Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: morze
Data dodania: 20 sierpnia 2019

Wracam do prezentowanych tu niegdyś zapisków fejsbukowych kogoś, kto podpisuje się pseudonimem Zdzisław Niewieski. Podpisuje, jeśli naprawdę istnieje, co wciąż pozostaje kwestią niejasną i niepewną.

 

Pewne jest, że Zdzisław pisze, ostatnio nawet intensywnie, bo przez dwa tygodnie zapisywał niemal codziennie swój rzekomy pobyt nad morzem. Morze raczej nie było rzekome, choć pewnie jakoś tam odrealnione, bo wewnętrzne.

 

Można powiedzieć, że zapiski te to jeszcze jedna próba opisania świata, w sumie śmieszna i nieprecyzyjna jak chyba wszystkie takie próby, tych naprawdę genialnych nie wyłączając. Dlatego też wydają mi się warte lektury: zawsze lepiej być świadkiem klęski cudzej niż własnej.

 

Choć kto tak naprawdę wie, czyje co jest i co jest rzeczywiście, a co tylko zmyślone:

 

1 sierpnia o 19:16 · 

Zdzisław wyjeżdżał na wakacje, choć nie bardzo potrafił je sobie wyobrazić, zmęczenie tego roku było zbyt wielkie. Próbował więc przypomnieć sobie euforię, przeżywaną za każdym razem w pierwszy poranek nad morzem:

Stoi i patrzy w horyzont. Otaczają go rzeczy i istoty o jasnych, prostych definicjach. Woda, piasek, wiatr, słońce, fale, ptaki. Z nich składa się ten świat.

Jest bardzo wcześnie, więc wokół jeszcze nie ma ludzi. Świat przed ludźmi. Wspaniały.

Tęsknota do takiego świata została dobrze opisana w naukach o człowieku. Gdzieś tam także nadano jej nazwę. Zdzisław jednak nawet nie próbował jej sobie przypomnieć. Bo po co nazywać, skoro jest dobrze?

W tym roku Zdzisław tęsknił jeszcze zanim wyjechał. Wcale nie dlatego, że z natury był melancholikiem. Akurat ta tęsknota była konkretna, Zdzisław znał jej przyczynę, mógł ją wręcz nazwać po imieniu.

Po co jednak nazywać, skoro jest dobrze, mimo wszystko, powtarzał sobie Zdzisław.

Dobrze, wszystko, powtarzał.

 

 

3 sierpnia o 18:58 · 

Morze. Może? Boże?!

 

 

4 sierpnia o 21:51 · 

Łażenie brzegiem morza wpędzało Zdzisława w szczególną euforię. Szedł pod słońce, które choć ranne, prażyło z wysokości jakby zamierzało zamienić świat w roztopione srebro.

Był jednak Zdzisław na tyle doświadczony, by nie ulegać zbyt łatwo euforycznym emocjom. Sceptycyzm, garbowany przez dziesięciolecia na skórze Zdzisława, nakazywał mu dystans. Dostrzegał więc całą przewrotność natury, podstępnej i fałszywej.

Cóż bowiem z tego, że delikatne, ciepłe fale przymilnie łaskotały mu stropy, nawet nieproszone, skoro horyzont nie był już tak łaskawy, bo nie pozwalał wędrującemu Zdzisławowi zbliżyć się do siebie choćby o krok.

Zdzisław szedł dalej i dalej, ale niczego to nie zmieniało: miejsce, w którym łączyły się plaża i morze było cały czas równie odległe, zupełnie jakby plaża i morze uciekały przed nim w rytm jego kroków. A może nie uciekały, lecz wędrowały w tym samym kierunku co Zdzisław?

Im bardziej oddalał się od strzeżonej plaży, tym bardziej pejzaż wokół stawał się osobny i dziki. Zdzisław i mewy były jedynymi żywymi istotami w tym krajobrazie. Aż w końcu nawet mewy zniknęły gdzieś nad falami.

To wygląda tak, jakbym dotarł na koniec świata, pomyślał Zdzisław. Czy rzeczywiście tak będzie wyglądał koniec, pytał sam siebie? Nie wiedzieć skąd pojawiło się jednak w jego głowie przekonanie, że to jeszcze nie żaden koniec, ani jego, ani jego świata.

Dziwne, zupełnie jakby Zdzisław gdzieś po drodze zgubił swój nieodrodny pesymizm, strząsając go może razem z piaskiem ze spoconego czoła.

Bo zaraz potem pomyślał radośnie, że to nie tylko nie koniec, ale przeciwnie: początek, kolejny i pewnie nie ostatni, i chwilowo bezludny świat zapełnią tym razem wyłącznie dobre zdarzenia oraz ludzie.

Pomyślał też Zdzisław, że choćby i tym całym światem okazała się zaledwie jedna jedyna osoba, słoneczna i bliska, to i tak nie będzie żałował długiej wędrówki w stronę rozżarzonej kuli.

Tak, w dziwną doprawdy euforię wprawiało Zdzisława łażenie brzegiem morza. Szczególnie w pełnym słońcu i bez nakrycia głowy.

 

 

5 sierpnia o 19:21 · 

Tuż przed piątą Zdzisława obudziły grzmoty, dalekie, ale mocne. Wybrzmiały deszczem, po kwadransie chmury zakryły drugi brzeg zatoki. Nici z porannej włóczęgi, plaża musi poczekać, dziś pewnie jeszcze bardziej opustoszała.

Zdzisław siedział przy otwartym oknie i gapił się na wodę, pomarszczoną, choć z umiarem, jak dobrze wymakijażowana kobieta w wieku balzakowskim. Deszcz uparcie zmywał z niej puder, więc fale stawały się coraz wyraźniejsze.

