Ta kamienica tkwi w mojej pamięci mocno, jak twarda, wyjątkowo dobrze wypalona cegła w starym murze, pokruszonym i zwietrzałym. Tu poznawałem dziewczynę, którą poznaję do dziś, tu na kilka pierwszych miesięcy swojego życia zamieszkał mój syn. Miejsce tak osobiste, że nie wszystko wypada o nim napisać. Lepiej zasłonić się anegdotą.
Barwnych opowieści o sąsiadach i przechodniach wystarczyłoby na długi tekst. Zacząć by się mogły już w bramie, która śmierdziała dentystą, bo z niej wchodziło się do gabinetów stomatologicznych. Przyjmował tu od rana do nocy słynny wąsacz o rękach kowala, wybawca dla wszystkich, co nie chcieli albo nie zdążyli bawić w leczenie. Wąsacz też się nie bawił, więc klientów mu nie brakowało. Wariujących z bólu, gdy nawet trucie nerwa czystym spirytusem nie pomagało. Doktorowi zapach środka znieczulającego nie przeszkadzał, przeciwnie, był mu chyba miły, bo kto by wytrzymał tyle bólu i poszarpanych dziąseł, zatykanych tamponami z gazy, przyklejającej się do podniebienia.
To tu, na pierwszym piętrze oficyny, na prawo od bramy, w mieszkaniu teściów, z pokojami w amfiladzie i wysokachnymi sufitami, biesiadowaliśmy z kadrą wojskowej komendy uzupełnień, mieszczącej się po sąsiedzku, pod pięćdziesiątym drugim. Chciałem odroczyć wcielenie do armii, a oni byli życzliwi, do dna. Spiliśmy się wszyscy, ale do wojska poszedłem tylko ja, oni już tam byli.
Sąsiedniej kamienicy z WKU już nie ma, ale wyburzenie jej nie było aktem sprawiedliwości dziejowej, lecz działaniem niewidzialnej ręki rynku, sprawnie prowadzącej koparkę i spychacz. W mieszkaniu teściów żyje już ktoś inny, więc pozostała pamięć.
***
Na Żeromskiego pięćdziesiąt moi teściowie wprowadzili się w połowie ubiegłego wieku, w czasie, gdy lud wchodził (Ważykiem, Ważykiem) do śródmieścia, zajmując miejsca odebrane innym. O tych innych zapominano równie szybko jak o bólu zęba po wyrwaniu. Kiepskie porównanie, bo w tutejszej historii, o której moi teściowie nigdy nie słyszeli, krwi więcej niż w dziurawym dziąśle. Nie słyszeli, choć zamieszkali tu, gdzie się wydarzyła, kilkanaście lat później.
W nocy z 10 na 11 sierpnia 1945 roku w mieszczącej się w kamienicy przy Żeromskiego 50 siedzibie żydowskiej spółdzielni „Praca” nieznani do dziś sprawcy zamordowali czworo Żydów. Troje z nich, dwudziestoletni Józef Gutman i jego poślubiona kilka dni wcześniej żona, dziewiętnastoletnia Bela Apel oraz starszy od nich krawiec Tanchem Gutman, wrócili do Radomia, ocalawszy z wojny. Czwartą ofiarą był sowiecki oficer, Aron Getłach, ciekaw podobno tego, co pozostali przeżyli.
Raczej nie był to napad rabunkowy. Ofiary zostały co prawda bestialsko porżnięte, jakby ktoś je torturował, ale mordercy nie zabrali ani ośmiuset marek z szafy spółdzielni, ani wartościowych towarów. Trop prowadzi gdzie indziej: wczesnym latem 1945 roku w mieście pojawiły się ulotki, w których „wyraziciel głosu Społeczeństwa Polskiego” polecał Żydom wynieść się z Radomia pod groźbą bezwzględnych kar. Tak się składa, że data, którą ów „głos” Żydom wyznaczył, nie jest w polskiej celebrze obojętna: mieli się wynieść do 15 sierpnia.
***
Historię tę opisano niedawno w dwóch książkach: „Fałszerzach pieprzu” Moniki Sznajderman i „Domu, którego nie było” Łukasza Krzyżanowskiego. Oboje autorzy zostali przed tygodniem laureatami Radomskiej Nagrody Literackiej.
Krzyżanowski jest radomianinem, który nie mieszka już w tym mieście, ale jest z nim związany emocjonalnie: dzieciństwem, młodością, rodziną, widokiem z okna na dawne getto. Monika Sznajderman rodzinne związki z Radomiem odkryła niedawno, była tu zaledwie kilka razy. Więc lżej jej oceniać.
Dla niej Radom jest „miastem nieistniejącym”: pustawe niedzielnie ulice, tłumek wychodzący z kościoła, dziko zarośnięta ulica patetycznie opisana przez miejscowego opowiadacza. I niepamięć o nich, przodkach Moniki Sznajderman, wypędzonych lub zamordowanych Żydach. Miasto, którego nie ma, bo nie pamięta.
