Opowiadał mu dziadek, to działo się, gdy jeszcze nie było tu autobusu, nie było niczego, a on musiał dojść na randkę, nie, wtedy jeszcze nie z babcią, ale z inną, której zresztą było mu żal do końca, musiał i chciał, to drugie pewnie bardziej, więc ruszył z tej wsi, na której mieszkał, bo w mieście nie dał rady się utrzymać i musiał uciec znów na wieś, więc jeszcze raz: teraz ruszył do tego miasta, przeklętego, ale kuszącego obietnicą powrotu, ruszył szybko, ale nie za bardzo, na tyle, żeby nie zmęczyć się zanim dojdzie, po blisko trzech godzinach marszu, bez przerw, jak bez przerw były zdania, którymi teraz mu to opowiadał.
Później robił tak już zawsze, gdy było mu po prostu źle na świecie. A właściwie nie po prostu, bo nigdy nie wiedział, dlaczego jest mu źle, więc nagle wstawał, z łóżka albo od stołu, wychodził i szedł przed siebie, daleko i długo, jakby myślał, że tam gdzieś znajdzie powód, przyczynę tego, że jest mu źle, nawet nie znał słowa melancholia. Nie znajdował, więc wracał.
Robił tak do końca swoich dni, wielu, wydawało mu się czasem, że zbyt wielu. Wychodził przez wypaczoną bramę od strony pola, nigdy nie zrobił tu łatwiejszej w użytku furtki, chociaż zamierzał. Za bramą zaczynała się krzywa ścieżka, z roku na rok mniej widoczna, pozarastana wysoką trawą i badylami chwastów. W końcu stała się niewidoczna, istniała tylko w pamięci, automatycznej, zmagazynowanej w mięśniach.
Ale za to wokół, na pustym kiedyś ugorze, porosły brzozy samosiejki, całkiem spore, choć cienkie, bo wysiały się gęsto, za gęsto, by stanąć mocno na ziemi. Wyglądały malowniczo, szczególnie jesienią, jakby ucharakteryzowane do filmowej sceny, symbolicznej, owinięte ni to zwojami papirusu czekającego na zapisanie, ni to bandażami, ale takimi jak na starym filmie, jeszcze nie nasiąkniętymi czerwienią, bo kiedyś widzom oszczędzano widoku krwi.
Podczas tych marszów najbardziej lubił, gdy ukośne światło zachodu, dla niego zawsze zbyt wczesnego, sprawiało, że trawy przed kępami brzóz robiły się pożółkłe jak stare listy lub książki, a kontury drzew wyostrzały się i nieruchomiały, zawsze w tym momencie, gdy wiatr porzucał dzień, wiedząc, że już nigdzie go nie wyciągnie przed nocą, na żadną włóczęgę przeciw czasowi.
A dalej, w miejscu, gdzie kończyła się istniejąca tylko w pamięci ścieżka, rosły modrzewie, za nimi iglaki, ciasno, potem znów ugór, pokryty trawą i odchodami saren, przeganianych czasem przez dziki, szukające pod darnią lepszego życia, którym według nich jest po prostu lepsze żarcie. Psy płoszyły sarny, goniąc je długo, ale zawsze tak, żeby nie złapać. Natomiast gdy czuły ostrą woń dzików, udawały, że nic nie widzą i nie słyszą, a potem nagle postanawiały zmienić tradycyjną trasę spaceru albo od razu zawrócić na podwórko. Czasem tęsknota jest instynktem samozachowawczym.
Więc chodził tam, na te nie kończące się o żadnej sensownej porze spacery, niespieszne włóczęgi bez marszruty, w poszukiwaniu sensu smutku albo dla zgubienia go, zachodzenia na śmierć, skołowaną od powtarzających się szlaków. Nie zaprzestał snucia się po polach także długo po tym, jak ortopeda zabronił mu łażenia po nierównym, z powodu kolan, w których wytarła się jakaś maź, bo wyciera się w końcu, na starość, jak wszystko. Nie porzucił włóczęgi nawet wtedy, gdy lekarz zakazał mu stanowczo jakiegokolwiek intensywnego ruchu, a potem nogi bezczelnie odmówiły posłuszeństwa, zaś w głowie przesunęła mu się jakaś zapadka i tracił równowagę, nawet gdy stał w miejscu, musiał łapać się krzeseł, stołu, ściany, żeby nie upaść. Trasy robiły się więc coraz krótsze, czasem znosiło go ze ścieżki na nierówności ugoru, niebezpiecznie, ale przecież nigdy nie ośmieszyłby się przed samym sobą, posługując się kijkami bez śniegu i nart.
Wydawało się, że chodzi nawet i wtedy, gdy już nie mógł o własnych siłach wstawać z fotela, w którym na koniec przesiadywał całymi dniami, w domu, którego pewnie nigdy nie było, w mieście, którego nigdy nie widział i do którego nigdy nie przyszedł ze wsi, która nawet jeśli istniała, to zupełnie gdzie indziej, a najpewniej jedynie jako składanka z obrazów schowanych w wyobraźni. Tylko w czyjej?
A on? On nadal słuchał opowieści dziadka, którego przecież właściwie nie miał, skoro tamten umarł jeszcze przed jego narodzinami. Słuchał, choć czy rzeczywiście mógł ich słuchać, skoro były opowiadane przez kogoś, kto nigdy właściwie nie istniał? A jeśli istniał, to umarł, zanim zaistniał.
Więc kogo słuchał tak naprawdę? Kim był ten, który opowiadał? I kim był słuchający? A także o czym była ta opowieść? Pytania, bez których nie ma literatury.
1.
W tym roku przedświąteczny czas poprzecinany śmiercią, grasującą niedaleko, w okolicy, więc trudno snuć jeszcze jedną wigilijną opowieść. Literacka tradycja podpowiada, że opowieść ta musi być optymistyczna: zapowiedź, oczekiwanie na przyjście, które odmieni wszystko, krusząc lodowate serca i sumienia, a potem hosanna, zmieniająca zwykłych zjadaczy chleba w anioły. Zwykłych przecież nigdy nie brakuje, za to aniołów zawsze niedostatek.
Opowieść wigilijna powinna być więc słodka, choć lukrowana nie przesadnie, jak dobrze zrobiony makowiec. Pachnieć musi choinką i wypastowanymi podłogami, błyszczeć jak posypana brokatem bombka albo nieoskrobane z łusek dzwonko karpia. I kończyć się dobrze jak list do świętego Mikołaja.
Im jednak człowiek starszy, tym słabiej reaguje na świat: smak i sumienie rozpuszczają się w refluksach, węch ulega wiecznemu katarowi i zanika, jaskrawość świata oślepia w końcu tak mocno, że zmienia się w jaskrę, łuski opadają z oczu jak brokat i obnażają świat wcale nieświąteczny, szary i pluchowaty niczym ostatnie wigilie.
Na dodatek zwyrodnienia nie pozwalają podnosić głowy ku niebu, więc spuszczone oczy gapią się w ziemię, szukając dziury w niegdyś całym.
I w końcu rzeczywistość dopieka tak bardzo, że przestaje się wierzyć wigilijnym opowieściom, zapowiadającym przemianę świata na lepsze, wiarę w cuda zastępuje wiara w magiczne działanie reklamowanych w telewizji suplementów, niezbędnych do dobrej przemiany materii.
2.
Przecież i biblijna opowieść o cudownych narodzinach podszyta jest myślą o śmierci. Te narodziny to tylko początek, zaledwie obietnica, widowiskowa zapowiedź zakończenia: odkupienia, które odbędzie się (i odbywa) przez zdradę, cierpienie i śmierć, zadaną gwałtem, który ma wprowadzić na ziemi ład nie z tej ziemi. Trudne do uwierzenia i do spełnienia, rozum wodzące na pokuszenie spekulacji i na podszepty megalomanii.
Wigilijna opowieść może być więc radosna o tyle, o ile zapomnimy o jej zakończeniu, w którym krzyżują się odkupicielskie pomysły ludzkości. Zaczyna się szopką, siankiem, pastuszkami i bydlątkami, ale kończy krwią, żółcią, pragnieniem gaszonym octem, ropą wyciekającą z przebitego boku – jak więc może być radosna, przynajmniej w ludzkim wymiarze. A innego wymiaru dostępują nieliczni, jest przecież kwestią epifanii albo szaleństwa.
3.
Pomieszanie wiary i szaleństwa to w polskim paradygmacie kulturowym romantyzm i jego przekleństwo, poetycki mesjanizm, wiara, że stylizowana na Chrystusową ofiara jednostki daje przewodnictwo i władzę nad pospolitym tłumem, że wola wybranych, wiedzących lepiej, może nieświadomą swoich możliwości tłuszczę poprowadzić do przebóstwienia.
Taki odziedziczyliśmy testament, by przywołać Słowackiego:
Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami;
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny:
Dziś was rzucam i dalej idę w cień — z duchami,
A jak gdyby tu szczęście było, idę smętny.
Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica
Ani dla mojej lutni, ani dla imienia:
Imię moje tak przeszło, jako błyskawica,
I będzie, jak dźwięk pusty, trwać przez pokolenia.
(…)
Niech przyjaciele moi siędą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb — oraz własną biedę:
Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,
Jeśli Bóg mnie uwolni od męki, nie przyjdę…
Dalej następują słynne kawałki o niesieniu narodowi oświaty kagańca i kamieniach rzucanych na szaniec, aż w końcu czytamy patetyczną i megalomańską pochwałę poezji stosowanej w Chrystusowym geście:
Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi
Iść?… taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?
Być sternikiem duchami napełnionej łodzi
I tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata?
Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
Co mi żywemu na nic, tylko czoło zdobi;
Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,
Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi.
4.
Dziś wiemy aż za dobrze, choć opowieści o tym raczej nie lubimy słuchać, czym zakończyły się szaleńcze próby przeanielania innych w imię „wyższych racji”. W dwudziestym stuleciu przerabiano ludzi rzeczywiście – na zwierzęta robocze, na popiół, mydło, rękawiczki albo abażury.
Zuzanna Ginczanka, przed wojną dobrze zapowiadająca się liryczka, modna teraz, bo wciąż uwielbiamy tragicznych i martwych poetów, po dwakroć wydawana hitlerowcom i w końcu zamordowana przez nich za bycie Żydówką, po pierwszym donosie i udanej jeszcze ucieczce odpowiedziała wieszczowi wspaniałą ironią kogoś, kto doświadczył żelaznego wieku:
(…)
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
(…)
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi.
Czy to aby nie jedyne przeanielenie dostępne nam w doświadczeniu historycznym?
5.
Nigdzie naokoło nie było łaski. Ani za grosz – napisał Gombrowicz we fragmencie Dziennika, opowiadającym tragiczną historię cierpiącego ojca, którą zresztą sobie na użytek literacki wymyślił.
W takiej sytuacji są ci, którzy nie wierzą albo nie dowierzają religijnej opowieści o równie radosnych narodzeniu i śmierci, które dawać mają życie wieczne. Wierzącym łatwiej o tyle, że są mniej samotni, mogą sądzić, iż stanowią część boskiej ekonomii zbawienia.
Napisano o niej teologiczne tomy, pełne przypuszczeń, twierdzeń i metafor – od zawsze ludzka potrzeba uwięzienia tajemnicy w słowie kończyła się logoreą. Ale wobec boskiej ekonomii człowiek jest bezradny i bezbronny, może wierzyć albo nie, lecz oba rozwiązania niosą lęk i niepewność. Bóg jest w lepszej sytuacji, nawet jeżeli w Betlejem urodził się jako człowiek. I jest w tym „pewna dawka hipokryzji”, by użyć zgrabnego określenia z eseju Giorgio Agambena „Piłat i Jezus”.
Ta mała książeczka z wielkimi pytaniami nie jest jednak „zgrabna”, uwiera, bo objaśniając, wywołuje jeszcze ciemniejsze pytania.
Piłat, jak każdy człowiek poddany ekonomii zbawienia, pozbawiony jest – twierdzi Agamben – pewnego przywileju danego Chrystusowi wcielonemu w człowieka: w swym starciu z Wiecznym ma tylko naturę ludzką. Jest człowiekiem, i tyle. Nie ma, w przeciwieństwie do Chrystusa, dwóch natur, dzięki którym może powiedzieć jednocześnie „niech mnie ominie ten kielich” i „nie jak ja chcę, ale jak Ty”, lecz tylko jedną, z pomocą której szuka, na swój sposób, sprawiedliwości i prawdy.
Strategie tych poszukiwań są różne, człowiek postawiony wobec tak ostatecznych wyzwań może również odmówić wyboru, powtórzyć Piłatowy gest umywania rąk. Ten gest, arcyludzki, nie przypadkiem tak łatwo zadomowił się w języku. Agamben zwraca uwagę, że prokurator Judei w końcu wydał Jezusa na ukrzyżowanie zgodnie z wolą żydowskiej starszyzny, ale niezgodnie z rzymską procedurą prawną nie zakończył procesu wyrokiem, uchylił się od osądzenia króla żydowskiego.
Nie wydał wyroku, nie orzekł, więc nie zakończył swojego rozdziału opowieści.
7.
Czy taki gest ma jakiekolwiek znaczenie? Czy unik zmęczonego światem człowieka ma wpływ na ekonomię zbawienia, nawet jeśli nie wierzymy i traktujemy ją tylko jako spekulację, mająca jakoś uporządkować beznadziejny świat? Czy wigilijna opowieść o nadziei narodzenia i przemiany może zakończyć się dobrze? Czy – mówiąc po ludzku – zaznamy w końcu świętego spokoju?
Odpowiedź, którą da się wyczytać z eseju Agambena, nie jest optymistyczna. Ekonomia zbawienia ma swoją logikę: Chrystus chciał być osądzony i skazany, godził się na ziemskie wyroki, by dać nam szansę na sąd ostateczny, sąd po którym miało już nie być żadnego sądu, więc miał być więc także ucieczką z ludzkiej historii.
Historia jest częścią ekonomii zbawienia, ale jest jej częścią jako rzeczywistość z krwi i kości, a nie teatr marionetek – pisze Agamben. Piłat to nie tylko wykonawca boskiego planu, executor Novi Testamenti, to historyczny aktor ze wszystkimi swymi niemożliwymi do wyeliminowania sprzecznościami.
Jak pokazuje właśnie historia, bywamy nieobliczalni, dlatego niełatwo wpisujemy się w cudzą ekonomię, w cudze scenariusze. Ale wszystko ma swoją cenę: unik Piłata, owa odmowa wydania wyroku utrudniła, a może nawet uniemożliwiła, zakończenie procesu, którego wynikiem miało być postawienie nas przed ostatnim sądem, dającym wyzwolenie.
Piłat, wybierając swój sposób poszukiwania prawdy poprzez wstrzymanie się od osądu, zaburzył logikę ekonomii zbawienia W świetle Piłatowego uniku ekonomia ta nie jest tak jasna i oczywista, jak by mogło się wydawać. Jasne i oczywiste przestaje też wydawać się zakończenie wigilijnej opowieści.
8.
To w końcu nieuchronne: im mocniej przygina nas do ziemi, tym bardziej opowieść o narodzinach wielkiej przemiany zmienia się w opowieść o śmierci. Wtedy zakończenie tej opowieści – jak i samą śmierć – próbujemy odłożyć na później, na święte kiedyś albo na święte nigdy, nie wiemy przecież, co w końcu nastąpi.
I nie wyjaśni się to aż do końca, który też nie jest oczywisty, bo przecież może wcale nie nastąpi. A wówczas skazani będziemy na nieustający ciąg dalszy, który nastąpi zamiast zakończenia.
A jeśli już na zawsze utknęliśmy w historii, w nierozwiązywalnym krisis i na darmo czekamy zakończenia wigilijnej opowieści, jakie by ono nie było?
Bóg nie osądzi człowieka, bo człowiek nie osądził Boga – orzeka w swoim eseju Agamben i nie jest to dobra nowina.
Bo co jeżeli ma rację?
Więc nigdy już nie odpoczniemy?