Na słupkach wyznaczających szlak do portu mokły solidarnie mewa olbrzymka i kormoran. Ona nastroszyła się jakby mało jej było własnej nazwy. On co jakiś czas rozkładał wielkie skrzydła jak czarną, diabelską pelerynę. Obok inna mewa, też samotniczka, podrywała się z wody do lotu, długo, ociężale, jakby jej pióra za mocno nasiąkły deszczem.

Ziemia, której tu na półwyspie niewiele, przyjmowała ulewę z niechęcią, niespiesznie. Kałuże próbowały więc przeczekać chmury na maleńkich, wszystko tu było miniaturowe prócz wody,  podwórkach zagraconych do granic grillowymi altankami, leżakami, ławami, stołami, sprzętem do surfowania, rowerami i samochodami, które je tu dowiozły. Ludźmi jeszcze nie, ulewa umocniła ich w płytkim porannym śnie.

Zdzisławowi nie chciało się czytać ani nawet pisać. Pozostawał patrzeniem, niemal bezmyślnym, nieruchomym. Było tak cicho, że gdyby chciał, to usłyszałby, jak czas zarasta mu twarz twardą siwą szczeciną.

Miał godzinę lub dwie, zanim słońce wywoła kolejną gorączkę, zarażone intensywnością od deszczu. Będzie prażyło bez umiaru, bo na półwyspie wszystko dzieje się i zmienia gwałtownie, bez ostrzeżenia.

Nic nie jest tu umiarkowane, wyważone, letnie i pewnie dlatego Zdzisław tak bardzo przywiązał się do tego miejsca. Mówił o nim „moje miejsce”, choć tak naprawdę nie było jego, był tu tylko przechodniem.

 

 

6 sierpnia o 12:59 · 

Na plaży Zdzisław podglądał dziś stare dobre małżeństwo. Chciał, nie chciał, coś przecież trzeba tu robić.

Siedzieli zbyt daleko, by mógł podsłuchać słowa, którymi rzucali w siebie rzadko, za to z zawziętością. Ale Zdzisław nie musiał ich słyszeć, wystarczyły gesty, wymowne niczym translacja migowa dla niesłyszących. Oni też na pewno nie słyszeli się od dawna, od kiedy przestali się słuchać.

Teraz odprawiali stary rytuał smarowania ciał olejkiem do opalania, nacierali sobie nawzajem plecy, ramiona i nogi. Kiedyś to była pieszczota, czasem prawie gra wstępna, gdyby nie tłok na plaży. Teraz zwyczajna mechaniczna czynność, bez cienia erotyzmu, jak podejrzewał Zdzisław, dawno zapomnianego.

Potem długo wycierali ręce o piach, jakby ścierali obrzydzenie, skrywane z wysiłkiem, nie wiadomo do czego: olejku czy dotyku. Nie było wiadomo i może lepiej się nie dowiadywać. Zdzisław oczywiście nie miał takiego zamiaru, wątpił, czy nawet siebie samego potrafiłby przepytać w takiej sytuacji.

Pomyślał natomiast, że w starych dobrych małżeństwach oboje małżonkowie są starzy w pewnym sensie, niejako z definicji, bez względu na metrykę, a przy tym jedno z nich jest zwykle jakby trochę starsze i bardziej zniecierpliwione.

Za to oboje są tak samo dobrzy dla siebie, jedno dla siebie i drugie dla siebie. To jedyna zgodność, jaka pozostaje do końca, pomyślał Zdzisław. Lecz przecież i tę zgodność, wypracowywaną latami rozczarowań, starzy dobrzy małżonkowie też mają sobie za złe.

Rzecz jasna nie sobie samym, lecz sobie nawzajem.

***
PS. Fotografii ilustrującej tekst nie będzie, z oczywistych powodów. A poza tym każdy może zilustrować sobie sam, przyglądając się komuś w bliskim otoczeniu albo patrząc w lustro.

 

 

7 sierpnia o 17:33 · 

Jętki żyją czas dłuższy niż wyznacza im nazwa. Zdzisław obserwuje je co roku: zdychają nie jeden dzień, a kilka, obijając się coraz słabiej o przymknięte okno.

W wilgotne dni jest ich tu mnóstwo, wieczorami włażą do oczu i ust, jakby szukały schronienia przed nocą. Lgną do ciepła i światła.

Możliwe jednak, że Zdzisław się myli i naprawdę co dzień umierają jedne osobniki, a w ich miejsce pojawiają się następne. Gdy leżą pokotem na parapecie, nie sposób je przecież rozróżnić.

Bóg tak samo widzi ludzi, nie rozróżniając istnień, myśli czasem Zdzisław, starą herezję opatrując zastrzeżeniem:

Jeżeli Bóg jest. Jeśli istniejemy obydwaj.

 

 

8 sierpnia o 13:29 · 

Zdzisław na ścieżce przy zatoce spotyka często dwa czarne koty, wyglądają jak bliźniaki, czarne tak, że jeden czarniejszy od drugiego, ale jak poznać który od którego?

Te dwa czarne koty, a jeden czarniejszy od drugiego, wychodzą codziennie naprzeciw staremu Kaszubowi, może ostatniemu, który nieznajomym, niezbyt szanowanym tu letnikom mówi na powitanie „dobriy”.

A dobriy, dobriy, będzie dobry, musi – myśli Zdzisław, odpowiadając na powitanie.

Koty też na to liczą, ocierają się więc o nogi mężczyzny otwierającego swoją starą, wciąż prowizoryczną wędzarnię w drewnianej budzie, stojącej tu od lat.

Koty przybiegły za starym aż z portu. Instynkt podpowiedział im, że znów będzie uczta. A przy ludziach i koty się pożywią, szczęśliwe.

