Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: poezja
Data dodania: 8 grudnia 2020

Wypiedalaj, ryknęła głośno, jakby szła na czele ulicznego pochodu. Tak, to też był protest, tyle że ona protestowała tak od lat, coraz to głośniej, coraz bardziej histerycznie. Historycznie to też łatwo policzyć: krzyczeć zaczęła od pierwszego dziecka, pierwszej wpadki, potem jeden bachor na dwa lata, średnio, a miała ich sześcioro, może ośmioro, sąsiedzi nie byli pewni. Drobiazg taki, podobny do siebie i do matki, bo z ojcostwem to różnie. A z krzyku też dzieciaków nie dało się wyrachować, krzyczały wszystkie naraz. I jeszcze ona, najgłośniej.

Protest rósł, pęczniał w niej jak odgrzewana kasza z przedwczorajszego obiadu, zjadała, bo żadne już nie chciało. Wkurzało ją to, kto je tak rozpuścił, bo przecież nie ona. Na pewno nie, nie po tym, co przeszła w domu. Domu rodziców, bo przecież nie rodzinnym, nigdy nie była tam u siebie, zresztą nikt nie był. Więc teraz, gdy nerwy puszczały, uwalniały długo tłumiony krzyk, zamknięty w krtani jak w celi, przecież nie można zbyt długo przetrzymywać w niej bez postawienia zarzutów. Teraz to ona formułowała zarzuty, coraz głośniej, aż przechodnie wybierali drugą stronę ulicy. Na wszelki wypadek.

Na ulicę wyganiał ją razem z tym protestem jej facet, gach, przydupas, kochaś, jak mawiały o nim stare sąsiadki. Nienasycone semantycznie, nie mogły się nagadać w drodze z porannej mszy, mistrzynie polskiego języka szeptanego. Zamknij się, wrzeszczał kochaś, gdy kończyła się skala głosu na pilocie, a oni i tak nie mogli jej przekrzyczeć, ani gach, ani telewizor. Ty łachudrooo…, krzyczał, aż zatykało go ze złości, więc musiał przepijać. Ty kur…, zagryzał bluzgiem, na ostro, żeby nie miała wątpliwości, gdzie jej miejsce.

Co krzyczą dzieci, trudno było zrozumieć, piskliwy i po dziecięcemu sepleniący wielogłos zbijał głoski w jeden szum, taki jak w rurach z wodą, ciepłą, jeśli zapłacone. Może pytały, wierząc w odpowiedź jak w świętego Mikołaja: – Kochasz nas, mamo, kochasz, dlaczego nie kochasz? Tak to sobie wymyślił, cholerne zamiłowanie do literatury pięknej – przecież takim dzieciom nawet nie przychodzi do głowy, by wołać o miłość, jeśli już, to raczej o litość.

Nic na to nie potrafił poradzić, wciąż wszystko zamieniało mu się w tekst kiedyś przeczytany albo wymyślony na poczekaniu. Taki nałóg,  sentymentalna grafomania gorsza od alkoholizmu, jeśli komu pisana. Wszystko jest poezja, powtarzał poeta, młody i modny w czasach i jego młodości. Ale poeta nie skończył dobrze, bo skończył ze sobą. Może odkrył, że to, co pisze, to gówno prawda, bo przeciwnie, wszystko jest prozą, jąkającą się i chropowatą. A już na pewno tu, w tym podziemiu.

On też przeszedł na drugą stronę uliczki, nie wiadomo po co. Odruch, i tak nie mógł nic zrobić. Kiedyś próbował, ale przekonał się, że stróże prawa wolą stróżować niż wtrącać się w sprawy rodzinne. Państwo tutaj szanowało rodzinę od zawsze, bez względu na ustrój, zawsze trzymało się od niej z daleka.

To podziemie, z którego teraz wydobywały się wniebogłosy pomieszane z bluzgami, to nie żadna metafora, zauważył po prostu, że dochodziły one z uchylonego szeroko okienka piwnicznej izby. Znów ta literatura, ale naprawdę nie przypuszczał, że ktoś dziś może jeszcze mieszkać w takim miejscu. Pół piętra poniżej trotuaru, urbanistyczna depresja.

Przypomniał sobie, że przecież zna je, to miejsce, od dawna, z głęboko zagrzebanego w pamięci dzieciństwa. Teraz dzieciństwo zaczęło wracać do niego, zajmowało coraz więcej miejsca w zanikającej pamięci, coraz wcześniejsze i coraz wyraźniejsze. Wciąż jednak nie wiedział: wracało jako suma czy jako różnica, takie tam ckliwe rachunki. Ale konieczne, póki da się robić je w pamięci.

