Wypiedalaj, ryknęła głośno, jakby szła na czele ulicznego pochodu. Tak, to też był protest, tyle że ona protestowała tak od lat, coraz to głośniej, coraz bardziej histerycznie. Historycznie to też łatwo policzyć: krzyczeć zaczęła od pierwszego dziecka, pierwszej wpadki, potem jeden bachor na dwa lata, średnio, a miała ich sześcioro, może ośmioro, sąsiedzi nie byli pewni. Drobiazg taki, podobny do siebie i do matki, bo z ojcostwem to różnie. A z krzyku też dzieciaków nie dało się wyrachować, krzyczały wszystkie naraz. I jeszcze ona, najgłośniej.
Protest rósł, pęczniał w niej jak odgrzewana kasza z przedwczorajszego obiadu, zjadała, bo żadne już nie chciało. Wkurzało ją to, kto je tak rozpuścił, bo przecież nie ona. Na pewno nie, nie po tym, co przeszła w domu. Domu rodziców, bo przecież nie rodzinnym, nigdy nie była tam u siebie, zresztą nikt nie był. Więc teraz, gdy nerwy puszczały, uwalniały długo tłumiony krzyk, zamknięty w krtani jak w celi, przecież nie można zbyt długo przetrzymywać w niej bez postawienia zarzutów. Teraz to ona formułowała zarzuty, coraz głośniej, aż przechodnie wybierali drugą stronę ulicy. Na wszelki wypadek.
Na ulicę wyganiał ją razem z tym protestem jej facet, gach, przydupas, kochaś, jak mawiały o nim stare sąsiadki. Nienasycone semantycznie, nie mogły się nagadać w drodze z porannej mszy, mistrzynie polskiego języka szeptanego. Zamknij się, wrzeszczał kochaś, gdy kończyła się skala głosu na pilocie, a oni i tak nie mogli jej przekrzyczeć, ani gach, ani telewizor. Ty łachudrooo…, krzyczał, aż zatykało go ze złości, więc musiał przepijać. Ty kur…, zagryzał bluzgiem, na ostro, żeby nie miała wątpliwości, gdzie jej miejsce.
Co krzyczą dzieci, trudno było zrozumieć, piskliwy i po dziecięcemu sepleniący wielogłos zbijał głoski w jeden szum, taki jak w rurach z wodą, ciepłą, jeśli zapłacone. Może pytały, wierząc w odpowiedź jak w świętego Mikołaja: – Kochasz nas, mamo, kochasz, dlaczego nie kochasz? Tak to sobie wymyślił, cholerne zamiłowanie do literatury pięknej – przecież takim dzieciom nawet nie przychodzi do głowy, by wołać o miłość, jeśli już, to raczej o litość.
Nic na to nie potrafił poradzić, wciąż wszystko zamieniało mu się w tekst kiedyś przeczytany albo wymyślony na poczekaniu. Taki nałóg, sentymentalna grafomania gorsza od alkoholizmu, jeśli komu pisana. Wszystko jest poezja, powtarzał poeta, młody i modny w czasach i jego młodości. Ale poeta nie skończył dobrze, bo skończył ze sobą. Może odkrył, że to, co pisze, to gówno prawda, bo przeciwnie, wszystko jest prozą, jąkającą się i chropowatą. A już na pewno tu, w tym podziemiu.
On też przeszedł na drugą stronę uliczki, nie wiadomo po co. Odruch, i tak nie mógł nic zrobić. Kiedyś próbował, ale przekonał się, że stróże prawa wolą stróżować niż wtrącać się w sprawy rodzinne. Państwo tutaj szanowało rodzinę od zawsze, bez względu na ustrój, zawsze trzymało się od niej z daleka.
To podziemie, z którego teraz wydobywały się wniebogłosy pomieszane z bluzgami, to nie żadna metafora, zauważył po prostu, że dochodziły one z uchylonego szeroko okienka piwnicznej izby. Znów ta literatura, ale naprawdę nie przypuszczał, że ktoś dziś może jeszcze mieszkać w takim miejscu. Pół piętra poniżej trotuaru, urbanistyczna depresja.
Przypomniał sobie, że przecież zna je, to miejsce, od dawna, z głęboko zagrzebanego w pamięci dzieciństwa. Teraz dzieciństwo zaczęło wracać do niego, zajmowało coraz więcej miejsca w zanikającej pamięci, coraz wcześniejsze i coraz wyraźniejsze. Wciąż jednak nie wiedział: wracało jako suma czy jako różnica, takie tam ckliwe rachunki. Ale konieczne, póki da się robić je w pamięci.
Przed półwieczem to okno, ledwie wystające nad poziom chodnika, też było zawsze otwarte. Nawet zimą, normalną jeszcze, mroźną. Pamiętał, że wtedy było najpiękniej, tak jeszcze w tamtym czasie wypadało mówić: najpiękniej. Z piwnicznego okna wypełzał i snuł się po chodniku obły pas białej pary, mleczny jęzor, stygnący szybko na mrozie, przez chwilę pachnący krochmalem i gorącym żelazkiem. W piwnicy ukrywał się magiel, jakby wolał nikogo nie kłuć w oczy, bezczelnie prywatny. Prywatności zostawiano w nim zresztą sporo, jak to w maglu.