Jest nadzieja. Dla kotów, a może i dla nas.
***
Dzień po zapisaniu tego fragmentu Zdzisław dowiedział się, że kotka, żyjąca w jego domu od kilkunastu lat, ma raka, nieoperowalnego.

Można sobie snuć opowieść do woli, ale zakończenie i tak nie zależy od nas, napisze je życie.

Zdzisław postanowił jednak niczego w napisanym już fragmencie nie zmieniać ani nie skreślać.

Skreśli się samo.

 

 

9 sierpnia o 19:15 · 

Tym razem Zdzisław włóczył się nie po plaży, lecz po nadmorskim lesie. Przeszedł kilka kilometrów i wdrapał się na piaszczystą górę, nazywaną przez miejscowych Góra Libek.

Kiedy Zdzisław usłyszał o niej po raz pierwszy, wyobraził sobie, że nazwa wzięła się z niemieckiego słowa oznaczającego miłość. I rzeczywiście, góra idealnie nadawała się na modne niegdyś schadzki w sentymentalnej scenografii.

Prawda była jednak inna, wkrótce Zdzisław doczytał, że przed wiekami w tym miejscu rozbił się statek nazywający się tak jak niemieckie miasto Lubeka, czyli Lübeck.

Była to więc góra nie miłości, lecz rozbitków. A i górą właściwie nie była, ot, zwyczajny pagórek na wydmach.

Zdzisław wciąż jednak miał nadzieję, że kiedyś i tak to wyobraźnia będzie górą.

 

 

11 sierpnia o 10:38 · 

Niedziela, dzień rodzinny, tym bardziej na urlopie, kiedy to współobecność celebruje się świątek i piątek, do bólu. W taką właśnie niedzielę Zdzisław obserwuje specjalność miejsca, w którym spędza wakacje: celebrę na wodzie.

Przygląda się osobliwej wspólnocie desek powiązanych ze sobą żeglarskimi węzłami, jedna za drugą, na nich okrakiem maluchy. Kolorowy orszak ciągnie, niczym przewodnik stada, instruktor surfingu. Dzieciaki są niesforne, więc Zdzisław młodemu człowiekowi trochę współczuje.

– A teraz wszyscy medytują – zarządza przewodnik, najwyraźniej aspirujący również do przewodnictwa duchowego albo zaprzyjaźniony blisko z instruktorką jogi. Dzieci jednak nie dają się uciszyć, tak głośnej medytacji chyba nie tylko Zdzisław, ale nawet i niebiosa jeszcze nie słyszały.

Dzieciaki nie są same, oczywiście, rodzice, czujnie obserwujący z brzegu postępy kosztującego niemało szkolenia, próbują zachować tę krzykliwą medytację na wieczność, wypstrykując ostatnie migawki ze swoich smartfonów.

Zdzisław wyobraża sobie, jak po latach na fotkach i nagranych teraz filmikach odkrywają ze zdziwieniem, że zachodzące w tle słońce jest niżej niż to zapamiętali, a twarze ich dzieci z tamtego czasu pamięć co prawda przechowała, ale bardzo niechlujnie.

A potem czas zatrzymuje i ich, ze szczoteczką do zębów lub golarką w ręku nieruchomieją przed łazienkowym lustrem. Stoją tak długo, nie mogąc doliczyć się ani zmarszczek, ani lat.

 

 

12 sierpnia o 14:15 · 

„A jeżeli, a jeśli nie to, no to o co, u diabła, nam szło”, nuciła się w głowie Zdzisława znana niegdyś piosenka z tekstem. A wszystko znowu przez poranną wędrówkę po plaży, podczas której Zdzisław znalazł odcięty łeb ryby.

Jasne, nie był na Sycylii ani nie był przesądny, jednak sytuacja powtórzyła się po raz trzeci, więc postanowił zrobić rachunek sumienia, oczywiście żartobliwie. Zajęło mu to dużo czasu i okazało się jednak zajęciem ponurym.

Jakby cytatów tego dnia było mało, przyplątała się jeszcze do Zdzisława sentencja, przypisywana Konfucjuszowi: człowiek ma dwa życia, a to drugie zaczyna się wtedy, gdy uświadomi sobie, że ma tylko jedno.

Ale co jeśli uświadomi sobie to za późno? – zapytał Zdzisław nie wiadomo kogo. I pomyśleć tylko, pomyślał, że miało być tak pięknie, mądrze i zabawnie. No landszaft, cholera, nie życie…

„… i ćwiaartka na popicie”, zrymowała mu kolejny cytat może i już zawodna, ale wciąż jeszcze błazeńsko złośliwa pamięć.

 

 

13 sierpnia o 11:30 · 

Z okna pokoju, w którym Zdzisław spędzał wakacje, roztaczał się piękny, acz nieco ograniczony tutejszą ciasnotą, widok na zatokę. Widok ten był dla Zdzisława tak ważny, że rezerwował go sobie z rocznym wyprzedzeniem.

Mniej szczęścia mieli ci, którym pozostawały pokoje od strony morza. Wodę przesłaniały im wydmy, natomiast z okien widać było zatłoczoną szosę, gęsty las i niewielki cmentarz z wymoczonym, wyblakłym Chrystusem na wielkim drewnianym krzyżu.

Gospodarze o pomieszczeniach po tej gorszej stronie mówili dowcipnie „pokoje z widokiem na przyszłość”.

Problemu z chętnymi nie było, przeciwnie, przybywało ich co roku. I to mimo że na bramie cmentarnej powieszono ostrzeżenie, że „przejścia przez cmentarz nie ma”.

 

 

14 sierpnia o 14:21 · 

Zdzisław leżał na plaży i obserwował skrzydlate owady podobne do mrówek, przekopujące się przez ślady jego stóp odciśnięte w wilgotnym piasku. Wspinały się pracowicie i znów spadały w dół, czasem tuż przed szczytem, uparte i niezmordowane. I tak po wielekroć.

Przez chwilę Zdzisław miał ochotę im pomóc: wyrównać piasek albo chociaż wytyczyć palcem przekopy, którymi owady mogłyby wydostać się z pułapek.

Przypomniał sobie jednak Gombrowicza opowiadającego w „Dzienniku”, jak ratował na plaży żuki, które przewracały się na grzbiet i nie mogły iść dalej, co skazywało je na śmierć w promieniach słońca. I tamto Gombrowiczowskie, nazbyt oczywiste filozofowanie puentujące opowieść: że skoro nie da się pomóc wszystkim żukom, to które, według jakich kryteriów i jakim prawem człowiek może przestać ratować?

Zdzisław nie miał ochoty zastanawiać się, której mrówce jeszcze pomoże, a której nie, mimo że niewiele miał do roboty na urlopie.

A przypomniawszy sobie tę etyczną bezradność uwielbiającego paradoksy ironisty, Zdzisław wstał, nieco zażenowany, otrzepał ręce z piasku i ruszył przed siebie, wydeptując kolejne dołki, jeszcze głębsze od tamtych, bo w międzyczasie bryza zawilgotniła plażę do reszty.

Zresztą dłużej usiedzieć i tak się nie dało, wiał zimny wiatr, a słońce na dobre ugrzęzło w chmurach. Było niewiele cieplej niż w zimowym Buenos Aires, gdzie na Gombrowiczowskim Kongresie zebrał się tłum wyznawców anty-mistrza Witolda.

Zdzisław pomyślał o nich ciepło, na rozgrzewkę.

 

 

16 sierpnia o 07:22 · 

Na wakacjach Zdzisław miał zdecydowanie za dużo czasu na myślenie, które nieprzygotowanym szkodzi. Myślał tu wręcz nałogowo, a najbardziej podchodziły mu porównania i metafory, rzekomo trafnie opisujące jego życie. Był w końcu dzieckiem (raczej nieślubnym) strukturalizmu i hermeneutyki, więc wszystko kojarzyło mu się ze wszystkim.

Siedział na przykład Zdzisław na brzegu morza, fale rozbijały się o jego stopy (a jakże?!) i myślał, że nigdy w życiu nie był surferem. Nie chciał i nie potrafił ślizgać się po falach, dawać im się porywać i płynąć, gdzie poniosą. Zawsze parł pod prąd, no, może prawie zawsze, ale wyjątków wolał nie pamiętać.

Pomyślał też Zdzisław, bo zawsze (no, prawie zawsze) cechował go samokrytycyzm, że być może nigdy nie popłynął z falą tylko dlatego, że gdy jakaś próbowała go zagarniać, nawet nie sprawdzał, dokąd zmierza, lecz chował się natychmiast w swoją skorupę jak mięczak w muszlę.

Właśnie, jak mięczak, odkrył Zdzisław kolejne porównanie. Wrażliwiec, łatwo go dotknąć do żywego, musi więc budować skorupę, która ochroni go przed światem – myślał o sobie z rozczuleniem, krusząc w palcach białe drobne muszelki.

To po nas zostaje, odciśnięta forma. Ważne, by była mocna, by nie rozkruszył jej byle nacisk, nie rozdeptał byle przechodzień – rezonował Zdzisław patetycznie, umartwiając się na zimnym jeszcze piasku. Słońce dopiero przebijało chmury rozżarzonymi promieniami, robiło się cieplej, więc Zdzisław pił piwo coraz większymi łykami, póki zimne.

Pił do słońca, za jego żarliwe istnienie, ulegając banalności pochłaniającej ten poranek niczym piasek plażę (o Boże!). Co gorsza, a może i lepsza, Zdzisławowi było całkiem dobrze w tej banalności, pieszczącej mu ego z cichym pluskiem, niczym drobne fale morze, nie pozwalając mu uspokoić się zupełnie.

A jednak w otumanionej porankiem głowie Zdzisława pojawiło się na chwilę jakieś uwierające serio, piekący jak pościerane kolano żal, że oto gdy w końcu na horyzoncie pojawiła się ta kusząca, nieokiełznana fala, na surfowanie było już dla Zdzisława za późno.

 

17 sierpnia 07:03

A ostatniego dnia na półwyspie znad morza wygonił go deszcz. Tym razem Zdzisław nie poszedł, gdzie oczy poniosą, bo widział granatowe chmury na horyzoncie, co jakiś czas przerywane błyskawicami, gadające grzmotami, niby niezbyt groźnie, bo daleko.

Zdzisław pamiętał jednak, jak szybko burza potrafi przemieszczać się nad morzem, równie szybko i zaskakująco jak wczesna jesień, która już, od kilku dni bardziej stanowczo, wygania lato, by wkrótce przejąć panowanie. Pełzający zamach aury, łamiący kalendarzowe zapisy, zapowiadany przez wieczorne chłody.

Właściwie Zdzisław lubiłby ten początek jesieni, jeszcze sierpniowy, potem przełamywany ostatnimi, wrześniowymi upałami, gdyby nie to, że po nim następuje nieuchronnie pomroczność, świat pokryty szarością, stęchłą wilgocią i przedwczesnym zmierzchem.

Zanim tak się stanie, najbliższe tygodnie wypełni, pewnie nie tylko Zdzisławowi, tęsknota do kiczowatego w swej oczywistości letniego słońca, które nawet gdy wróci jeszcze na trochę, nie zdoła już przepędzić jesiennych lęków, wykluwających się z sierpniowej wilgoci niczym stada małych upierdliwych owadów wirujących w powietrzu za chwilowo zadeszczonym oknem.