Niepamięć dotyka dziś wielu miejsc w monoetnicznej Polsce. Nie pamiętamy o Żydach, Niemcach, Rosjanach, grekokatolikach, Łemkach i innych, których przepędzono albo sami ich przepędziliśmy, z naszego świata lub pamięci. Po werdykcie jury Monika Sznajderman napisała, że dziękuje, bo Radom jednak chce pamiętać o sąsiadach. Miło.
Nie wiem, czego chce Radom. Głosowałem na te książki nie z perwersyjnej przyjemności życia w mieście nieistniejącym ani z potrzeby wyrównywania krzywd czy przywracania pamięci. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie: niczego nie da się wyrównać, niczego nauczyć czy choćby zrozumieć. „Tylko teraz wszystko wydaje się gotowe, skończone, niepowtarzalne, ostateczne, straszliwie szybkie i przeraźliwie mroczne, tak jak przyszło; teraz, kiedy patrzymy wstecz, kiedy się oglądamy za siebie. No i oczywiście, jeśli z góry znamy los.” – napisał Imre Kertesz w „Losie utraconym”.
Dla mnie książki Sznajderman i Krzyżanowskiego są ważne właśnie dlatego, że pokazują wybiórcze mechanizmy pamięci, te wybielacze sumień, i przypominają o granicach ludzkiej kondycji, od której nie ma ucieczki. Jakbyśmy się nie zarzekali, tamten los był losem ludzkim, nie nieludzkim. Ludzkie są i zbrodnia, i zapomnienie, i szczęście. Zapisane w jednym zdaniu.
***
A dokoła trwa orgia niepamięci i gorszej od niej pamięci sfałszowanej. Ci wszyscy lukiernicy pamięci, wzdychający do COPu, Gdyni i „aniguzika”, milczący zaś o Narutowiczu, Berezie, pacyfikacjach i majowym puczu. Te wszystkie przebieranki, mundurki obdziargane w combatanckie naszywki, „patriotyczne” naklejki na samochodach. Polska zakotwiczona w walce, na śmierć i życie, bardziej na śmierć, rekonstruowaną coraz realistyczniej przez przebierańców. Wiadomo, władza nad opowieścią daje władzę nad emocjami i umysłami.
Dlatego coraz głośniej tupią pochody, przemarsze z proporcami, rozgrzane racami koloru krwi i pożaru. Bóg na ustach zawiniętych w kibolski szalik, śmierć wrogom ojczyzny. Zamaskowane twarze wirtualnych bohaterów, toczących wirtualne boje, na razie na słowa i symbole: zdrobniały mieczyk jeszcze nie wyrósł w krzyż gamma.
A to wszystko w imię historii – nieprzeżytej, wyobrażonej albo zmanipulowanej. Tupią i krzyczą pokolenia, które nie znają wojny i w większości nigdy nie musiały nawet przez chwilę trzymać karabinu. Pokolenia obrazkowych opowieści, filmowych i komputerowych strzelanek, zwycięskich batalii wygrywanych w piątym życiu, w siódmym niebie.
Znów banał, ale z tych, co nigdy dość: realne życie jest jedno, dlatego ważne są osobiste opowieści, o życiu przeżytym i życiu przerwanym. Ważne są osobiste rekonstrukcje i indywidualna pamięć, nie bojąca się emocji, jak książki Sznajderman i Krzyżanowskiego. Nie mamy nic prócz opowieści.
***
…więc wódka wypita pod pięćdziesiątym nie pomogła i osiedlono mnie na rok w E., ponurym wówczas mieście garnizonowym, z linią tramwajową, która objeżdżała chyba wszystkie tutejsze jednostki wojskowe i z której można było oglądać puste miejsca po wyburzonych budynkach. Poniemieckich, tu też coś było po-, i pamięć też była dziurawa. Opowiadano, że kamienie z wyburzanych budynków trafiały na odbudowę stolicy, tak po sprawiedliwości, dziejowej.
Starych, pruskich koszar nie ruszono, zmienili się tylko lokatorzy. Grube, zimne mury, długie korytarze z żołnierskimi salami po obu stronach, wystarczająco obszerne, by zebrać kompanię na apel z obowiązkowym odliczaniem. Rok gapienia się na burozielone olejne lamperie, maskujące wszelki kolor w trzeszczącym świetle jarzeniówek. Na ścianach propaganda, historia w obrazkach i hasłach. Rodzina N., patroni jednostki: było ich ośmioro, prawdziwa polska rodzina, wszyscy aktywni członkowie PPR, gdy ginęli z rąk faszystów, najmłodszy miał 12 lat.
Korytarz podzielony na rejony do sprzątania, najgorszy rejon to palarnia i łazienki, szczota, ściera, tłok. Zewnątrz też podzielone na rejony: teren ośrodkaszkolenia rozległy, zielonoburo od mundurów, błota, śniegu pobrudzonego spalinami ze starów, skotów, bewupów, wyjeżdżających codziennie w pole. Spaliny szeroko rozwiewał wiatr, bo tu wiało nieustannie, depresyjnie, od morza. Brudny śnieg przewracało się na drugą stronę, gdy miała przyjechać inspekcja. Naprawdę.