Ale paradoksy własności wspólnej, która tak naprawdę okazywała się prywatna, a potem tej sprywatyzowanej, która stawała się na powrót wspólna, tyle że już tylko dla wybranych, poznawał znacznie później. Żył przecież w czasach ciekawych, zgodnie ze wschodnim przekleństwem. Jednak wtedy, przed półwieczem, magiel – elektryczny, jak podkreślał szyld, również ukryty w bramie, by nie drażnić domiaru – nie miał dla niego nic wspólnego z ekonomią. Przeciwnie, cały był z literatury, która łatwo mieszała mu się z życiem. Mieszając mu w nim zresztą do dziś.
Z praniem chodziło się częściej niż do kościoła, dwa razy w miesiącu, matka była umiarkowanie religijna, ale dewocyjnie pielęgnowała kult domowej czystości. Może i dlatego magiel, do którego wysyłała go, odkąd mógł udźwignąć zawinięty w największe prześcieradło pakunek z pościelą i ręcznikami, przypominał mu małą kaplicę, do której chadzał na msze. Pomieszczenie z maglownicą było tak samo małe, ciemnawe i zasnute przyduszającymi przyjemnie oparami. Tylko mniej zatłoczone.
Już samo wyjście do magla było rytuałem. Wyciąganie nakrochmalonej pościeli, składanie, przeciąganie jej jak liny, potem pierwsza dorosłość, gdy już nie mieścił się pod poszwą, którą rodzice rozciągali nad jego głową. Gdy w końcu zastąpił ojca przy tej czynności, okazało się, że wcale nie jest tak zabawna, jak myślał. I to nie tylko dlatego, że ojciec umarł przedwcześnie, co wtedy zdarzało się ojcom zbyt często.
Zanim to jednak się stało, przez całe dzieciństwo i jeszcze kawał w młodość dźwigał te zawiniątka, bez pośpiechu. Były ciężkie, aż torgła ręka. Dziwne uczucie, jakby zjadały go mrówki, uwięzionego w ich kopcu. Czytał wtedy Karola Maya.
Właściciel magla wydawał mu się stary zawsze, przez te wszystkie lata, bo starość ma wciąż inny wiek, przesuwa się i starzeje wraz z nami. Był też inny niż znani mu mężczyźni. Prawdziwy odmieniec, wtedy rzadkość. Broda, zapuszczona bez fryzjera, już siwawa. Ortalionowy płaszcz, przez cały rok, tylko w upały zamieniany na marynarkę, szarą, nie wiadomo, z koloru czy ze starości. Flanelowa koszula, w taką samą kratę, w trzech kolorach. I sandały, od wiosny do późnej jesieni. Bardzo mu kogoś przypominał, ale dziś nie pamięta już, kogo.
Bo wtedy jeszcze na pewno nie czytał „Mistrza i Małgorzaty”. Biblia, pocięta na czytanki z obrazkami do kolorowania, nie karmiła wyobraźni. Dziecinna wiara w świętego Mikołaja też nie wytrzymała zetknięcia z rzeczywistością, pękła jak gumka przytrzymująca sztuczną brodę, którą ojciec doczepiał sobie w dniu wigilii. Tak odkrył, że nie ma Mikołaja.
Ale nie rozpaczał po odkryciu tej prawdy – taka rozpacz przyjdzie znacznie później, gdy prawda nie jeden raz go zniewoli. Poczuł nawet ulgę, bo jednak bał się trochę tego świętego dziada, dziwnego, poruszającego się zbyt młodo, pachnącego znajomo, garbowaną skórą, której zapachu nie da się nigdy zmyć do końca. Przez pewien czas myślał nawet, że tak pachną wszyscy mężczyźni. I ojciec, i świety Mikołaj.
Gdy zamieszkali w prawdziwym mieście, przy głównej ulicy, od której odchodziła ta z maglem, czas świątecznych cudów i przebieranek miał już za sobą, porzucił go razem z przedmieściem. Monochromatyczny świat próbował ucharakteryzować wtedy rekwizytami z „Trylogii”, która dopadła go jak zakaźna choroba, mutująca wiele razy, więc trudna do wyleczenia.
Na szczęście niedługo potem trafił, zupełnie przypadkiem, na antidotum, też literackie, gruby tom w białej płóciennej oprawie, ze złotymi literami i wawrzynem na okładce. Dziwaczne zdania, połamane, przygarbione, rymowane jakimś szyfrem. Ogryzmolony dziennik pomyleńca, bezwzględnego dla ojczystego stada, które nie chciało stać się społeczeństwem, głuche na zaklęcia. Gdyby nie te dwieście stron z okładem, a potem te następne, pisane już prozą, pewnie nigdy by nie porzucił bajań o małych i wielkich rycerzach, od morza do morza. I pewnie każdego 11 listopada szedłby w tłumie, nienawistną miłością rozpalony do białości, z czerwoną racą w ręku.
To stało się – i nie stało – później, ale wtedy, gdy siwego maglarza zobaczył po raz pierwszy, skojarzył mu się on z dziadem, za którego przebrał się imć Zagłoba, by dotrzeć do swoich, lirnikiem-przebierańcem, śpiewającym przerażające pieśni o krwawych bitwach i rzeziach niewiniątek. Tyle tylko, że brodaty właściciel mechanicznej prasowalnicy zazwyczaj milczał, może nie miał słuchu. Z dziwnym półuśmiechem spoglądał tylko spod krzaczastych brwi. Naprawdę nigdy nie słyszał, by tamten powiedział choćby słowo, jakby za zębami trzymał nie tylko język, ale i jakąś tajemnicę.
Potem było jak zwykle, wyjechał i nie widywał brodacza przez lata. Wkrótce magiel nie wytrzymał konkurencji i nowej technologii, mało kto już używał krochmalu, a pościeli z kory, śmieszyła go ta nazwa, w ogóle się nie prasowało. Zapanowały postęp i demokracja, życie miało stać się nareszcie jak w bajce. Ale w końcu okazało się inne, wcale nie bajkowe, przynajmniej dla niektórych. Bardzo wielu niektórych.
Gdy widział go ostatni raz, po latach, mężczyzna wciąż wyglądał jak nie z tej ziemi. Trochę jak potargany chochoł, trochę jak skacowany Wernyhora. Siwa broda, wciąż poprzetykana kruczoczarnymi włosami, sięgała mu prawie do pasa, zahaczając o kartony, którymi tamten obładował swój rower. Mógłby przysiąc, że to wciąż ta sama ukraina, z damską ramą i tak samo jak przed laty piszczącymi kołami.
Mężczyzna najwyraźniej schudł, bo pod prochowcem, niemożliwe chyba, żeby tym samym, zmieścił jeszcze grubą marynarkę, ciepłą kamizelkę z kieszeniami zasuwanymi na srebrne zamki błyskawiczne wyglądające jak baretki medali za odwagę długiego życia, oraz koszulę, oczywiście flanelową i kraciastą, spod której wystawał chyba nowy, zadziwiająco biały podkoszulek.
Zanim tamten skręcił w bramę, tę samą, jeszcze ze śladem po szyldzie, jaśniejącym na ścianie, zauważył, że mimo upału na nogach mężczyzna miał nie sandały, jak kiedyś, lecz stare rozdeptane kamasze, czarne, z dyndającymi jasnobeżowymi sznurówkami, wziętymi z innej pary i z innych czasów. Pewnie marzły mu stopy, świat postarzał się w końcu i krążył w żyłach wolniej. Nie tylko świat maglarza, pomyślał dzisiaj.
Właśnie, dlaczego przypominał sobie to wszystko akurat teraz, uciekając na drugą stronę ulicy przed krzykiem bluzgającym z okienka? Może krzyk zrymował mu się z tamtym milczeniem? Bo również wtedy, gdy spotkali się po latach, mężczyzna nie odpowiedział nawet na jego „dzień dobry”. Nie powiedział ani słowa.
Milczał, jak zwykle, jak zaczarowany albo przeklęty.
1.
Czas ostatni, dosłownie, zapisany we fragmencie kończącym „Kronos”, intymny dziennik Gombrowicza. Warto przytoczyć ten zapis w całości, pokazuje grę, którą autor „Kosmosu” prowadził do końca, ze sobą, czytelnikami, pamięcią i przemijaniem.
Bankiety. Crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, escalope z puree, oto szczytowe momenty. Przyjazd Dominika, kursy filozoficzne (raz z Izą, potem z Witoldą). Witolda 2 dni. Lumbago w krzyżach, raczej leżę. Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne (do dn. 8 V 69). Zapomniałem: de Gaulle ustąpił. Entretiens po niemiecku, Operetka po francusku. Też zapomniałem.
W tym zapomniałem, też zapomniałem nie ma nic niezwykłego, na pozór: Gombrowicz przed śmiercią był człowiekiem schorowanym, miał za sobą wiele trudnych lat, jego wiek fizyczny był na pewno poważniejszy niż metrykalny. Więc i demencja, to powtarzające się zapomniałem, nie powinno dziwić.
Przecież starość zaczyna się ponoć wtedy, gdy człowiek pamięta subiektywnie ważne wydarzenia, szczególnie i szczegółowo te z przeszłości, a zapomina, co wczoraj jadł na obiad. Gombrowicz pamięta, crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, to szczytowe momenty, mówi.
Pamięta też lumbago w krzyżach, bo dotkliwe, ale „zapomina” o ważnym wydarzeniu z życia politycznego, którym się wcześniej pasjonował, a nawet o kolejnym sukcesie swoich utworów, o których powodzenie troszczył się jak sknerowaty ojciec jedynaczki o posag i pozycję jej przyszłego męża. Zapomina? Czy raczej tak sobie wykoncypował? Zagrał pamięcią i niepamięcią, bo do końca igrał z Kronosem?