Lato kończy się na serio, Zdzisław pamiętał, że co się tu kończy, kończy się naprawdę. W jego długawym już życiu wszystko, co ważne, kończyło się nad morzem i tam zaczynało. Tym razem kończyło się nie tylko lato.

Co się kończyło, Zdzisław dobrze wiedział, ale nie chciał tego nazywać, pisać o tym ani myśleć. Ze spokojem, ale i zaciekawieniem czekał na to, co przyjdzie teraz, czym lub kim będzie, gdy się już wydarzy.

A ostatniego wieczora wiatr ucichł nad zatoką. Była gładka, ciepła i cicha.

Data dodania: 30 stycznia 2019

No, wszystko może nie jest aż tak tragiczne. Są też chwile  dobrego nastroju.

(W. Gombrowicz do J. C. Gomeza, luty 1965)

Opowiem wam historię, nic spektakularnego, przeciwnie, ale to przecież opowieść dodaje przygodom znaczenia, odsłaniając je. Czy wiecie na przykład, co znaczy powtórzona Azjatka i to wcale nie we śnie, lecz na jawie? Ja nie wiem, a chciałbym.

1.

Przygoda, którą opowiem, łączy się z kolejną podróżą do Vence, w tym roku chyba trochę ich jeszcze będzie. W dzień przed wyjazdem żartowałem z E., że pewnie znów się postara i dostanę bilet obok sympatycznej Azjatki, jak w czasie poprzedniego lotu do Vence. Dla człowieka moich gabarytów nie jest obojętne, koło kogo siedzi w samolocie, szczególnie w klasie ekonomicznej, ale to nie był główny powód rozważań o latającym sąsiedztwie: E. jest tak niepoprawną perfekcjonistką, że nie potrafię sobie odmówić złośliwego jej prowokowania.

Z żartami jednak trzeba ostrożnie, bo oczywiście znów dostałem osobny bilet, nie do pary, lecieliśmy we trójkę. W samolocie okazało się, że także tym razem będę miał dużo przestrzeni dla siebie i dodatkowy powód do gapienia się przez okno, przy którym siedziała już Azjatka, o uśmiechu może i mniej sympatycznym niż tamta sprzed paru miesięcy, ale o jeszcze subtelniejszej urodzie. Parsknęliśmy śmiechem, a ja pomyślałem, że do trzech razy sztuka, bo to nie może być zwyczajny przypadek.

Że i w drodze powrotnej usiądę koło kogoś obcego, wiedziałem już w przeddzień wylotu, bo E. sprawdziła to oczywiście najwcześniej, jak mogła, w autobusie wiozącym nas na wybrzeże. Tym razem w agendzie pobytu w miejscu kończącym biografię Gombrowicza znalazło się również odwiedzenie jego okolic i morza, które lubił.

2.

Do Cagnes-sur-Mer pojechaliśmy w południe, po porannej poczcie (wnioski do budżetu, wnioski!), trochę zmęczeni zeszłodniowymi rozmowami o świętowaniu półwieczności Gombrowicza nie tylko od święta. Rozmowami długimi i niełatwymi, ale dobrymi, bo na pograniczu marzeń i możliwości.

Wczorajsze chmury zabrały się w przeszłość, słońce wzeszło co prawda późno, ale prawie letnie. Przejścia między nocą a dniem są tu długie, niespieszne, jak tutejsza kuchnia i sztuka życia, nie dla nas, przyzwyczajonych do wschodniej gwałtowności. Na szczęście w Cagnes przynajmniej niebo nie było tak beznadziejnie gładkie i błękitniutkie jak w Vence, rozmazało się na nim kilka obłoków, kiczowatych nieco w swych bladościach, ale dobre i to.

Blady, pastelowo różowy, jest tu nawet zmierzch, słońce, inaczej niż to nadbałtyckie, chowa się za widnokrąg zupełnie bezkrwawo. Plaża, choć kamienista, nie rani, wygłaskana przez fale, grzechoczące po kamieniach, burzące się całkiem głośno. Uwierzyłem w końcu, że i to Śródziemne bywa morzem, nawet jeśli kolor zachodzącego nad nim słońca może komuś przypominać róż na policzkach hrabiny Hańskiej, pozierającej na Balzaka w bieliźnie.

Wcześniej, przez kilka godzin, słońce świeciło wyraźnie, jakby kalendarz tylko przez przypadek pokazywał 24 stycznia. Grzało i opalało, w Radomiu było wtedy minus siedem, a w Krakowie sypał śnieg. Już to powinno było wystarczyć do szczęścia.

3.

Snuliśmy się po plaży i promenadzie, która – zaanektowana przez rowerzystów i biegaczy, wszędobylskich heroldów poprawnościowej witalności – na pewno nie pamiętała Gombrowicza, choćby dlatego, że była późniejsza niż jego śmierć. My pamiętaliśmy, z obowiązku, ale i dla przyjemności zatrudniania wyobraźni: zapięty pod szyję mimo upału, zmęczone blaskiem oczy schowane za grubymi ciemnymi szkłami, grymas ust, odętych jak zwykle, chwytających powietrze nerwowymi haustami. Podejrzewam, że i tak uśmiechał się tu częściej niż gdzie indziej w Europie, na przykład wtedy, gdy widział, jak na Ritę spoglądają inni mężczyźni.

Pamiętaliśmy, bo nasz wypad do Cagnes-sur-Mer nie był przecież turystyczną wycieczką, byliśmy w końcu w podróży służbowej, w przeszłość, z bagażem wyczytanych przez lata wspomnień i relacji o Gombrowiczu, a także jego zapisków, jak wiemy szczególnie mylących, bo lubił zmyślać i swoje życie.