Na szczęście już latem wystrzelaliśmy cały zapas amunicji, prawie przeterminowanej, więc w pluchę nie trzeba było wycierać się po strzelnicach. Ale broń czyściliśmy regularnie, zgodnie z mistycznym erotyzmem, z jakim podchodzili do niej dowódcy i armijne regulaminy. Musztra, liczenie i czyszczenie broni, wojskowe nabożeństwa, niekończąca się litania tłumionych bluzgów.
Przed świętami, kiedy z koszar wyjeżdżali prawie wszyscy, odbywało się coś na kształt niedzielnej sumy. Korytarze zastawiano stołami, na których czyściliśmy żelastwo. Wszyscy razem, pilnie i pospiesznie, bo stawką był wyjazd na urlop, a spóźnienie się na lokalny pociąg z E. do M. mogło oznaczać nawet o kilkanaście godzin dłuższą podróż do domu, dla większości bardzo odległego.
Sadystyczne poczucie władzy w taki dzień kręciło dowódców lepiej niż tania wódka w kasynie, ale nas i tak dopadało jakieś nietutejsze rozluźnienie. Tak naprawdę i my, i oni mieliśmy dość i chcieliśmy od tych murów odpocząć. Graliśmy swoje role, ale bez przejęcia.
Nawet nie zauważyliśmy zmierzchu, był grudzień, więc koniec dnia niewiele się różnił od świtu i południa. Ołowiane chmury sprawiały, że świat pod brudną kopułą wyglądał jak nieprzydzielony nikomu rejon. Trochę żartowaliśmy, trochę gadaliśmy półgłosem, cichliśmy, widząc już miejsca, do których pozwolono nam na kilka dni wrócić. I w taki milknący zmierzch uderzyły wystrzały, nie jeden czy dwa, seria, z automatu, długo tłukąca się między sąsiednimi budynkami.
Dopadliśmy do okien: przy magazynie na dziedzińcu jednostki wartownik pochylał się nad kształtem, nieokreślonym, wcale – jak w powieści wojennej – nie przypominającym człowieka. Zawirowało.
Nosze, sanitariusze biegnący z wartowni, śnieg tłumiący rozdeptujący go tupot, cisza, tylko gwizd wiatru wpuszczonego przez otwarte okno. Karetka jechała długo, ale i tak nie miała po co. Wróciliśmy do stołów, zdaliśmy kałasze i pojechaliśmy do domów. Gdy wróciliśmy do E., okazało się, że prokuratura ma już rekonstrukcję wydarzeń.
Tamtego dnia na warcie stali uczniowie ze szkoły podoficerów zawodowych, pierwszy rocznik. Młodzi ludzie, którzy w armii dokańczali szkołę średnią, stając się jednocześnie zawodowymi żołnierzami. Mówiliśmy o nich „konie”, tak się przyjęło dawno temu, pewnie dlatego, że przez pierwsze miesiące tupali godzinami na placu apelowym. Poza musztrą uczono ich strzelania, czołgania i walki wręcz. Sami chcieli.
Po przysiędze dostawali broń i stawali na warcie. Ten zastrzelony był ze starszej klasy, miał wolne i przyszedł pożartować z młodego. Zakrył twarz kominiarką, skradał się jak na filmie, w końcu walnął w metalowe drzwi, hałaśliwie, z kopa. Wartownik zareagował, jak kazał regulamin: dwa razy stój-bo-strzelam, potem bez-ostrzeżenia, ale tamten był coraz bliżej. Przeładował więc broń, jak ćwiczył to wiele razy. Wtedy żartowniś odpuścił.
Młody nie miał żalu, nie, normalnie, w wojsku trzeba mieć jaja. Pewnie pośmiali się obaj, może nawet starszy pochwalił młodego. Ten zeznawał potem, że gadali takie tam, o regulaminie, zajęciach, ćwiczeniach. Pokazywali sobie chwyty obezwładniające, odebrać broń nie jest wcale trudno, trzeba tylko wiedzieć jak i gdzie chwycić, jak szarpnąć. Seria z niezabezpieczonego kałasznikowa weszła starszemu pod żebra, na ukos, w stronę serca. Tak to sobie rekonstruowaliśmy, po świętach.
W domach tamtych dwu nikt pewnie nie świętował. A były to święta Bożego Narodzenia, ustanowione na pamiątkę narodzin pewnego Żyda, który przyszedł, by zbawiać. Zanim zaczął, Herod nakazał wyrżnąć niewiniątka. Tak mówi opowieść, jedna z najważniejszych opowieści świata.
***
Nieważne, czy to opowieść prawdziwa. Ważniejsze, że pokazuje, co chcemy pamiętać, a o czym wolimy zapomnieć.