„Zapomniałem” nadaje temu ostatniemu fragmentowi intymnego dziennika dramatyczność i rytm. Jest chwytem literackim, jak i cała ta buchalteria rzekomo szczerych zapisków była literacką kreacją. To Gombrowicz wciąż decydował (i wskazywał – sobie? nam?), o czym warto pamiętać, a o czym zapomnieć. Dyskretny dydaktyzm nauczyciela życia, ironicznie tragiczny.
O tej grze z pamięcią i czytelnikiem warto pamiętać szczególnie w półwiecze jego śmierci. Żeby go za bardzo nie obchodzić. Dopóki można powiedzieć o nim coś zaskakującego, zmarły przemienia się i nie jest martwy – to już nie Gombrowicz, lecz Canetti, znawca śmierci.
2.
W połowie maja z Evelyne Temmam, wicemer Vence, podpisaliśmy porozumienie o działalności przestrzeni muzealnej w miasteczku, w którym umarł Gombrowicz. Gdyby nie pamięć o pisarzu i upór Evelyne, Espace Gombrowicz nigdy by nie powstało. To być może dzieło jej życia. I zapewne jedno z najważniejszych dzieł Jacka Milera, ministerialnego urzędnika, który sam stał się już tylko pamięcią.
To także jedna z najważniejszych prac, które w życiu wykonywałem, to krzątanie się wokół pamięci o autorze „Kosmosu”. Ale piętnasty maja jest dla mnie i tak datą szczególną od wielu lat, z czasów jeszcze przed Wsolą, choć przecież teraz zapomniałem, że to akurat tego dnia przed dwudziestu dwu laty umarł Andrzej Drawicz, jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu. Dwadzieścia dwa, liczba Gombrowicza, taki splot.
Z Andrzejem łączyła nas książka, którą on wymyślił i zredagował, a ja wraz z nim i innymi pisałem, aż do ostatniej kropki i bruderszaftu gruzińskim koniakiem. To było ostatnie dzieło jego życia, bardzo ważne, choć nie najważniejsze pewnie. Pierwsza po upadku komunizmu monografia złotego wieku literatury rosyjskiej, kilka lat pracy i intelektualnej przygody. Takiego szefa nigdy nie miałem, a znoszę ich nie najlepiej.
Chętnie bym mówił o Drawiczu mistrz, ale nie wiem, czy on nazwałby mnie swoim uczniem. Nauczył mnie jednak wiele, w ważnym momencie. I zawdzięczam mu więcej, niż mi się wydawało, dziś widzę to jaśniej.
Zawdzięczam mu na przykład to, że nie zostałem naukowcem, i potem robiłem w życiu tak wiele różnych ciekawych rzeczy. Pisz tak, jak musisz i chcesz, powtarzał, sam daleki od akademickiej dyscypliny. Pisałem, wszystko, byle nie doktorat.
Zaufaj życiu, po prostu – słów kolejnej rady nie zapamiętałem dokładnie, ale taki był sens tego, co powiedział, gdy jeden jedyny raz opowiadałem mu o sprawach bardzo osobistych, na jakimś tam życiowym zakręcie. Że z niego nie wypadłem, także zawdzięczam Andrzejowi, tym kilku, może kilkunastu zdaniom, które wtedy powiedział. Mistrz, nie musiał więcej.
Był mistrzem życia, nic więc dziwnego, że wszyscy go kochali lub nienawidzili, nie dało się pozostać obojętnym. Pod koniec, gdy wydawał się zmierzać do spełnienia, pojawiło się wokół niego wiele złych słów i złych ludzi. Wtedy już od dawna nie płynął z prądem, przeciwnie, pewnie także dlatego, że wiedział, iż nie wygra z chorobą, którą dyskretnie nosił przez lata.
Pocieszające, że tych zakochanych w Drawiczu było chyba jednak więcej. Pocieszające, bo dla niego miłość była osią życia, tak go pamiętam. Pocałunek na mrozie, ta miłość do Rosji, która też jest rodzaju żeńskiego, ale nie tylko – w którymś momencie wszystko się połączyło, zawęźliło, a on to przyjął, po prostu.
Zaufał miłości, miała urodę i imię pewnej Rosjanki. Właściwie o tym prawie nie mówił, ale wiedzieliśmy: ryzykował dla niej wiele, przyjaźnie, środowiskową akceptację, wreszcie to rozmoczone na nowo błoto, którym go w końcu obrzucono. To ciemne sprawy, szkoda słów.
Lepiej cytować, właśnie fragment „Pocałunku na mrozie”, kończący tę wciąż ważną książkę o Rosji. Zdania, które mówią nie o historii czy geopolityce, lecz o poezji i kobiecie, choć może jednak i o czymś mniej indywidualnym – o Rosji, też osobistej, bo tak się Drawiczowi zawsze zapętlały literatura i życie. W intymnym podziemiu są przecież tym samym:
…coś mi się tam wówczas zadzierzgnęło. Może to była nitka, o której pisałem; nitka czy żyłka wysnuta ze szczenięcych lat. Tyle, że zamiast wzroku Majakowskiego trzymały mnie na uwięzi inne oczy. Bo dziewczyna mi się podobała. To decydowało. A dalej nawijał się i motał cały kłębek naszych tożsamości i różnic, niby znak losu.
(…) W trzy tygodnie później postanowiliśmy się pobrać. Zrobiłem w życiu wiele głupstw, a jeśli coś naprawdę mądrego, to, Bogu dziękować, właśnie to.
Z tego wszystkiego ułożyła mi się moja Rosja.
Wysoka, szczupła, czarnowłosa, poznali się w moskiewskim Związku Pisarzy, kilka dni wcześniej.
3.
Drawiczowi zawdzięczam też Josifa Brodskiego. Również dosłownie: nieopierzony interpretator literatury poznaje noblistę, to musiało być przeżycie. „Poznaje” to zresztą za dużo powiedziane, zostałem poecie przedstawiony jako jeden z kilkunastu uczestników sesji towarzyszącej przyznaniu mu honoris causa śląskiego uniwersytetu.
O czym był referat, pamiętam słabo, wiem, że był naiwnie emocjonalny, choć naukowy bardzo w metodzie. Brodski go oczywiście nie słyszał, za to ja słyszałem Brodskiego, następnego dnia, w ozdobnej bombonierkowej sali katowickiego teatru mówił swoje wiersze. Nie mówił, to było coś więcej, coś między rozlewną cerkiewną melorecytacją a żydowskim lamentem przed ścianą płaczu. Spotkanie prowadził Andrzej i wydawało się to naturalne.
Myślę, że z Drawiczem łączyła Brodskiego apoteoza miłości, cierpkawa jak dobre wino. Być może zresztą dla mężczyzn z tamtego pokolenia i tamtego ustroju to miłość była jedyną dziedziną, w której mogli się odnaleźć i spełnić. Możliwe też, że to w ogóle jedyna taka dziedzina, bez względu na czas.
Jego anachroniczne już wiersze „miłosne”, ironiczną ciepłą melancholię, można cytować – ja mógłbym cytować – w nieskończoność, powtarzając skończoną przecież liczbę fragmentów, jak w życiu powtarza się skończoną liczbę gestów, zdań, emocji.
Takie na przykład fragmenty „Sonetu”:
Jakże mi smutno, że nigdy tym samym,
czym dla mnie stało się twoje istnienie,
nie było moje istnienie dla ciebie.
(…)
Niestety, temu, który nie potrafi
zamienić swego świata, pozostaje
kręcić szczerbatą tarczę telefonu
jak na seansie spirytystów stolik,
dopóki widmo nie odpowie echem
ostatnim w nocy zawodzeniom dzwonka.
I tak samo pogodnie smutne „Proroctwo”:
Będziemy razem mieszkali na brzegu
i odgrodzimy się wysokim płotem
od kontynentu, w tym niewielkim kręgu,
zamkniętym lampą domowej roboty.
(…)
Ja będę stary, ty – młoda. I na to
w końcu nam wyjdzie, że, jak powiadają,
mierzyć się będzie na dni, nie na lata
okres do nowej ery pozostały.
Albo początek i koniec „Elegii”, również w świetnym przekładzie Katarzyny Krzyżewskiej:
Najmilsza moja, wciąż ta sama knajpa,
ciągle te same kicze lśnią na ścianach,
te same ceny. A czy lepsze wino?
Nie sądzę; ani lepsze, ani gorsze.
Nie ma postępu, i dobrze, że nie ma.
(…)
Czemu kłamałaś? A mój słuch dlaczego
kłamstwa od prawdy nie może odróżnić
i oczekuje słów zupełnie nowych,
obcych dla ciebie – głuchych i nieznanych,
lecz które mogą być wypowiedziane
tak jak uprzednio, tylko twoim głosem.
Kiedyś znałem te wiersze na pamięć, lecz teraz, gdy wróciły po latach, już pewnie się nie nauczę. Pamięć już nie ta, w końcu.
4.
Cytowanie literatury, nie tylko z pamięci, jest grzeszną pokusą. Gombrowicz ostatniego zapisku w „Kronosie” nie skończył tak, jak go tu przytoczyłem. Opuściłem krótki fragment, psujący elegijny ton tekstu. Bo Gombrowicz po tym ostatnim też zapomniałem dopisał jeszcze jedno zdanie, potocznie złożone:
Serreau z Kotem odmawiają autoryzacji na wydanie Iwony u Bourgois, ja grożę niepodpisaniem umowy na Operetkę, stosunki z Kotem bliskie zerwania (do 8 V).
Tak kończy się, a właściwie urywa „Kronos”: drobiazgi, praktyczne, i jeszcze te daty, ścisłe, dzienne, jakby coś po nich miało się wydarzyć, jakby życie miało toczyć się jeszcze przez lata. A trwało dwa miesiące.
Drawicz dzieło swojego życia, może nie tylko naukowego, zdążył jeszcze zobaczyć, odebrał z wydawnictwa pierwsze egzemplarze promocyjne, tuż przed śmiercią.
Na grobie Brodskiego wyryto łacińską sentencję: letum non omnia finit, śmierć nie kończy wszystkiego.
Może i tak. Pozostaje przecież pamięć-nie-pamięć.
3 listopada, sobota
Zaduszyłem się w tym roku jak nigdy. Ale o tym już ani słowa, bez sensu znów pisać o śmierci, ona pisze nam się sama. Więc lepiej o sprawach pogodniejszych, o leniwym słońcu i cudzej miłości, które dają energię, przynajmniej na jakiś czas.
***
Zdarzyło się to, nic wielkiego, powiedzmy od razu, tuż przed porą dżdżystą, podczas której nawet najwięksi twardziele okręcają szyje kunsztownie zasupłanymi szalikami, wyglądającymi jak węże, które zasnęły w trakcie duszenia ofiary. Na głowy naciągają czapki przylegające do czaszek jak czepki pływackie, wyglądają w nich jak niedorozwinięte grzyby na deszczu, który lada moment przeleje się w potop.
Naprawdę nic wielkiego, po prostu rąbałem drewno, ni stąd, ni zowąd, nieumiejętnie, bo zdarza mi się to niezwykle rzadko. Nie było wyjścia, trafiło na mnie, nie mogłem przecież patrzeć, jak robią to kobiety, z konieczności może i bardziej wprawne niż ja, ale przecież niemłode już, nie wchodząc w szczegóły. Musiałem więc zachować się jak mężczyzna.
Zresztą dobrze jest być prawdziwym mężczyzną, takim naprawdę najprawdziwszym. Prawdziwy mężczyzna ma szansę dostąpić spełnienia jeszcze za życia i stosunkowo łatwo: spłodzi syna, zbuduje dom (a jak nie, to spłodzi kolejnego syna albo i córkę), posadzi drzewo, potem je zetnie i porąbie, a szczapy spali w kominku lub pod kuchnią, z pożytkiem, bez ględzenia o kole życia, symbolice ognia i innych dyrdymałach, czyli bez dzielenia włosa na czworo. Bo na czworo to dzieli się kawałki pocięte na krajzedze, trafiając siekierą w odpowiednie miejsce pionowo ustawionego kloca.
Tak sobie myślałem, tnąc i rąbiąc drewno w dzień od pracy wolny choć powszedni, więc świąteczny tym bardziej. Zębata tarcza piły świszczała i popiskiwała na sękach, aż cierpły dziąsła i zęby. Młode jabłonki, połamał je wiatr, są bardzo twarde, uważaj na palce, drewno może odbić, trzymaj mocno, mocniej, ale siekiera i tak odbiła się od pieńka i wyrwała z ręki, w tył, między szeroko rozstawione nogi, właśnie dlatego staje się w rozkroku. Szybko złapałem rytm, uderzenie w dobre miejsce, prawie w sam środek, ostrze wbite mocno, na sztywno, potem trzy lub cztery uniesienia nad głowę, siekiera z przyczepionym kawałem drewna spada i stuka głucho o pieniek, kawałki rozlatują się na boki, jeszcze za duże, więc powtórka. Bardziej oporne, wyschnięte na kamień, rozłupuje się metalowym klinem. Jest czerwony, ze wstydu lub może ze złości na moją niezgrabność nowicjusza, żartowałem w myślach, antropomorfizując narzędzie.
***
Przekonałem się szybko, że rąbanie wcale nie jest takie trudne, wystarczy ćwiczyć. Znacznie trudniejsze jest bycie prawdziwym mężczyzną. Nieprawdziwy od prawdziwego różni się nie techniką rąbania, ale tym, że nie potrafi rąbaniu oddać się cały, przeciwnie, nawet przy tej czynności myśli, mózgowiec nieufny wobec automatyzmu mięśni. I żeby to chociaż zamyślał się nad techniką uderzenia albo obliczał siłę zamachu, nie, on zastanawia się na przykład nad tym, czy ścięte przed kilku dniami i ociosane z gałęzi pnie są nadal drzewem zachowującym pamięć lasu, wiatru, porannej rosy i osuszającego ją słońca, czy też w zgodzie ze słownikiem są już tylko drewnem, bezdusznym przedmiotem, materiałem oczekującym na obróbkę, truchłem, które ożyje raz jeszcze, ostatecznie, dając ciepło i płomień.
Nieprawdziwość mężczyzny nie prawdziwego bierze się właśnie stąd, iż nie potrafi on zjednoczyć się z zamachem, stać się jednią z uderzeniem, osiągnąć to półboskie spełnienie poza intelektem. Przeciwnie, mężczyzna nieprawdziwy zamyśla się bez umiaru, wymyśla nałogowo, zapisuje w pamięci albo przepowiada ją jak różaniec. Nie potrafi być tak po prostu tu i teraz, no i nieszczęście gotowe.
***
O czym więc, niepoprawnie nieprawdziwy, myślałem w ten dzień nieoczekiwanie wolny, choć wbrew zamiarom pracowity? Wspominałem inny taki dzień, naprawdę leniwy, z dala od kieratu i netu, dzień sprzed tygodnia, który wtedy wydawał się ostatnim momentem październikowego lata, ale nim nie był, ostatnim nie okazał się nawet i ten przerąbany dzień nieoczekiwanej siekierezady. Lato nie chciało odejść, bawiło się z nami odkładając na później zapowiadany koniec, niepoważne.
Przypomniałem sobie niezbyt istotną scenę, której nie zapisałem zapamiętując tamten, niby-ostatni, dzień. Błahostkę, którą trzeba było odrąbać od głównej opowieści niczym nieobciosany konar, zawadzający przy obróbce, przeszkadzający rozłupywaniu opowiadania na zdania i akapity. Scena ta, wtedy odrzucona, warta jest paru słów choćby dlatego, że zamykała tamten dzień, pogrążony we wspomnieniach jak pierwszo listopadowe wypominki na wiejskim cmentarzu.
Pamiętacie może, jak rozczarowany, opuszczałem Stary Ogród, park od czasów moich spacerów z ojcem tak odmłodzony i porżnięty, że zupełnie nie przypominający tamtego, zapamiętanego w kilku, za przeproszeniem, archetypizujących się już obrazach. Wygnaniec z raju dzieciństwa, można by pomyśleć, mając skłonności do patosu i hermeneutyki, więc tak o sobie myślałem. (Czy prawdziwi mężczyźni wspominają tak drobiazgowo, a na dodatek publicznie swoje smarkate lata?).
Przeniosłem się więc, autobusem linii pięć, do innego parku, trochę młodszego i trochę mniej porżniętego – może chronił go geniusz wojenny Tadeusza Kościuszki, którego imię park nosił. Park Kościuszki, mówiło się w skrócie, bo język-ekonom uwielbia oszczędzanie, do granic zrozumiałości. Dla przykładu: czy przyjezdny, odwiedzając po raz pierwszy radomski cmentarz, może nie zastanowić się choćby odruchowo, kim był ten straszliwy Firlej, którego ofiary do dziś upamiętnia nazwa drogi prowadzącej do nekropolii? A tak na marginesie: do ulicy Ofiar Firleja wpada zupełnie boczna uliczka Witolda Gombrowicza, mistrza dygresji i paradoksów.
***
Wracajmy jednak do parku naczelnika. Gdy tam dotarłem, byłem już dosyć znużony tym dniem odpoczynku i rocznicowej refleksji nad przemijaniem, przygniecionej sztampą, bo tak nieuchronnie kończy się wywołanie duchów na zawołanie, z pamięci, nad którą przecież nie mamy władzy. Co w końcu sobie uświadomiwszy, postanowiłem porzucić naturalistyczny sentymentalizm i pójść na kompromis, czyli do kawiarnianego ogródka. Usiadłszy na zacienionej do połowy ławce, pozostałem w ten sposób wciąż wśród drzew i ptaków, mogąc zarazem zaspokajać pragnienie, absolutnie fizyczne, choć w tych okolicznościach może trochę i meta.
Wybrałem miejsce najbardziej w park wysunięte, na trawniku poniżej tarasu, obok pustego na szczęście w dzień powszedni placu zabaw, tuż za ogrodzeniem oddzielającym ławki obsługiwane od tych nieobsługiwanych, i jeszcze zanim kelnerka z zaśpiewem radującym serca miłośników kresów utraconych przyniosła mi pierwsze piwo, za ogrodzeniem pojawił się dość schludny bezdomny, zmęczony tąż samą potrzebą, w której był cały oczywisty. Nie wdając się w słuchanie jego homeryckiej opowieści, spełniłem dwuzłotowy, więc podwójnie dobry uczynek, a potem – odmówiwszy napojenia kolejnego bliźniego niezabliźnionego warknięciem, w którym słów było niewiele, ale i dosyć – zmoczyłem zarost w twardawej, chłodnej pianie, a poczuwszy na języku łagodną gorycz południowego chmielu, mogłem wreszcie oddać się ulubionej czynności, czyli przyglądactwu.
Słońce nachalnością swoją wciąż uciekające od jesieni dawało dobry pretekst, by założyć najcudowniejszy wynalazek człowieka, czyli ciemne okulary, pozwalające patrzeć bez ograniczeń, samemu pozostając niewidzianym. Tak więc, niepodejrzewalny, mogłem spokojnie przyglądać się przechodzącym, a także tym, którzy obsiedli okoliczne ławki, stojące poza strefą pokus i zamówień. Mogłem nawet bezkarnie pogapić się na dwie młode, choć zrobione na pełnoletniość, dziewczęta, co jest przecież zajęciem niebezpiecznie dwuznacznym w dzisiejszych, wcale nie tak znowu ferdydurkicznych, a raczej poprawnościowych czasach. Dziś wystarczy siwa broda i parę krzyżyków na karku, by stać się brzydko podejrzanym, nawet jeżeli Zuzanna nie grzeszy urodą.
Dziewczęcia odziane były niezwykle skromnie, tak pod względem barwy, dostojnej, wręcz żałobnej, jak i gdy chodzi o ilości materiału nader oszczędnie zużytego na sukienki. Dwie małe czarne na stylowej ławce w wyzywającym słońcu, z nogami założonymi jedna na drugą, wycelowanymi czubkami butów w świat, zakładu z którym zupełnie jeszcze nie były świadome. Pochłaniał je inny zakład, inne przedsięwzięcie, nie od razu dla mnie jasne, podobnie jak i ich podniecona radość, zwyczajnie: dwie dzierlatki nie widzące świata poza swoimi iphonami. Nie wiedziałem więc, co je tak pochłania, ale gdybym zawierzył semantyce i frazeologii, domyśliłbym się, że pochłania je jakiś szatański koncept.
***
Przez kwadrans pokazywały sobie coś w aparatach, muskając ekranik szybkimi dotknięciami, bezwiedne ekshibicjonistki, niewinnie perwersyjne. Po kilku minutach zaczęły rozglądać się wkoło, trochę niespokojne. W końcu ta starsza, a może tylko bardziej rozkobiecona, wstała i ruszyła powoli w moim kierunku, krótką alejką prowadzącą do kawiarni, przysiadając po drodze to na jednej, to na drugiej ławce. Wybrała tę pierwszą, dyskretniejszą, bo przesuwając się lekko, mogła za grubym pniem kasztanowca skryć się przed wzrokiem tamtej młodszej, a może tylko mniej rozkobieconej. Znów pochyliły się nad ekranami telefonów, ożywione, ale spoważniałe.
Pomyślałem, że znudziła im się konwencjonalnie bezpośrednia rozmowa i teraz czatują na siebie w sieci, co nie było tak rzadkie w ich pokoleniu, czułość i bliskość mierzącym w gigabajtach. Ale nie, to było coś innego, starannie zaplanowana akcja, jak z feministycznego filmu sensacyjnego: ofiarą był on, samiec naiwny i ślepy, bo zapatrzony w siebie. Jak w piosence Grechuty, kto nie zna, niech sobie wygugluje.
Chłopak przysiadł się do tamtej, pozostałej w głównej alejce parku jak na głównym planie, a ja stałem się przypadkowym widzem naerotyzowanej pantomimy, pień zasłaniał mi część ławki, więc widziałem tylko jego ręce, niespokojne, nazbyt przymilne, choć momentami władcze i zaborcze. Dzień się sposobił do uspokojenia, wiatr cichł unieruchamiając park, poległe pod drzewami liście okrywał wilgotniejący cień, jego ręce przyspieszyły, szarpnęły się w jej stronę, ale nie zmysłowo, nie, raczej raptownie i szorstko. Domyśliłem się, że usiłuje zabrać jej telefon, albo może tylko przerwać transmisję, przeznaczoną – jak mogłem o tym nie pomyśleć? – dla tej drugiej, czatującej w bocznej alejce. Zaatakowana nagle, wywijała się sprytnie, ręce obojga wyginały się wbrew fizyce jak w hinduskim tańcu, w końcu poderwali się z ławki, widziałem teraz oboje.
Wsunęła telefon do torebki, wpadł w nią jak w ciemną jamę, nie miał czasu na reakcję, bo oplotła go szybko rękoma, unieruchomiła, zawisając na jego szyi, ozdobnie, teatralnie, jak omdlała heroina w klasycznej operze, kurczowo trzymająca się życia zanim kochanek nie dźgnie jej nożem, rekwizytem przecinającym intrygę w najwyższych rejestrach. Całowali się równie teatralnie, wyraźne, choć zapewne nieuświadomione, wpływy Stanisławskiego. Inaczej jednak niż w porządnej operze on nie pchnął jej ani nożem, ani nawet gestem, odeszli spowolnieni, kolebiąc się lekko.
Wisiała wciąż na nim, teraz u boku, oburącz, jak zapaśnik chcący w klinczu doczekać końca walki. Rozplotła uścisk na chwilę, uwolnioną dłonią pomachała za jego plecami tej drugiej, pozostawianej na ławce. On jakby nie zauważył teatralnego gestu, patrzył przed siebie z uporem, wysztywniony, gdzieś nad głowami przechodniów, i tak w większości od niego niższych.
I wtedy przyszło mi do głowy, że może tylko udawał, może był świadomy tej gry od samego początku? I z ochotą uczestniczył w tym trójkącie na dwie ławki i internet, perwersyjnym jak każde podglądactwo. Ale nie, oni nie uprawiali podglądactwa, nie byli aż tak anachroniczni, oni pomnażali rzeczywistość, przenosili ją w nową przestrzeń, tajemniczą dla mnie, ledwo dostępną, lecz dla nich oswojoną już dawno, może nawet od dawna jedynie prawdziwą. Nie można być podglądanym, gdy robi się wszystko, by nieustannie być na widoku, w przekonaniu, że zniknięcie choćby na chwilę z wirtualnego świata jest groźniejsze niż realna śmierć, która nie istnieje przecież, dopóki nie przyjdzie.
Odwróciłem się od nich zanim zniknęli za drzewami, a wtedy ukraińska kelnerka zapytała troskliwie, czy podać kolejne piwo. Boh trojcu lubit’, zażartowałem głupawo i poprosiłem o rachunek.
Czułem, że już dziś jestem wczorajszy.