Przed półwieczem to okno, ledwie wystające nad poziom chodnika, też było zawsze otwarte. Nawet zimą, normalną jeszcze, mroźną. Pamiętał, że wtedy było najpiękniej, tak jeszcze w tamtym czasie wypadało mówić: najpiękniej. Z piwnicznego okna wypełzał i snuł się po chodniku obły pas białej pary, mleczny jęzor, stygnący szybko na mrozie, przez chwilę pachnący krochmalem i gorącym żelazkiem. W piwnicy ukrywał się magiel, jakby wolał nikogo nie kłuć w oczy, bezczelnie prywatny. Prywatności zostawiano w nim zresztą sporo, jak to w maglu.

Ale paradoksy własności wspólnej, która tak naprawdę okazywała się prywatna, a potem tej sprywatyzowanej, która stawała się na powrót wspólna, tyle że już tylko dla wybranych, poznawał znacznie później. Żył przecież w czasach ciekawych, zgodnie ze wschodnim przekleństwem. Jednak wtedy, przed półwieczem, magiel – elektryczny, jak podkreślał szyld, również ukryty w bramie, by nie drażnić domiaru – nie miał dla niego nic wspólnego z ekonomią. Przeciwnie, cały był z literatury, która łatwo mieszała mu się z życiem. Mieszając mu w nim zresztą do dziś.

Z praniem chodziło się częściej niż do kościoła, dwa razy w miesiącu, matka była umiarkowanie religijna, ale dewocyjnie pielęgnowała kult domowej czystości. Może i dlatego magiel, do którego wysyłała go, odkąd mógł udźwignąć zawinięty w największe prześcieradło pakunek z pościelą i ręcznikami, przypominał mu małą kaplicę, do której chadzał na msze. Pomieszczenie z maglownicą było tak samo małe, ciemnawe i zasnute przyduszającymi przyjemnie oparami. Tylko mniej zatłoczone.

Już samo wyjście do magla było rytuałem. Wyciąganie nakrochmalonej pościeli, składanie, przeciąganie jej jak liny, potem pierwsza dorosłość, gdy już nie mieścił się pod poszwą, którą rodzice rozciągali nad jego głową. Gdy w końcu zastąpił ojca przy tej czynności, okazało się, że wcale nie jest tak zabawna, jak myślał. I to nie tylko dlatego, że ojciec umarł przedwcześnie, co wtedy zdarzało się ojcom zbyt często.

Zanim to jednak się stało, przez całe dzieciństwo i jeszcze kawał w młodość dźwigał te zawiniątka, bez pośpiechu. Były ciężkie, aż torgła ręka. Dziwne uczucie, jakby zjadały go mrówki, uwięzionego w ich kopcu. Czytał wtedy Karola Maya.

Właściciel magla wydawał mu się stary zawsze, przez te wszystkie lata, bo starość ma wciąż inny wiek, przesuwa się i starzeje wraz z nami. Był też inny niż znani mu mężczyźni. Prawdziwy odmieniec, wtedy rzadkość. Broda, zapuszczona bez fryzjera, już siwawa. Ortalionowy płaszcz, przez cały rok, tylko w upały zamieniany na marynarkę, szarą, nie wiadomo, z koloru czy ze starości. Flanelowa koszula, w taką samą kratę, w trzech kolorach. I sandały, od wiosny do późnej jesieni. Bardzo mu kogoś przypominał, ale dziś nie pamięta już, kogo.

Bo wtedy jeszcze na pewno nie czytał „Mistrza i Małgorzaty”. Biblia, pocięta na czytanki z obrazkami do kolorowania, nie karmiła wyobraźni. Dziecinna wiara w świętego Mikołaja też nie wytrzymała zetknięcia z rzeczywistością, pękła jak gumka przytrzymująca sztuczną brodę, którą ojciec doczepiał sobie w dniu wigilii. Tak odkrył, że nie ma Mikołaja.

Ale nie rozpaczał po odkryciu tej prawdy – taka rozpacz przyjdzie znacznie później, gdy prawda nie jeden raz go zniewoli. Poczuł nawet ulgę, bo jednak bał się trochę tego świętego dziada, dziwnego, poruszającego się zbyt młodo, pachnącego znajomo, garbowaną skórą, której zapachu nie da się nigdy zmyć do końca. Przez pewien czas myślał nawet, że tak pachną wszyscy mężczyźni. I ojciec, i świety Mikołaj.

Gdy zamieszkali w prawdziwym mieście, przy głównej ulicy, od której odchodziła ta z maglem, czas świątecznych cudów i przebieranek miał już za sobą, porzucił go razem z przedmieściem. Monochromatyczny świat próbował ucharakteryzować wtedy rekwizytami z „Trylogii”, która dopadła go jak zakaźna choroba, mutująca wiele razy, więc trudna do wyleczenia.

Na szczęście niedługo potem trafił, zupełnie przypadkiem, na antidotum, też literackie, gruby tom w białej płóciennej oprawie, ze złotymi literami i  wawrzynem na okładce. Dziwaczne zdania, połamane, przygarbione, rymowane jakimś szyfrem. Ogryzmolony dziennik pomyleńca, bezwzględnego dla ojczystego stada, które nie chciało stać się społeczeństwem, głuche na zaklęcia. Gdyby nie te dwieście stron z okładem, a potem te następne, pisane już prozą, pewnie nigdy by nie porzucił bajań o małych i wielkich rycerzach, od morza do morza. I pewnie każdego 11 listopada szedłby w tłumie, nienawistną miłością rozpalony do białości, z czerwoną racą w ręku.

To stało się – i nie stało – później, ale wtedy, gdy siwego maglarza zobaczył po raz pierwszy, skojarzył mu się on z dziadem, za którego przebrał się imć Zagłoba, by dotrzeć do swoich, lirnikiem-przebierańcem, śpiewającym przerażające pieśni o krwawych bitwach i rzeziach niewiniątek. Tyle tylko, że brodaty właściciel mechanicznej prasowalnicy zazwyczaj milczał, może nie miał słuchu. Z dziwnym półuśmiechem spoglądał tylko spod krzaczastych brwi. Naprawdę nigdy nie słyszał, by tamten powiedział choćby słowo, jakby za zębami trzymał nie tylko język, ale i jakąś tajemnicę.

Potem było jak zwykle, wyjechał i nie widywał brodacza przez lata.  Wkrótce magiel nie wytrzymał konkurencji i nowej technologii, mało kto już używał krochmalu, a pościeli z kory, śmieszyła go ta nazwa, w ogóle się nie prasowało. Zapanowały postęp i demokracja, życie miało stać się nareszcie jak w bajce. Ale w końcu okazało się inne, wcale nie bajkowe, przynajmniej dla niektórych. Bardzo wielu niektórych.

Gdy widział go ostatni raz, po latach, mężczyzna wciąż wyglądał jak nie z tej ziemi. Trochę jak potargany chochoł, trochę jak skacowany Wernyhora. Siwa broda, wciąż poprzetykana kruczoczarnymi włosami, sięgała mu prawie do pasa, zahaczając o kartony, którymi tamten obładował swój rower. Mógłby przysiąc, że to wciąż ta sama ukraina, z damską ramą i tak samo jak przed laty piszczącymi kołami.

Mężczyzna najwyraźniej schudł, bo pod prochowcem, niemożliwe chyba, żeby tym samym, zmieścił jeszcze grubą marynarkę, ciepłą kamizelkę z kieszeniami zasuwanymi na srebrne zamki błyskawiczne wyglądające jak baretki medali za odwagę długiego życia, oraz koszulę, oczywiście flanelową i kraciastą, spod której wystawał chyba nowy, zadziwiająco biały podkoszulek.

Zanim tamten skręcił w bramę, tę samą, jeszcze ze śladem po szyldzie, jaśniejącym na ścianie, zauważył, że mimo upału na nogach mężczyzna miał nie sandały, jak kiedyś, lecz stare rozdeptane kamasze, czarne, z dyndającymi jasnobeżowymi sznurówkami, wziętymi z innej pary i z innych czasów. Pewnie marzły mu stopy, świat postarzał się w końcu i krążył w żyłach wolniej. Nie tylko świat maglarza, pomyślał dzisiaj.

Właśnie, dlaczego przypominał sobie to wszystko akurat teraz, uciekając na drugą stronę ulicy przed krzykiem bluzgającym z okienka? Może krzyk zrymował mu się z tamtym milczeniem? Bo również wtedy, gdy spotkali się po latach, mężczyzna nie odpowiedział nawet na jego „dzień dobry”. Nie powiedział ani słowa.

Milczał, jak zwykle, jak zaczarowany albo przeklęty.

Data dodania: 3 marca 2014

W telewizji, która reklamuje się tym, że nie kłamie przez całą dobę, objawiła się poezja. Redaktorowi R., komentującemu spotkanie polityków, którzy zmężnieli nagle w chwili zagrożenia i zawiesili spór swój codzienny, przypomniał się wierszyk z lat dziecinnych, przez dziesięciolecia wbijany do szkolnych głów w imię nauki ojczystego języka i internacjonalistycznego patriotyzmu: są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt, wysączymy ją z piersi i z pieśni.

Rytmiczne jak salwa (albo i trzy salwy) wersy Broniewskiego peerelowska edukacja powinna zohydzić nam na zawsze, a jednak – usłyszane między jedną a drugą wiadomością z dziwnego frontu na słonecznym półwyspie – wywołują ciąg skojarzeń sprawiający, że czarnobiałe informacje z kolorowego telewizora stają się mniej oczywiste, mniej oczywista przypomina się historia, tęskniąca do powtórzeń, dziejąca się na naszych oczach, ciemna jak katarakta.

Broniewski był uwodzicielem, uwielbiał, gdy jego wiersze wprawiały w ruch społeczną rzeczywistość. Wprawiały naprawdę, także wtedy, gdy cały naród miał stanąć przeciwko czołgom, które przecież papierowe, podobnie jak działa i samoloty, aż okazało się, że to czerwone to nie plakatówka, nie farba drukarska, lecz krew. Krwi nie odmówi nikt, ale nie od wszystkich Ojczyzna chciała krew przyjąć.

Władze II Rzeczpospolitej w 1939 roku, gdy wojna wydawała się nieunikniona, nie przyjmowały od komunistów nie tylko ochotniczej gotowości do przelania krwi, ale i wpłat na fundusz obronny. Tak przynajmniej pisał Wiktor Kubar, przedwojenny działacz KPP, we Wspomnieniach o Broniewskim. Rozterki komunistów, czy bronić kraju, który jest więzieniem proletariatu, dla działaczy KPP wcale nie metaforycznym, rozstrzygał – jak wspominał Kubar – wiersz Broniewskiego: Nie było już wówczas partii, ośrodka organizacyjnego i ośrodka myśli politycznej. a jednak to samo działo się i we Wronkach, i w Sieradzu, i w Piotrkowie. We wszystkich więzieniach Polski. Powtarzano tam wtedy wiersz napisany w kwietniu 1939 roku przez Broniewskiego. Wiersz, który brzmiał jak partyjna dyrektywa.

Wkrótce Broniewski – na mocy innej dyrektywy wydanej przez inną, choć pobratymczą, partię – sam mógł sprawdzić, jak poezja brzmi w więziennej celi. Aresztowany przez sowieckich okupantów we Lwowie razem z grupą mocno lewicujących literatów, którym udało się uciec przed hitlerowcami, trafił do więzienia na Zamarstynowie, w dzielnicy znanej przed wojną głównie z fabryki wódek Baczewskiego, w której produkowano świetny winiak. Siedział w jednej celi z Aleksandrem Watem i uwodził, nie przestawał uwodzić. Z pieśnią na ustach, oczywiście, nawet w kacecie:

A Władzio był niesłychanie dzielny, z ogromną siłą, jakieś orlątko. I nie tylko w tym szczerze go podziwiałem. Ja chodziłem inteligenckim krokiem, biegałem w kółko po tej celi. A on – zazdrościłem mu tego –  chodził żołnierskim krokiem, wybijał takt i śpiewał wszystkie legionowe pieśni. Cały czas śpiewał, pięć dób śpiewał – opowiadał Wat Miłoszowi po wielu latach, z niesłabnącym zachwytem, wciąż uwiedziony.

Dlaczego fragment ze szkolnych wypisów, zacytowany przez politycznego komentatora, zaprowadził mnie w te więzienne korytarze? Może w pogoni za żywotnością, nie tylko literacką, ale i zwykłą, codzienną, za głodem życia, który Broniewskiemu kazał śpiewać w kacerze, i zjadać straszliwie słone śledzie, których nie mogli przełknąć współwięźniowie, i zaczarować młodego bundowca spod tej samej celi, by oddał mu cały zapas cukru w kostkach?

Głód życia wbrew sinym chmurom, które dziś – prognoza pogody dziwnie rymuje się z historią – na nasze niebo przygonił wiatr z południowego wschodu.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury