Umierając, ojciec zostawił nie tylko nas. Zostawił też psa, czarnego kundla, nam, nie mieliśmy wyboru. Pies wyglądał jak wypłosz, stercząca sierść na grzbiecie, chudy, wąski tułów na nieproporcjonalnie długich łapach, od razu było jasne, że szarik to z niego nie wyrośnie. Gdy go wzięliśmy, miał prawie rok, a starsza pani, która uratowała go jako zasikaną szczenięcą kulkę, nie miała już siły i nie mogła się nim dłużej zajmować.
Ojciec, już na rencie, mógł, spacery z psem były mu jak najbardziej wskazane przez troskliwą medycynę, musiał dbać, by sztuczne tętnice, które mu wszczepili, nie zapchały się za szybko. Miały cztery lata gwarancji, dosłownie, i ani dnia.
Przywiązali się do siebie jak tylko mogą przywiązać się do siebie pies i człowiek. Ojciec miał podejście do zwierząt, z ludźmi wychodziło mu gorzej. Nauczył kundla wielu sztuczek, a ten wydawał się odgadywać jego życzenia i nastroje. Czasem myślałem, że łączy ich coś więcej niż całą resztę naszej rodziny. Możliwe, że była to choroba.
Pamiętam, jak pies próbował lizać ranę, która otworzyła się ojcu na nodze, żaden stygmat, zwyczajna martwica tkanek. I ojciec czasem mu pozwalał, przerażając matkę. To było jeszcze przed operacją, potem rana się zagoiła, tylko część martwej tkanki stwardniała i sterczała na piszczelu jak kawałek kości, od kości jednak bielsza. Pies chciał usunąć tę narośl, lizał, próbował ją skruszyć albo odgryźć, ale delikatnie, ostrożnie, patrząc w oczy człowieka, czy nie pojawia się w nich ból. W końcu martwa tkanka odpadła sama, chociaż ojciec trochę jej pomógł, obcążkami.
Ojciec zabierał psa wszędzie, pod koniec życia całe dnie spędzał na działce, polubił samotność, choć kiedyś miał wielu przyjaciół, od serca i od kieliszka, jeśli to nie to samo. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, gnało go, ciągnęło, topiło. Teraz włóczył się pies, nie, nie uciekał, po prostu nie wracał ze spaceru. Machał ogonem, ale nie słuchał przywoływania, szedł, gdzie go poniosło, może on wiedział, gdzie i po co, ja miałem wrażenie, że włóczy się dla samego włóczenia. Przestrzeń miasta należała do niego, każde miejsce mógł obsikać, stawało się jego miejscem na ziemi, na chwilę. Pieski świat, wcale nie taki zły. Gdy miał fantazję, odwiedzał nawet babkę, mieszkająca w odległej dzielnicy. Naburmuszona, odprowadzała go potem na pasku od sukienki.
Po śmierci ojca pies nie chciał zostawać w domu sam, uciekał na podwórko przed blokiem, dziesięć pięter po schodach z kapciem w zębach, choćby matka uważała nie wiem jak, wychodząc do pracy. Wrócić na górę nie potrafił, może nie chciał. W końcu zabraliśmy go do dużego miasta, w którym studiowaliśmy, tam też czasem szedł w rajzę i wracał, zawsze, po wielu godzinach. My też w końcu wróciliśmy do R., trochę przypadkiem, nie, nie chodziło o matkę, wtedy już znowu nie była sama. Chyba czuła się jeszcze młoda, zdolna do przywiązania, a może nie o uczucia tu szło, może nie umiała żyć tak bez nikogo, po prostu.
W tamtych czasach mężczyźni umierali młodo, zwykle na serce, kobiety wzruszały się łatwo, płakały na filmach, ślubach i chrzcinach, rozpaczały na pogrzebach, ale ostatecznie musiały być bez serca, skazane na długie życie, potem już najczęściej samotne. Tym częściej, że zwykle dzieci były jak wierne psy, warczały, gdy ktoś nowy siadał w fotelu ojca. Czasem nawet obrażały się, na śmierć.
Matka ze śmiercią w końcu się jakoś ułożyła, miała na nią swój sposób, mówiła na przykład: myślałam, że umrę, tak mi było niedobrze, no wczoraj to też umierałam, tak przed pierwszą, inhalatory nie pomagały, ani vestibo, ani sebri, normalnie umierałam, ale nie umarłam, nie, tym razem, choć nikt nie wie, jak ja się męczę, umarłabym już, to byłby spokój, i wy byście mieli, bym was nie męczyła.
Nie umierała jednak, oczywiście, czekała na zaprzeczenia i zagadywała śmierć, na śmierć. Im starsza, tym łatwiej płynęło jej to gadanie, potokami, do słuchawki, nieważne było, kto jest po drugiej stronie, nie milkła i nie słuchała, nie potrzebowała odpowiedzi, jakby tylko chciała nagadać się na zapas. No przecież nie słyszę dobrze, mów bardziej do słuchawki, czekaj, przełożę do lepszego ucha. Mówiła coraz wolniej i coraz głośniej, znów to samo, mniej więcej, umierała, ale nie umarła, spała, ale się przebudziła, za wcześnie, nic nie będzie robić, dzisiaj, ale tamto to musi, mięso, bo przecież nie wyrzuci, kilo dziesięć, kosztowało, osiemnaście złotych w promocji. W stokrotce, no przecież gdzie?
Głuchła rzeczywiście, naprawdę słyszała gorzej, więc nadała sobie prawo do niesłuchania, skupiona na sobie, na dniu i materii, stawiających coraz większy opór, w strachu, że nie poradzi, gdy pomoc nie przyjdzie, tylko swoja może być ta pomoc, on, ona, oni. Kargulowa gramatyka, sami swoi, bo nikogo obcego za próg nie wpuści, żadnej tam kobity do sprzątania, pani do okien, sam umyjesz, jak będziesz mógł, jak odpoczniesz, trochę, tylko szybko, bo wiosna, a tamta to przecież nie wiadomo, kto to jest. Ty wiesz? No to wiesz, ale ja nie wiem.
Rozbierała się coraz wcześniej, zaraz po lokalnych wiadomościach o siedemnastej trzydzieści, i kładła, pod kołderką ciepło, a potem do słuchawki rozbierała te swoje dni i noce na elementy pierwsze, a może i ostatnie, rozmieniała na drobne: kłucia, ściskania, dyszenie i duszenie się, nogi jak z waty albo jak z ołowiu, inhalacje, frustracje, no tak się zdenerwowałam, gdzie ten telefon, idioci politycy w telewizorze, łobuzy, o czym oni mówią, coraz mniej rozumiała, coraz mniej było do rozumienia, ale dzięki nim nie zasypiała; a i jeszcze ranki, na nogach, i włosy, nigdy nie gojące się i nigdy nie uczesane jak trzeba; i to za oknem, sąsiedzi, gołębie chcą gniazdo, akurat u niej, u nikogo innego, do szału mnie doprowadzą zasrańce, a pijani i ćpuny przed blokiem, a teraz jeszcze pożary, drugi w ciągu miesiąca –
– i mówi o tym bez przerwy, nie dając sobie przerwać, ale, ale żeby tylko nie pomyśleli, że ona się tak rozczula, bo naprawdę już nie może, nawet kiedy musi, nie narzeka przecież, mówi tylko; przecież muszę, odpowiada, gdy upominam, żeby się oszczędzała, przecież nikt tego nie zrobi za nią, ale tą podłogę to musisz zrobić koniecznie, dawno nie była robiona, jak się czujesz, wyglądasz na zmęczonego, ruszaj się więcej i piwa nie pij, ale przyjdziesz, wiem, że upał, dokucza mi przecież, zobaczyłbyś jak tu jest. Zobaczę, na pewno, mało co jest tak pewne.