Więc co na przykład tu, w takim Cagnes, mógł robić? Raczej nie schylał się jak my po dziwne, wzorzyste kamienie, pewnie nie wzbudzały w nim większej ciekawości. Jeśli nawet przyciągały uwagę, to nie tak wielką, by trafić miały do Dziennikowych zapisków, jak choćby żuki z argentyńskiej plaży. Tamta plaża leżała jednak w strefie oceanicznej namiętności i rozmachu, a nie nad morzem przez większość roku cichym i łagodnym jak jezioro.

Ale to jednak tu, w tym miejscu umiarkowanych już sił i możliwości, udało się Gombrowiczowi, choć przyznawał się do tego z przekąsem, zażyć nieco „normalnego” szczęścia. Normalnego, czyli takiego, które co prawda nie wywołuje artystycznych i intelektualnych erupcji, ale pozwala na chwilę zwyczajnej przyjemności, bezinteresownej, przynajmniej wtedy, gdy trwa.

Przez chwilę, której nie warto rozmieniać na słowa.

4.

Ten dzień nad morzem, choć zaczęty dość późno, dłużył się przyjemnie. Palmy w słońcu wyglądały tak samo sztucznie jak zwykle. Tym razem jednak nie zobaczyłem na nich ani jednej sroki, więc swojskości egzotycznemu pejzażowi dodawały jedynie wróblowate, kręcące się przy portowych knajpkach, wśród zieleni odżywającej zimą.

Stłoczone w porcie maszty trzymały się prosto i wyniośle, jakby znały swoją wartość, dosłownie. W marinie wielkie jachty, wyjęte z wody i okryte obszernymi, dopasowanymi do nich pokrowcami, wyglądały jak martwe wieloryby w białych worach, czekające na sekcję w morskim prosektorium.

Wokół ludzie, choć jeszcze nie tłum, starzy i tuż przed starością, odkładający ją na później, na święte nigdy, zabiegani na ścieżkach pieszych i rowerowych, pędem mijający tych wolniejszych albo leniwszych. Elektroniczne gadżety, obcisłe kostiumy, kolorowe i nowoczesne. Wszystko pod kontrolą, nawet zęby wyszczerzone z wysiłku.

Kręciliśmy się pośród nich niespiesznie, przysiadając co jakiś czas na ciepłych kamieniach albo przy stolikach, trzymających dystans. Ta odmowa pośpiechu zbliżała nas do tamtego Gombrowicza, tak śmiem sobie wyobrażać, nie, nie nas, mnie zbliżała – mów o sobie, w swoim imieniu, napomina narrator Dziennika. Czy to nie u Gombrowicza właśnie podejrzałem ten ironiczny dystans, którego stałem się wyznawcą. Dystans podszyty tyleż poczuciem obcości, co i skrywaną zazdrością kogoś, kto raczej już nie pobiegnie i komu wcale nie spieszy się do mety, bo nie wierzy w nagrodę?

Jestem jego wyznawcą od dawna, ale czy byłem także tego dnia, gdy wydawało mi się, że młodnieję na tym słońcu i w huczącym lazurze? Pewnie każda radość niewypracowana, lecz dana nagle i nie wiedzieć czemu, każda chwila niczym niezasłużonego po-prostu-szczęścia są przebłyskami młodości, powrotem do niej, przynajmniej na chwilę, którą chciałoby się zatrzymać.

Tak, to był naprawdę dobry dzień i dosyć już o tym. Reszta jest przemilczeniem, hałaśliwym jak mewy, nieduże tu, śnieżnobiałe i wysmukłe, widziałem tylko jedną olbrzymkę. Gibkie i krzykliwe, walczyły o kawałki bułki, pysznego lokalnego specjału, zapomniałem, jak się nazywa.  Mewy łapały je w locie, tuż nad moją głową, zderzając się, zaciekłe, nienasycone. Było ich coraz więcej, prawie jak u Hitchcocka.

5.

Ciekawe, czy Gombrowicz lubił karmić mewy? Wyobrażam sobie, jak rzuca im okruchy, z tym swoim grymasem: nie, to nie ja, to niepoważne, żadnych sentymentów. One otaczają go, coraz bliżej, coraz liczniejsze, kołują nad jego głową, w końcu musi wytrzeć chusteczką klapę marynarki, bo w locie mewy nie tylko jedzą, nic przyjemnego, przekonałem się sam. Może więc jednak miał rację, że lepiej i od natury trzymać się na dystans?

Gdy mewy, te rzeczywiste, odleciały, wróciła cisza, morze zagłuszało szum aut. Cisza, ładne słowo, delikatne, jeszcze ładniejsze: tiszina, i tak znów biorą nas tu za Rosjan, serdeczni kelnerzy w sympatycznej kafejce. Spasiba, mówi jeden z nich, uśmiechnięty, bardzo się stara. Nie jesteśmy Rosjanami, tłumaczy E., trochę poirytowana, że znowu. Oui, bien sur, Pologne, Pologne, powtarza  śniady Francuz, kiwając głową, jakby o Polsce i o nas rzeczywiście coś wiedział.

Tej niewiedzy Gombrowicz im, Francuzom i innym Europejczykom, nie mógł chyba nigdy wybaczyć, wbrew temu, co mówił. To jednak, jestem przekonany, nie przeszkadzało mu bywać szczęśliwym w ich towarzystwie. Dobrze, że i my tu przyjechaliśmy, choć dobre myśli i słowa już pod koniec dnia zacznie przedrzeźniać Gombrowiczowska szczepionka na sentymentalizm, ironia.

