc zgrzebność i miazgowatość przeżywanej przed dziesiątkami lat młodości trzyma tu mocniej niż w świecie. Jedną z największych zalet R. jest to, że leży w pobliżu torów, więc łatwo z niego wyjechać – pisze w nowej powieści. Wyjechać i wracać, by cieszyć się z tego, jak daleko się odjechało – dodajmy złośliwie. Wracać, żeby poczuć pewność świętego spokoju, który daje przemiana młodości w przeszłość, ale i tęsknotę do młodzieńczej jednak-wolności, nie ograniczanej przerostem prostaty i innych starzejących się gruczołów. Każda młodość jest wolna, choćby nawet tylko wolnością sikania, o której rezonuje narrator powieści Kruszyńskiego. Powroty bohaterów Kruszyńskiego do R., do mgieł młodości, wcale nie są jednoznaczne: wracają nie tylko po to, by nacieszyć się wyzwoleniem i wyrwaniem w świat, wracają, bo się starzeją, ze wstydliwej tęsknoty do tego, czego już nie ma i nie będzie, ale tu trochę jednak pozostało, zastygło niczym ślady po wyprysku wulkanu.
Pozostało w R. i pozostało w B., gdzie stołujemy się w śmiesznej knajpce z pretensjami do światowości, z galerią obrazków na sprzedaż – wszak i galernicy wrażliwości potrzebują czasem poratowania kręgosłupa, obarczonego przepuklinami od trzymania pozycji wyprostowanej. W hotelowej knajpce z tą swoją udawaną światowością zastygłej jeszcze w tamtej epoce, peerelu, tego lepszego peerelu dla wybranych, na który kiedyś nie było nas stać. Więc wciąż mamy do niego sentyment? Wracamy, by obolałą pamięć wymasować nostalgią?
W parku zdrojowym dziewczyna żywcem wyjęta z powieści Kruszyńskiego. Rozdając reklamowe ulotki, szuka sponsora, na szkolną wycieczkę oczywiście. Co roku kolejni kuracjusze pozwalają się nabierać. Chorzy rodzice, zarabiający jedynie dorywczo i poniżej średniej, rodzeństwo, dziadkowie niepełnosprawni i podopieczni w swej starości, gimnazjalny marketing, uprawiany z wdziękiem ofiary wywołanej do tablicy. – Bożżżeeesz – syczy mi prawie w twarz przekleństwo, gdy wrzucam jej w dłoń garść wygrzebanych z kieszeni drobniaków. Jeszcze kilku takich sknerusów jak ja i zamieści ogłoszenie na randkowym portalu internetowym, oferując usługi ze znawstwem opisywane przez bohatera Kruszyńskiego. Tylko zdjęcie musi dać nie swoje – myślę, zgryźliwością zarażony pewnie poprzez lekturę.
Więc wszystko tym razem było w B. nie tak: kosa na czubku zaokiennego modrzewia zastąpił drozd śpiewak, z nieznośną operetkową manierą. Z parku wyganiało zimno i fałszująca organistka, zniekształcana przez zawieszone na zabytkowym kościółku kołchoźniki. Śpioch kogut, biegający jak pies przy nodze pana, który karmił go będzie dobrze aż po ścięcie, wykrzykiwał pobudkę w samo południe. Trzygwiadkowy hotel-spa-wellnes straszył tynkiem odpadającym po dopiero co zeszłorocznym remoncie oraz sznurkami z wykąpaną w siarce bielizną, dyndającymi od frontu na stylowych balkonach. W chaszczach spętanych plastikowymi torbami, które wiatr kleptoman porwał z pobliskiego bazaru, rozpychał się i puszył dorodny na gody bażant. Puszył się, puszył i …
Właśnie, czy bażant śpiewa?
————————————————
[Powieść Zbigniewa Kruszyńskiego ”Kurator” ukaże się w drugiej połowie roku w wydawnictwie WAB]
Czy Duch Dziejów może – jeśli istnieje – objawiać się w smaku kiełbasy? W jej zapachu? W jej braku i w jej cenie? Czy to reguła: najpierw wołanie o chleb i kiełbasę, kamienie, pałki, strajki, a potem mozolne nadawanie sensu, by pozostało coś oprócz zapachu przypraw i gazów łzawiących?
W porównaniu z innymi polskimi miesiącami ten Czerwiec, 25 czerwca siedemdziesiątego szóstego roku, jest jakby mniejszy, kłopotliwy, wstydliwy. Przez tę kiełbasę, przez szynki wyrzucane z okien płonącego Komitetu, przez wybite szyby sklepów i rozkradzione bele materiałów? Pewnie tak, bo władza zrobiła wtedy wiele, by pokazać, że burzące spokój warchoły to złodzieje, margines, lumpenproletariat. A wśród protestujących byli rzeczywiście i lumpenproletariusze, i nędzarze z marginesu. Wymarzonych, oglądanych przez szybę rzeczy nie kradną przecież syci i bogaci, tylko biedni i zgłodniali. Opowieść o proteście przeciw upodleniu dopisali potem związani z KOR inteligenci. Co nie znaczy, że Czerwiec nie był protestem przeciw upodleniu. Nawet jeśli chodziło o cenę kiełbasy.
Kiełbasa, jej brak lub cena, są motywami równie ważnymi, co niechęć do tyranii czy bunt przeciw niesprawiedliwości społecznej. Idee pojawiają się później, albo obok, wraz z liderami i doradcami liderów. Tak wyglądały wszystkie polskie miesiące. To była ich siła – bo łaknący są odważniejsi i bardziej zdeterminowani. I to była ich słabość, bo łaknących łatwiej spacyfikować kiełbasą lub jej obietnicą. Spałowawszy wcześniej (dosłownie lub medialnie) tych najbardziej zapalczywych. Albo tych, którzy nawiną się pod rękę, dla przykładu.
Zdziwienie korowców, zawstydzenie, że w Polsce jest taka nędza, jaką wtedy zobaczyli w Radomiu. Nieufność wobec nich, niosących materialną pomoc i gotowe hasła – narracje. Jedno i drugie przyjmowane z niedowierzaniem. I tak już pozostało – nie tylko w tym mieście, ale w tym mieście najbardziej. Oporne zakładanie Solidarności, mizerni przywódcy, przetrącony pałką kręgosłup. Zażenowanie i wyrzuty sumienia, schludne i wyprasowane. Dręczące, skrywane pytanie: czy wstydzić się kiełbasy? Dziś, w demokracji, też mamy jej szczególny gatunek, wyborczy. Smakuje dość podobnie.
Literatura nie zauważyła właściwie Czerwca ‘76. Inne miesiące tak, choć rzadko wprost, rzadko opowiadając wydarzenia najważniejsze dla historii. Można odnieść wrażenie, że pisarze woleli działać niż pisać. Najwięcej literackich stron napisano o „stanie po zapaści”. Wtedy też działano tak jakby pisano opowieść, pisano tak jakby zdania rzeczywiście łamały zęby krat. Mrzonki o solidarności międzyklasowej i jedności do dziś przesłaniają fakt, że „robotnicy” nigdy nie zaufali „inteligentom”, zaś „inteligenci” miłością do „robotników” leczyli swoje kompleksy, przede wszystkim kompleks ludzi zbędnych, niepraktycznych. Zamiast pisać, spiskowali. Dlatego literatura nie dała świadectwa. Nawet nie zapisała doświadczenia. Mamy celebrę, nie mamy sensu.
Obchody rocznic, celebra, są łatwiejsze niż myślenie. Myślących często zbywa wzruszenie ramion, myślących krytycznie – głuchota. Głuchota na pytanie Andrzeja Kijowskiego, który w mniej więcej rok po Czerwcu, w „Rachunku naszych słabości”, pytał wątpiąco, czy gdy Polacy odzyskają wolność i wolny rynek, będą w stanie zrezygnować z byle jakiego, ale jednak spokoju, który dawał PRL. Głuchota na długo niewydawaną książkę Sergiusza Kowalskiego „Krytyka solidarnościowego rozumu”, który w dekadę po Kijowskim w imponującej analizie solidarnościowej semantyki odkrywał, że Polacy w roku 80. wcale nie chcieli kapitalizmu, lecz jedynie „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wreszcie głuchota na niedawne prowokacje Stefana Chwina, który w „Dzienniku dla dorosłych” śmiał twierdzić, że wolności i demokracji nie wywalczyliśmy w kolejnych polskich Miesiącach, lecz została nam dana geopolitycznym zbiegiem pomyślności.
Radomski Czerwiec nie ma pomnika, ma kamień węgielny. Tu od dawna niczego nie dokończono, to miasto nie ma formy, daje się ugniatać i wałkować jak ciasto na kluchy. Kluchowatość to jego stan naturalny. Kluchowatość okraszona marzeniami o wielkości. Wtedy spacyfikowane, ze słabą Solidarnością i niechęcią do oporu, w demokrację i kapitalizm moje miasto weszło nieprzygotowane, rozmamłane, i tak zostało do dziś. Nie tylko tutaj, ale tu jakoś szczególnie.
Gdy oglądam kolejne smutne obchody prawie okrągłej rocznicy Czerwca, w głowie kołacze mi pytanie: a co, jeśli przerażające sugestie Kijowskiego, Kowalskiego, Chwina są prawdziwe. Co jeśli wolności nie zdobyliśmy, może nawet nie chcieliśmy jej zdobywać? I co, jeżeli w tych wszystkich polskich miesiącach chodziło może i o wiele spraw, ale najbardziej jednak o kiełbasę? Może dlatego tak obrzydliwie „pragmatyczny” i cwaniacki jest polski kapitalizm, także ten polityczny?
W Radomiu wciąż nie ma pomnika Czerwca, ale jest projekt: pomnik w kształcie bramy, bramy do wolności. „Powiew” (bo tak się nazywa ten projektowany monument) miał być ustawiony tam, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckich wyzwolicieli. Gdyby go ustawić tam teraz, byłby bramą do galerii handlowej. Czy tym miał być Czerwiec? Czy taki jest jego sens ostateczny?