Zakupy też robiła na zapas, jak do schronu przeciwatomowego albo jakby jutro mieli zakazać handlu nie tylko w niedziele, zamawiała na wyrost i donos, niech będzie, zostanie, to zamrożę, ususzę, w końcu nie wiadomo, kiedy znów przyjdziesz, kiedy ktoś przyjdzie, choć przecież zawsze wiadomo, i kiedy, i kto, jeśli ja nie będę mógł. Kiedyś rzeczywiście zjawiałem się rzadziej, raz na miesiąc, telefon musiał wystarczyć, zresztą nie była sama, Łysy przychodził codziennie, robił drobne usługi, zakupy, naprawy, opłaty.
Był mistrzem bycia, powszedniego, stałego, zwyczajnego, obiad, gazetka, zmywanie, podglądanie sąsiadów, obgadywanie. Wesoły, podśpiewywał, żartował, był cierpliwy. Do czasu, znikał zwykle, a właściwie niezwykle, bo zawsze ciężko obrażony, gdy tylko pojawiały się kłopoty, choroba, szpital. Żył lekko, motylek ze sporym brzuchem, ściemniacz, lawirant, działacz, były. Wychodził na swoje, a potem wracał, przyjmowany zawsze ostatni raz, już na pewno ostatni. Starałem się go nie spotykać, gdy się dało.
Zaczął pojawiać się chyba niedługo po śmierci ojca, dobrze nie wiem, przyjeżdżałem wtedy tylko na soboty i niedziele. Raz się zasiedział, dosłownie, w podkoszulku na ramiączka, zadomowiony wyraźnie, nie dało się ukryć, nawet nie próbował. Witałem się z matką, w kuchni, ręce miała uwalane mąką, robiła pierogi, uwielbiałem je, on chyba też.
Nastawiała wodę, mówiła, mówiła, trochę skrępowana, plątała by się pewnie, gdyby nie lilipucie wymiary kuchni, całkiem ślepej na dodatek. Udawałem, że nic nie widzę, zagadywałem, coś właśnie opowiadałem, mało ważnego, gdy usłyszeliśmy warczenie, dziwne i obce, nasz pies nigdy tak nie warczał. Pomieszkiwał już wtedy z nami w dużym mieście, więc gdy przyjeżdżaliśmy do rodzinnego domu, obwąchiwał najpierw kąty, jakby ciągle szukał, w końcu kładł się przed fotelem, w którym kiedyś posiadywał ojciec, zrezygnowany, z pyskiem opartym na przednich łapach.
Tym razem jednak fotel nie był pusty, siedział w nim Łysy, ale siedział tak, jakby już bardzo chciał wstać. Nie mógł jednak, bał się, pies leżał przed jego stopami, ściągnął wargi, pokazując wszystkie zęby, a potem, nie przestając warczeć, pazurami prawej łapy zaczął szarpać kapcie na nogach Łysego, mocno, aż tamten jęknął. Gość miał na nogach kapcie ojca, poznałem, były prawie nowe, widocznie matce szkoda było wyrzucić.
Zawołałem psa, nie chciał odpuścić, w końcu poszliśmy na spacer. Szedł na smyczy, przy nodze, także potem, gdy odpiąłem go w parku. Wróciliśmy więc szybko, matka była już sama. Kilka miesięcy później wróciliśmy do R. na dobre, przynajmniej wtedy nam się tak wydawało. Wyjeżdżałem jednak często, do pracy, na akord, kilka, kilkanaście dni poza domem. Nie wiem, czy poszedł mnie szukać i zabłądził, choć nie błądził nigdy, nawet w obcym lesie, ale był przecież coraz starszy. A może stało się coś gorszego.
Szukaliśmy długo, po całym mieście, wtedy okazało się, że nie jest wcale takie małe. Byłem nawet w schronisku, psy rzucały się na siatkę kojców, gryzły druty, wyły i ujadały, choć nie wszystkie, niektóre już jakby pogodziły się z losem. Wiadomym, bo wtedy te najdłużej siedzące w schroniskach usypiano, zupełnie legalnie, tak się nazywało to zabijanie, jak kołysanka.
Jeden z zamkniętych psów był szczególnie głośny, skamłał i szczekał jakby mnie znał, nawet trochę podobny do naszego kundla. To nie był on, przecież nie zapomniałbym go w ciągu kilku dni, ale potem jeszcze długo budziłem się w nocy i myślałem, czy aby na pewno, a jeśli się pomyliłem, jeśli to tylko tam wyglądał inaczej, wśród tych innych psów, stłoczonych w ciasnych boksach na niewielkiej przestrzeni. Czy naprawdę mógłbym go nie poznać?
Jeszcze później, po kilkunastu latach, matka trafiła do szpitala, to wtedy zaczęła swoje codzienne umieranie. Potrzebne były jakieś stare papiery medyczne, pojechałem więc do jej mieszkania i zacząłem szukać tam, gdzie kazała. Nie było, wyciągnąłem kolejną szufladę z kredensu, wysypałem papiery na podłogę, żeby niczego nie przegapić.
Na samym dnie leżało kilkanaście kopert przewiązanych gumką recepturką. Sparciałą, jak się okazało, bo gdy wziąłem paczkę w dłoń, gumka rozpadła się i uwolniła koperty. Większość była porozrywana niedbale, jakby ktoś bardzo się spieszył, a nie miał noża pod ręką. Część wyraźnie pognieciona, ktoś potem próbował je prostować. Zacząłem czytać, bezmyślnie, pierwszy z brzegu list, który wysunął się z ozdobnej koperty. Ktoś pisał, że nie może się doczekać następnego spotkania, że pocałunki, że pamięta, nie może tak dłużej, czeka, kocha, nieortograficznie, przez samo ha. Pisała kobieta, do ojca, mojego, dawno, bardzo, ale nie aż tak, żeby mnie nie było, co zeznawały kulfoniaste daty, pomazane szminką, odbitą nieudolnie pod podpisem. Pisała kobieta, ale nie moja matka, matka nigdy nie robiła błędów.
Litery rozmywały mi się w oczach, zmierzchało. Wcisnąłem niedoczytany papier nie patrząc, skąd go wyciągnąłem, wrzuciłem koperty do szuflady, byle jak, mieszając chronologię, przyrzuciłem je rachunkami, zapłaconymi przed czasem, na wszelki wypadek, i wynikami analiz medycznych, diagnozami z krwi i kości.
Potem siedziałem nie zapalając światła. Przez chwilę miałem wrażenie, że słyszę skrobanie psich pazurów ślizgających się po świeżo zapastowanym parkiecie. Złudzenie.
Wracałem nie mając pojęcia, że już czai się gdzieś, w moim pobliżu,
pies okropny, chwytający za gardło, przypierający do muru…
(Witold Gombrowicz, Dziennik 1958)
Wrócił upał, więc podwórkowe gołębie ogłupiały bardziej niż zwykle. A i tak podobno mają mózg mniejszy niż oko. Tak mówią ci, którzy miejskich gołębi nie cierpią. Nazywają je szczurami ze skrzydłami i jest ich większość.
Więc upał i od razu dwa placki z krwi i pierza na uliczce za oknem. Jeden z rozjechanych ptaków wygląda tak, jakby koła samochodu przyłapały go, gdy rozkładał skrzydła do lotu. Nie zdążył, a teraz zadowolona sroka, połyskująca pogrzebową czernią, rozdziobuje to, co pomiędzy rozłożonymi skrzydłami, gołębie truchło, którego nikt nie sprząta przez kilka dni.
Stara kobieta znów karmi ptaki zmielonym suchym chlebem. Wyciąga foliowy worek z okruchami z wózka na zakupy i rozsypuje żółtawy proszek przy ścianie śmietnika. Ubrana w przypadkową elegancję z grzebalnika, handlującego zawartością opróżnianych na zawsze szaf, głowę trzyma wysoko, sztywno, aż nienaturalnie. Wygląda dostojnie jak stara czarodziejka sypiąca kosmiczny pył na brudny chodnik, ale to nie dostojeństwo ani czar, nie, musi uważać, by nie zsunęła się jej peruka. Tania, źle zrobiona, więc oczywista. Przykrywa nią zbyt rzadkie włosy, z drugiego piętra widziałem od dawna, jak rośnie jej plackowata łysina.
To moje okno, wysoko, ale nie na tyle, by rozmazywały się szczegóły, to świetny punkt obserwacyjny. Widok na śmietnik nie przeszkadza, przeciwnie, śmietnik to miejsce, którego nikt nie może pomijać, każdy pojawi się w nim wcześniej czy później. Nikt nie umknie mojemu patrzeniu.
Śmietnik wygląda schludnie, przynajmniej od zewnątrz, w części zbudowanej z brązowej cegły, przykrytej falistym, zielonym dachem. Jest jednak za mały, ciągle za mały, za każdą zmianą prawa narzucającego przebieranie w śmieciach. Wygląda naprawdę imponująco, jeśli przypomnieć sobie te kilka wysokich blaszanych kubłów, które nam, okolicznym, wystarczały zanim nadszedł kapitalizm. Teraz śmietnik rozpycha się jak brzuch w za ciasnych spodniach faceta, którego stać wreszcie na czeskie piwo.
***
Może to właśnie widoku z okna nie mogła znieść poprzednia lokatorka mieszkania, które nasze stało się pod koniec komuny. Zamieniliśmy się, towarowy obrót pierwotny, T. poszła do mniejszego, na nowszym, gierkowskim osiedlu. Tam pokój z kuchnią, tu trzy gomułkowskie klitki, w sumie niewiele większe. Ale w peerelu to liczba pokoi była oznaką statusu, miejsca w hierarchii, szczebla w karierze. Gdy się przeprowadzaliśmy, traciło to już znaczenie, ustrój stawał się miniony, słusznie.
Zanim uwiądł, zdążył jeszcze zabawić się życiem T., wynosząc ją na szczyt, by zaraz strącić na śmietnik, metaforyczny, historii. Została członkiem komitetu centralnego partii rządzącej, funkcja dekoracyjna, z rozdzielnika, może pasowała im w tej kadencji szwaczka w wieku po Balzaku, z wykształceniem średnim i to bardzo, skórzanym, ale z wystarczająco wielokrotnie ostemplowaną legitymacją partyjną.
Rządzili inni, ale członkowie KC mieli wiele przywilejów, ważnych, bo codziennych, większe kartki na mięso, większe mieszkania, przydziały na fiata dużego, a nie małego. I jeszcze ta waga osoby, osobista powaga z urzędu, znani towarzysze ściskający dłoń, siedzący na stołówce w domu partii trzy stoły dalej. A we własnym domu podniecająca zawiść sąsiadów, czerwone od gadania baby przed klatką, w poliestrowych kwiaciastych fartuchach. Ich łypiące naszepty.
Gdy przestała być ważna, ta zawiść, teraz już radosna, nie dawała jej żyć. Przestała przed końcem kadencji, za co, różnie o tym mówiono, że nie za kołnierz i takie tam, bardziej zresztą szeptano niż mówiono. Nagle mieszkanie stało się za duże, całe dnie nie wychodziła, obijała się od okna do okna, na przestrzał, zatrzymywała nagle w półkroku, nie czując przeciągu, niosącego smród od strony śmietnika, opróżnianego za rzadko.
Pocieszała się, jak mogła, wciąż miała wielu towarzyszy, innych już, bez legitymacji, ale wierniejszych, bo sprzedawała naprawdę tanio. Jeszcze kilka lat po zamianie mieszkania i ustroju, szukali jej towarzystwa. Pukali po nocy do już naszych drzwi, konspiracyjnym rytmem: słonina, rąbanka, bimbru szklanka. Skacowana wyliczanka, po ka-ce.
***
To właściwie mogłaby być ona, gdyby jeszcze żyła, ta stara kobieta z brudnym ptactwem u nóg. Święta gołębiara, z gównianą winą wobec świata. Gadająca do tych swoich gołębi, skaczących sobie po łbach, byle wcisnąć się bliżej okruchów, jak do bliskich, czule, mamrotliwie. Może przeklinając pod nosem nauczyciela z sąsiedniego bloku, po godzinach weselnego grajka, z którym pokłóciła się wczoraj, na wyzwiska. Siwy, ale niestary jeszcze, mógłby być jej synem, może, ale przecież ona ma, miała dzieci.
Nie tylko jego denerwuje biały od ptasich odchodów chodnik przed śmietnikiem, upstrzony odpadkami, porzuconymi przez ludzi albo wywleczonymi z pojemników przez ptaki i wiatr, a tu jeszcze to stare babsko przyzwyczaja zasrańce do karmienia, zlatują się z całego osiedla, wnuczki niech karmi albo chłopa, jak ma, wariatka.
Dudniło między blokami, nie przebierała w słowach, on odgryzał się, ale odchodząc, na wszelki wypadek, wariatka, chamisko, lecz się, spieprzaj dziadu. Poszła w końcu, on jednak wcześniej, machnąwszy ręką. Szczupły, wyprostowany, schludny do kantu. Rozglądał się po oknach, w których falowały firanki potrącane oddechem i niezgrabną ręką staruszków, jakby szukał poparcia. Zaskoczyło go, że tak wiele okien jest gołych i martwych.
To pewnie on na ścianie śmietnika przy gołębim paśniku powiesił w końcu kartkę, obwieszczenie z domowej drukarki, a w nim paragrafy: kto niszczy lub zanieczyszcza, podlega karze do wysokości albo, zabrania się, służby powiadomione zostaną, stosowne. Może się i przestraszyła, bo przestała przychodzić.
Gołębie zostały. Czekały, wciąż jeszcze zwabiał je jeszcze stukot wózka na zakupy, tłukącego się po nierównej kostce. Taki wózek, kawałek brezentu na metalowym stelażu zawiązany u góry na kokardkę albo ściśnięty troczkami z plastikową kulką na końcu, ma tu prawie każdy emeryt, nie tylko święta gołębiara. Gdy wychodzą po zakupy, wyglądają jak właściciele starych leniwych psów, zmuszający je do spaceru, powolnego, przy nodze.
***
Żeby ich upolować, zatrzymać w kadrze okna, darmowe bezkrwawe safari między ciasno ustawionymi blokami, trzeba wstać o świcie, bo wychodzą zanim słońce zatka aorty rozpaloną złocistą lawą, zanim pęcherzyki płucne zasypie drobnym przezroczystym piaskiem tak, że w końcu ołowiane nogi utkną w miejscu, jak kiedyś ołowiane żołnierzyki, które nie potrafiły maszerować bez pomocy ręki wprawiającej je w ruch, dzielącej się życiem.
Turkotali tymi wózkami cicho, za cicho, by zbudzić tych, co mogli jeszcze pospać. Dla muszących czuwać ten turkot był jak pobudka. Kiedyś, po innym turkocie można było nawet rozpoznawać dni tygodnia. Tamten był głośniejszy, bo po betonowej kostce ciągnięto walizki, na twardych, kręcących się we wszystkie strony kółkach. Brzmiały jak werble, zbliżające się do okien i drzwi klatek schodowych, już wtedy zakodowanych dla obrony przed obcymi. Werble mijały blok pospiesznie, bojowa muzyka oddalała się, cichła, potem nadciągali następni. Ale to nie był szturm, lecz odwrót.
Kroki żwawe, pospieszne, choć walizki ciężkie, wyjeżdżali młodzi, na studia, do pracy. Wracali w piątkowe wieczory, coraz rzadziej i wolniej. Czekający na nich starzeli się od tego czekania, tygodnie spędzali byle jak, byle szybciej, jak bimber na sprzedaż w melinie. Piątkowy turkot brzmiał im jak marsz zwycięstwa, piękna osiedlowa oda do radości. Dostawca kostki, po której turkotały walizki, reklamował się hasłem: piękno zaklęte w betonie. Wątpliwe jednak, by miał na myśli te dwa dni wyrwane samotności.
Zaklęcia i modlitwy przestawały w końcu działać, powroty stawały się nieregularne, coraz rzadsze, o coraz dziwniejszych godzinach, po nocy lub świtem, szarym, wymęczonym. Rytm powrotów dyktowały tanie linie, wykreślające drogi do lepszego świata. Młodzi wyjeżdżali na stałe, które najpierw nazywało się kilka lat, do dorobienia, ale zawsze dorobić się można więcej, tylko potrzeba czasu, więc nie starczało go już na odwiedziny.
Zresztą podróże wcale nie kształcą, to bzdura, drogę do domu zna każdy głupi, zaś powroty kosztują. Nawet tanimi samolotami, które wylatują i przylatują wtedy, gdy zadomowieni w lepszym świecie śpią, odpoczywając po kolejnym dniu, który wpłynął na konto.
Wracali już tylko na święta, wyjeżdżali po paru dniach, czasem później – bo tani lekarz, tani alkohol, duża rodzina. O powrocie na stałe już nie mówili, wszystko jedno: z Austrii czy Australii, w głowie jednakowo daleko. Dusili się tu, w za ciasnych mieszkankach, za ciasnych świątecznych garniturach i tematach przy stole: schowaj, mamo, ten talerz, przecież i tak nikt nie przyjdzie, nie ma gdzie rozłożyć suwenirów, zdjęcia pokazać, filmik.
Potem nad wszystkim zapanował Internet, więc nie wracali nawet na święta, skajpowali się co tydzień, dwa, potem nie było już o czym gadać: rosną, tak, rosną, dzieci, konta, domy. Starzy prostowali się przed komputerem, zakładali bluzkę do wyjścia, choć nigdzie się nie wybierali, niedzielną koszulę, choć dzień był powszedni jak wszystkie. Sztywnieli, milkli, trudno tak mówić do obrazu, jak dziad. Ale słuchali, zawzięci, by jak najwięcej spamiętać. Nazajutrz turkotało mniej, wózki cierpliwie czekały na spacer, oparte o ścianę bloku, obok właścicieli, którzy napotkanym znajomym przekazywali wieści, świeże, choć już wczorajsze.
Turkot wyprowadzanych wózków cichł jednak nie tylko dlatego, że stali i gadali, bez końca. To tak się tylko mówi, bez końca, wszystko się kiedyś kończy, każda opowieść. Cichło więc dokoła, bo w końcu odchodzili, też po cichu, w szpitalach, hospicjach, na peryferiach. Czasem ktoś zdążył przylecieć, przytrzymać rękę, zamknąć powieki. Albo chociaż zadzwonić, najczęściej głuchym już telefonem: nie odchodź, kocham, przyjadę, będę, częściej, pomidor.
***
W końcu rzuciłem palenie, bo zdrowie, więc rzadziej wyglądałem za okno. Tym wyraźniej jednak widziałem, jak przed śmietnikiem przybywa mebli, wynoszonych z domów umarłych, i worków z nieznośnie staromodnymi ciuchami, prutymi lub zaszywanymi co roku, rzadziej z papierami, zdjęciami, książkami. Najrzadziej na śmietnik trafiały obrazy, święte z reguły.
Te kłopotliwe resztki biografii chyba jednak gdzieś wywożono, może palono, choć przecież nie były bardziej intymne niż kanapy pobrudzone wydzielinami, tymi dającymi życie, przemieniającymi w nie materię, i tymi kończącymi odchodzenie rozpisane na wiele dni, zwyrodnień, jaskr wbrew nazwie zaciemniających świat, miażdżyc zgniatających pamięć aż po najdroższe wspomnienia, teraz płacone bólem.
Rozkręcała się na dobre, czy na pewno?, wymiana, nie tylko mebli, ale i okien, drzwi, tapet tłumiących kiedyś odgłosy i samych odgłosów. Nowi lokatorzy wydawali nowe, głośni, warczący w jakimś dziwnym dialekcie, który nawet wśród ciszy nocnej nie przypominał polszczyzny. Wracali pewni swego, falą, trochę dorobieni, a trochę nie, trochę więc jakby nie wyjeżdżali. Zasiedlali sąsiedzkie mieszkania, coraz bardziej opuszczone, z lokatorów i z ceny.
Całymi tygodniami słychać było teraz, jak stukotem tłuczonej terakoty, piskiem wierteł i zgrzytem szlifierek czynią sobie poddanym raj przywrócony. Kurwy z otwartych okien latały w powietrzu głośne jak wrony i bardziej uparte od gołębi, w pojemniku z metalowej siatki odbijały słońce puszki po piwie o nieznanych tu markach. W końcu jednak wszystko wracało do powszedniości, deszcz i upały odkrywały dalej ciepły jeszcze styropian na ścianach bloków, samochody od dawna nie mające gdzie się podziać rozjeżdżały już rozjeżdżone trawniki. Tylko bluzgi i ptaki nie cichły, strasząc się nawzajem.
***
A ona jednak się nie przestraszyła, wróciła w kolejny duszny dzień, patrząc hardo na boki. Wymęczone upałem gołębie zlatywały się wolniej, spokojniejsze, nawet nie próbowały walczyć z kawkami i sroką. Siwy choć niestary nauczyciel pewnie pojechał na wakacje, od paru dni nie widać jego wymuskanego samochodu. Przechodząca koło śmietnika sąsiadka spod siódemki może by się i odezwała, ale nie ma już sił na kłótnie z gołębiarą, zgarbiona coraz mocniej, w drodze do kościoła, dwa razy dziennie. Nikt jej już nie odwiedza, żadna z córek, z Austrii czy Australii, żadna różnica. Ubiera się tylko na czarno, jakby już nie na dzieci czekała.
Lunęło w końcu, nareszcie, pod wieczór, wicher, pewnie oberwała się chmura, coraz gorzej mocują je na wysokościach. Spłukało odchody i plamy po ptakach. Ludzie chowali się pod balkonami, na które wybiegali inni, chować pranie, pościel, pelargonie w plastikowych skrzynkach. Zatrzaskiwanie drzwi, zasuwanie firanek, ruch za nimi spływający po szybach wraz ze strugami wody.
W moje okno uderzył ptak, przerażony albo za słaby na wiatr. Na szybie pozostawił mokry, tłusty ślad, kreska szeroko rozłożonych skrzydeł, nieregularny owal łebka, skręconego uderzeniem. Dobrze, że nie mieszkam na parterze, któraś z sąsiadek mogłaby w przekrzywionym śladzie na szybie dostrzec znak świętej gołębicy.
Trzeba to będzie umyć, bo wygląda jak tamte okna, których nikt nie zamyka nawet w deszcz, bo i od dawna nikt ich nie otwiera. Nieruchome i mokre, przypominają niezbyt ostre fotografie, ledwo co wyjęte z pojemnika z utrwalaczem. Może gdy wyschną, okaże się, że zapisały twarze odchodzących po cichu. Albo cień czarnego psa.
Odchodzących jest teraz więcej niż tych nowych, głośnych. Czernieją więc niezasunięte do końca firanki i złuszczone futryny, słońce nie potrafi przebić się przez szyby ściemniałe od kurzu. Opustoszałe wnętrza wsysa zaduch. W języku urzędników nazywa się je pustostanami.
Ci, co jeszcze zostali, wychodzą coraz rzadziej. Boją się już i słońca, i zmroku. Między blokami snuje się ciemna, gęstniejąca pustka, o której lepiej milczeć, może przytrafić się każdemu.