Gombrowicz to przecież ironista codzienny. Jak wspomina Rita Gombrowicz, gdy wszystko szło dobrze i bywał szczęśliwy, powtarzał: jak mówiła matka Napoleona, żeby to tylko trwało. Wyraźnie wolał tę żartobliwą i trochę przesądną formułę od faustowskiego zaklęcia – przecież nie do wszystkiego można się tak po prostu przyznać, na pewno nie do uczuć albo sentymentów. Wyznawał, że brak szczerości to jedyna szczerość mu dostępna, więc jak miałby wzdychać po prostu: trwaj chwilo, jesteś piękna.

6.

W samolocie powrotnym siedziałem w końcu sam, z głową przy oknie, przeniosłem się na wolne miejsca. Trzeciej Azjatki nie było, widać wcześniejsze oznaczały tylko tyle, że miałem więcej miejsca do dyspozycji. Teraz, samemu, było mi dobrze.

Lecieliśmy nad alpejskimi dolinkami, białymi jak chmury zsuwające się z gór i ocieniające wioski, zapocone od przedwczesnego słońca. Buro białe szczyty poprzerastane ciemniejszymi liniami dróg przypominały kamienie, które zbieraliśmy wczoraj nad morzem.

Po godzinie widok w dole zaczęły przesłaniać gęściejsze chmury, w końcu zasnąłem, na kwadrans. Obudził mnie komunikat, kapitan ogłaszał, że lecimy nad Katowicami, osiemset kilometrów na godzinę, jedenaście tysięcy metrów nad poziomem morza.

Popatrzyłem w dół, ale tam nie było już niczego, tylko skłębiona biel, spieniona jakby zderzyły się dwie wielkie fale, nie dając spocząć kamieniom. Ta sama biel przesłaniała słońce.

7.

Pomyślałem, że to właśnie pożądanie słońca, radości i młodości było  istotą bezkrwawego wampiryzmu, uprawianego przez dojrzałego Gombrowicza w Argentynie. Potem, już po powrocie do Europy, pisał, że jednak młodość go zdradziła. Zapadał na starość, ale jeszcze się nie poddawał, dlatego po Berlinie i Paryżu wybrał mademoiselle Labrosse i Lazurowe Wybrzeże, ich urodę i rozsłonecznioną bliskość.

Cieszył się, że w końcu może wybierać, że jest prawie spełniony, ale ta radość podszyta była melancholią, smutkiem po utracie, która dopiero miała nastąpić. To poważna choroba, więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę potrafił zadowalać się nieoczekiwanymi, małymi  radościami.

8.

Był przede wszystkim pisarzem, więc czy mógł cieszyć się chwilą, która trwa dopóty, dopóki nie spróbuje się ją zapisać?

Data dodania: 27 lipca 2018

Morze może wiele. Zaszumieć w głowie, wejść w nogi, rozbujać krok i język. Zmusić do gimnastyki językowej, gdy próbujemy o nim pisać, wszystko jedno, czy chcemy być sarkastyczni, czy też sentymentalni, czy ochlapujemy opowieść lodowatą groteską, czy zalewamy ją słonawą falą czułości. Morze wiele może.

1.

Morze może być opowiedziane tak: upalna plaża, piasek wyschnięty na popiół, ledwo przestudzony. Jakby się uwzięli, wszyscy idą brzegiem, nogi chłodząc w wodzie, wpadając na siebie, nikt nie chce ustąpić, by nie zamoczyć plażowej bielizny. Drepczą pospiesznie, przecież trzeba się nachodzić za cały rok, nie wyrok, słono opłacony spacerniak. Spocony balet oglądany bezkarnie zza ciemnych okularów, pokraczny, potykający się w grajdołach wykopanych dla ochłody albo osłony, wpadający w fosy zamków z piasku rozdeptywanych z przekleństwem.

Co chwilę uskakują przed większymi falami, niezgrabnie, stawy i mięśnie dawno zwyrodniały w dorosłość. Ale wydaje im się, że wciąż poruszają się z gracją, rozkołysani krokiem niemal tanecznym. Przebierańcy i ekshibicjoniści: od dawna za małe kostiumy, za duże figury, pokręcone sylwetki, pamiętające lepsze, bo prostsze, czasy.

Mięśnie napompowane, już tylko ego, nie testosteronem, jak dziurawy materac do pływania, sflaczałe, niezdolne utrzymać się na  powierzchni. Kobiece uda usiane zgasłymi kraterami, dawno nie zwiedzanymi. Piersi po kolejnych ciążach ciążące naturalnie, ku ziemi, ostateczny dowód na  prawo grawitacji, przeklęty niech będzie Newton.

Na ich tle młodość, lanserska, pusząca się, bo jeszcze niepuszysta. Szkieletory, rzeźbione na siłce, na siłę, jednowymiarowe wieszaki odziane w skórę i anorektyczne kostiumy, odsłaniające nie co nieco, ale całkiem co, jakby miały. Defilują żwawo, energiczne, szastające spojrzeniami na lewo i prawo, niczym mewy na wieczornym piasku w poszukiwaniu resztek dnia. Samotne, czasem obok facetów, już odkładających tłuszcz na emeryturę, z tatuażami rozmazanymi suplementami i sterydami.

A wokół szum, wcale nie morza. Dziecięcy chór bez dyrygenta, bachory rozdarte, szkoda, że metaforycznie. Sapiące samce pociągowe zaprzęgnięte do grzęznących w piasku wózków, objuczone nomadycznym dobytkiem, służącym rodzinnej trzódce do wygrodzenia kawałka piachu o powierzchni jednorodzinnego grobowca i osłonięcia go wzorzystym sarkofagiem, żeby za szybko nie przeleciał piaskiem przez palce.

Wspólnota znów pierwotna, sklejona potem, namaszczona olejkami, z filtrem (dzięki za ogień, już nie palę), mości się gderliwie na swoim: leżaki, maty, piwo zakopane po szyjkę, kanapka, łopatka, wiaderko z wodą, pisk.

Oparawaniające teren samce mogą być rozdrażnione i agresywne, gdy chronią stado przed obcymi, rozkładającymi się jak zwykle za blisko, na oddech, nieświeży w tym skwarze. Wiadomo, wspólnota bez granic nie istnieje. I bez obcych, którzy przecież są wszędzie, przybywają z lądu i morza, gdy tylko uśpieni słońcem stracimy czujność.

Zwykle odchodzimy daleko, nadkładając piaszczystej drogi, dla spokoju. Ale dla ludzi-rzepów jesteśmy jak latarnia morska. Ci z zeszłego roku rozbijali się codziennie tak samo, ci sami: trzy metry od nas, gdziekolwiek nie przysiedliśmy. On, wysoki, szczupły, siwawy, krótko obcięty. Pewnie spóźniony ojciec, ale przedwczesny emeryt, wojskowy, sierżant, najwyżej chorąży, to jakoś widać, da się poznać, po czymś nieokreślonym.

Ona smaży się nieruchomo, z boku na bok, dietetyczna frytka, jeszcze nie napuchła od żaru i tłuszczu. On pilnuje chłopców, wymyślił zabawę: okłada ich mokrym ogniem z plastikowego karabinu, aż w końcu mają dość, chowają się za nas, padają w piasek, krzycząc już naprawdę, prawie naprawdę, jeśli pamięta się taki krzyk.

Wtedy przerywa wodną kanonadę, zauważając nasze istnienie. Patrzy z jakimś niesmakiem, na książki w naszych rękach, na parasol zasłaniający boskie słońce. Tak, wiemy, zupełnie nie zabawni, nadajemy się tylko na żywą barykadę, cholerni pacyfiści, balast w wojnie o pokój. Wielbiciele oksymoronów, sami obcy.

2.

Morze może jednak być opowiedziane inaczej, historią, na tyle ładną i wzruszającą, że dostąpiła internetu. To opowiastka znad innego akwenu, cieplejszego, więc i ona ciepła, podawana niemal sauté, w zalewie informacji lekkostrawnych, jak ta obok, zatytułowana: wiemy ile kosztowała sukienka Lewandowskiej.

Giorgio Moffa, restaurator z małego włoskiego miasteczka, wrzucił do sieci zdjęcie starego mężczyzny, siedzącego na betonowym nabrzeżu i patrzącego w pomarszczone lekko (a jakże!) lazurowe (oczywiście!) morze. Mężczyzna jest ubrany nieco niedbale: szorty, skarpetki i sandały, różowawy podkoszulek na ramiączka, spod którego wystaje drugi, w kolorze bieliźnianym. Obrazek na pewno nie nadający się do wakacyjnych numerów stajlowych magazynów dla mężczyzn.

Obok siedzącego jakiś przedmiot, oparte na nóżce lusterko? ramka na zdjęcie? To rzeczywiście fotografia, czytamy, odwrócone w stronę morza zdjęcie żony, zmarłej przed siedmiu laty. Kiedyś przychodzili w to miejsce razem, dwie połowy, dwa lustrzane odbicia, dryfujące w nieuchronną samotność, która przypadła jemu.

Restaurator nie zna staruszka, ale pisze o nim: to wspaniała osoba, bo widział, jak płacze z tęsknoty. „Myślę, że takich ludzi już nie ma. Ściskam cię mocno, drogi przyjacielu, jesteś wspaniałym człowiekiem” – wyznaje pod zdjęciem wrzuconym na społecznościowy portal. I podawanym dalej przez tysiące.

Nowoczesny styl, w jakim jesteśmy wytresowani, kocha takie emocje, ale jest też podejrzliwy. Od razu podrzuca pytanie: to czemu ten zachwycony podglądacz nie zaprosi samotnego staruszka na kawę i zamiast lajkować nie powie mu wprost, jak bardzo go podziwia, nie wesprze w jakiś inny sposób? Czemu nie przerwie jego samotności?

A czy powinien? Owszem, uspołecznieni już tylko wirtualnie, klikający, lajkujący, utłitowani po czubki włosów, jesteśmy zupełnie osobni i tę osobność zagadujemy w wirtualnym świecie, na śmierć, bo już nie potrafimy być samotni. Lecz przecież samotność to nie zawsze ból. Wypełnia ją melancholia, rozpacz, czasem żałoba, ale także dobre wspomnienia, myśli, słowa, które nie przemijają. Samotność to stan szczególnego skupienia, szczególnie w wieku, gdy już tak wiele za człowiekiem i gdy tak wiele fragmentów przeszłości wyrzuca wraz ze słowami słabnąca pamięć.

Samotność musi więc czasami być naprawdę samotna, bo bywają jeszcze łzy nie na pokaz, nie domagające się selfie. Włoski restaurator z Gaetty pewnie to ma na myśli, gdy pisze, że nie ma już takich ludzi. Może więc z rozmysłem, z niemodną dziś dyskrecją, nie przerywa samotności staruszka w różowym podkoszulku. Dając opowiastce dobrą puentę.

3.

Nareszcie, za kilka dni i my pojedziemy nad morze. Z której tym razem będzie opowieści? Pewnie jak zwykle, trochę z jednej, a trochę z drugiej. Ważne, że będzie nasze, tylko nasze, jak nasze będzie te kilkanaście dni, spokojnych i długich.

Nawet sierpniowe słońce ich nie zmorzy, po zmierzch, gdy czerwone ze zmęczenia spłynie do zatoki, rozmieniając się na połyskujące cekiny.

Reszty nie trzeba.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury