Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: marek dyjak
Data dodania: 28 stycznia 2021

…nikt dawno tu nie krzyczał

[z piosenki Marka Dyjaka]

 

Teraz to wąska, pusta kiszka, zaślepiona ścianą. Przez szyby nie myte od dawna widać poobijane regały na ścianach i łuszczącą się ladę, za którą nikt się nie pojawia. Nawet cień.

Mało co zresztą widać, jakby witryny rzeczywiście nikt nie czyścił od tamtego, odległego czasu, gdy mieścił się tu ten dziwny warsztat. Dziś już takich nie ma, zresztą pracujący w nim rzemieślnik wydawał mi się stary już wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. I ostatni, jak się okazało.

Koło tego dziwnego miejsca przechodziłem czasem, wracając ze szkoły dłuższą drogą, z Dzierzkowskiej w Nowogrodzką, albo jednak odwrotnie, zapomniałem.

W każdym razie tędy omijało się Czachówek, kawałek dzielnicy, zwany tak, bo ciągnął się wzdłuż ulicy słynnego pułkownika powstańca, wtedy z ubiegłego wieku, tak czy inaczej bohatera martwego od dawna. Nawet dziecku wydawało się to oczywiste, bo przecież nikt ze współczesnych nie miał na imię Dionizy.

Nadkładając drogi, w sumie niewiele, unikało się spotkania z weteranem, kaliką wojennym, jak mówił o sobie dopóki można go było zrozumieć. Zwykle jednak bełkotał, siedząc albo polegując na wysokich betonowych schodach, po których wchodziło się do sieni parterowych baraków, obstawiających tę ulicę. Pewnie nawet nie zdawałem sobie sprawy, że kaleka był za młody na okaleczoną bohatersko ofiarę wojny. Może dlatego pił.

Wtedy i on wydawał mi się stary, pewnie właśnie z powodu kalectwa. Miał obciętą nogę, wysoko, ponad kolanem, wiedzieliśmy, bo widzieliśmy ją nie raz. Ucięty kawałek nogi – jeszcze nie znałem słowa amputowany, poznałem je wkrótce, gdy amputacja zagroziła ojcu – miała zastępować mu metalowa proteza, przyczepiona do ocalałego kawałka kończyny systemem rzemieni i metalowych zaczepów.

Trzymała się mocno, ale była kiepskiej jakości, bo psuł się mechanizm pozwalający zginać ją w sztucznym kolanie. To dawało się chyba jakoś naprawić, bo mężczyzna, zawinąwszy wysoko nogawkę, próbował wykręconą zupełnie w bok metalową nogę nastawić na właściwe jej miejsce. Gdy był mocno pijany, rezygnował szybko, proteza pozostawała wtedy wygięta w bok, a czasem, gdy mocowanie puszczało, leżała obok odsłoniętego czerwonego kikuta. Zasypiał przechylony, obejmując ją rękami, jakby ktoś chciał mu ten złom ukraść. Prawda, że złomiarzy nie brakowało i wtedy.

Przystawaliśmy często, by obserwować tę jego z góry przegraną walkę, nie na długo jednak, bo gdy nas zauważał, sypał bluzgami jak wiązkami granatów, wybuchały obok, chociaż staliśmy po drugiej stronie ulicy, uciekaliśmy więc w popłochu. Ale strachu nie pamiętam, raczej jakąś fascynację i wstręt, nie pozwalające odwrócić wzroku. Choć pewnie był i strach, skoro gdy wracałem ze szkoły sam, pijanego kalekę podglądałem ukradkiem. Albo szedłem tą dłuższą drogą, na wszelki wypadek, choć on przecież nigdy nie podniósł się ze schodów, nie ruszył do nas nawet na niezepsutej protezie. Inaczej niż lisek z podwórkowej wyliczanki, który nie miał ręki ani nogi.

Na tej dłuższej drodze też się zatrzymywałem, prawie zawsze, przed witryną kiszkowatego pomieszczenia, w którym – jak ogłaszała pełna pokręconych zawijasów i ozdobników tabliczka – mieścił się zakład naprawy lalek i parasoli. Wtedy nie zastanawiałem się, co łączyło ze sobą akurat te przedmioty, teraz też właściwie nie wiem.

Ciekawe, że w wielu wspomnieniach i opowieściach literackich te kliniki dla lalek i parasoli to zazwyczaj ciasne i ciemnawe pakamery, zakurzone graciarnie, w tej mojej nawet szyby były brudne od pajęczyny. Pająki chyba unikały ludzi, bo nigdy żadnego nie widziałem za szybą.

W środku stał wielki stary stół, główny mebel, zastawiony pudłami i skrzynkami, w których mieszały się ręce, nogi, tułowia i głowy, niektóre bez oczu, lalek popsutych wydawało się na zawsze. Czasem jednak coś pasowało do czegoś i martwa głowa albo kończyna ożywały na tułowiu, który wciąż ktoś ubierał, mył i przytulał.

Druty i rączki do parasoli leżały w innym miejscu, na niewielkim regale, ustawionym zaraz przy wejściu, pod ręką, bo to chyba popsute parasole pozwalały przeżyć małemu warsztatowi. Umarł razem z właścicielem.

Widziałem go tylko raz, gdy odbierałem damską parasolkę, którą matce połamał wiatr ganiający po ulicach mokrą i ciężką śnieżycę. Chyba nie zapamiętałem, jak wyglądał, przynajmniej dziś nie pamiętam. Widzę tylko, że jest zakurzony jak rzeczy, które czekają na odbiór po naprawie, i jakoś tak dziwnie pogięty czy przykurczony, gdy wstaje zza stołu, idzie do części warsztatu zasłoniętej przepierzeniem – może to tam mieszkały pająki? – i po długiej chwili wraca ze zreperowaną parasolką. Gdy siada na powrót, mam wrażenie, że składa się jak ona, automatycznie wsuwając się w siebie.

Nie pamiętam też, kiedy warsztat zniknął, chodziłem już innymi drogami, z czasem coraz odleglejszymi. Co pojawiło się w tym miejscu zamiast zamkniętej naprawy, nie pamiętam. Minęło przecież dużo czasu. Tak wiele, że nikt już nie naprawia ani parasoli, ani lalek, nie warto, można kupić lepsze, bo nowe. Baraki na Czachówku też dawno wyburzono.

Ostatnio, to znaczy przez jakieś piętnaście ostatnich lat, w lokalu po warsztacie mieścił się, choć ledwo, warzywniak, nieźle zaopatrzony, ale brudnawy, zakurzony, jakby obowiązywała go tradycja miejsca. W końcu i on został zamknięty. Dla właścicielki to także były ostatnie lata, sklep zlikwidowała, gdy nie dawała już rady. Innej rady nie było, choroba, złośliwa jak diabli.

Podobno zdecydowała się nagle, dosłownie z dnia na dzień. Uznała, że nie ma już kto tego wszystkiego pociągnąć. Jej mrukliwy mąż osiłek nadawał się jedynie do noszenia skrzynek i układania towaru, zresztą byle jak. Porzucone nagle owoce i warzywa leżały na półkach jeszcze długo, gnijąc i usychając. W końcu któregoś dnia chłop sklepikarki – tak o nim mówiła: mój chłop – wywalił wszystko na śmietnik, kurwując. Zepsute się wyrzuca.

A dziś tu te dwie, z przyzwyczajenia, pewnie nie dosłyszą, bo krzyczą:

– Pani, a ona to raka miała?

– Nie wiem, może, jaka różnica? Na coś i tak trzeba umrzeć. Nikt teraz nie umiera na śmierć, jak kiedyś.

Obie są z kiedyś, na pewno pamiętają nie tylko warzywniak, ale i zakład dla lalek i parasoli. Ich twarze odbijają się w mętnej szybie, przez którą ledwo widać ciemne wnętrze, ale one i tak od dawna nie patrzą na swoje odbicie. Teraz też odwracają głowy. Lepiej nie zaglądać do środka.

 

 

Data dodania: 28 kwietnia 2020

Sobie, na urodziny.

 

 

„Bez tak krótko żyw na świecie, grobem jego maj”, wbity w pamięć jak drzazga, drobna, ale nie do wyjęcia, początek pieśni Adama Struga, zapożyczonej teraz przez Marka Dyjaka. Przypomina mi się, gdy patrzę przez kuchenne okno na krzak rosnący na podwórku, obsypany kwiatami koloru jodyny. Chyba jakaś rzadka odmiana.

 

Schowany między blokami, jak w ochroniarzy wciśnięty w inne krzaki, cudem oszczędzone przez lokatorów potrzebujących parkingu, ten krzak bzu kwitnie zawsze najwcześniej. Jest zasłonięty przed wiatrem, za to wystawiony na słońce, mocniej przygrzewające już w marcu. W tym roku zaczął kwitnąć jeszcze wcześniej niż zwykle, niecierpliwiej, jakby wolał nie czekać na swoją porę, niepewną. Dziwny mamy rok.

 

Kwietnie i maje od czasu dzieciństwa kojarzą mi się z bzami, tulipanami,  konwaliami oraz z życzeniami, które wraz z kwiatami dostawała matka. Najpierw te urodzinowe, potem imieninowe, prawie tydzień po tygodniu, tych drugich więcej. Z pracy przynosiła wtedy mnóstwo kwiatów, dwa, czasem trzy wiadra wypełnione bukietami i wodą, żeby nie zwiędły za wcześnie. Zanim trafiały do wazonów, zażywały ratunkowej kąpieli w wannie, goście dziwniejsi od wigilijnych karpi.

 

Potem, gdy matka przeszła na emeryturę, wcześniejszą, więc długą i zapracowaną na czarno, kwiatów było mniej, już tylko od najbliższych przyjaciół i rodziny. Bukietów ubywało z czasem, przybywało natomiast telefonów informujących o tym, że kolejny znajomy nie żyje, zwiądł tak przedwcześnie, mógł jeszcze pożyć. Zawsze można, nigdy nie umiera się w czas, bo nie ma dobrego czasu na umieranie. A na pewno nie jest nim wiosna, gdy kwitnie bez, tulipany i pachnąca konwalia. Leśna, bo ogrodowa gubi zapach zaraz po zerwaniu.

 

Cały świat traci zapach, przynajmniej dla matki. Mówi coraz częściej, że teraz wszystko jest jakieś nie takie, wszystko się poplątało, nawet pory roku, zanikające z czasem. Ma sporo racji, nawet tulipany nie czekają już jak kiedyś na swoją porę, można je kupić przez cały rok. Nowe, nieznane kiedyś odmiany stoją długo, sztywne i mocne, tak się zresztą nazywają, z angielska, strongi. Nawet więdną inaczej: nie gubią już płatków, które nie odpadają od gałązek, tkwią na nich do końca, marszczą się jedynie, ciemnieją, kurczą, a potem zasychają. Cichy, powolny koniec, prawie niezauważalny.

 

Dziś tak samo odchodzą starzy znajomi matki, tylko starzy jej zostali, więc musi być czujna, żeby żadnej znajomej śmierci nie przepuścić. Jak ja, kiedy w dzieciństwie starałem się bardzo nie przegapić momentu, w którym kończyło się życie tulipanów. Kończyło inaczej: gubiły płatki nagle, pojedynczo, czasem po dwa, odpadały i lądowały cicho na serwecie obok wazonu. Kwiaty były już zbyt ciężkie, odchylały się za szeroko, pełne i mięsiste.

 

Ale płatki nie więdły od razu, opadłe, nie traciły wcale swej aksamitności, dotykającej delikatnie zbierające je na śmietniczkę palce. Jeszcze żywe, nie mogły już znieść własnego ciężaru i lśnienia w popołudniowym słońcu, sięgającym do nich przez wielkie okna w małych mieszkaniach z wielkiej płyty. Tak samo, choć wtedy jeszcze nielicznie, w pełnym blasku życia odchodzili znajomi i krewni. Byli tacy młodzi, jeszcze, powtarzało się zawsze, jak zaklęcie, żeby jakoś zagadać eschatologiczny skandal. Te ich śmierci, mimo że tragiczne, wydawały mi się wtedy jakoś tajemnicze, a przez to zakazanie pociągające.

 

To, co odsłaniały opadłe płatki tulipanów, piękne nie było: obłe, zielone słupki kwiatowe, przedłużenie łodygi z wypustkami przypominającymi stateczniki. To dlatego wtedy bawiłem się nimi w bitwy napowietrzne, wyobrażając sobie, że to bombowce albo rakiety dalekiego zasięgu. Długi cień wojny dosięgał nawet nas, urodzonych półtorej dekady po niej. Ale też stawał się coraz mniej groźny, oswojony jak filmowa fikcja.

 

Nam ofiary wojny, o których opowiadano, wydawały się lepiej lub gorzej zagranymi postaciami, uwiecznionymi na zdjęciach z młodości, zabawnie koturnowych, upozowanych jak fotosy przedwojennych gwiazd kina. Ich zastygłe pozy nas śmieszyły. Śmierć dopiero zamierzała dać nam pierwsze lekcje życia.

 

Dziś obumierający matkę znajomi, krewni i przyjaciele też są coraz mniej rzeczywiści. Rozmazują się w pamięci, jak postaci z narażonych na zbyt długie działanie światła odbitek. Znikają powoli, zupełnie jak mocniejsze, długowieczne odmiany tulipanów. Tak samo pokrywają się brązowawymi plamami, marszczą, tracą wilgoć, skręcają się do środka, zamykają w sobie, na koniec obwisają ku ziemi.

 

Wcześniej niż życie, tracą jednak pamięć. Nie rozumieją już, kim są i po co, ich pamięć też więdnie, jak ciało, usycha albo się rozpada. I coraz mniej wiedzą o świecie, niepotrzebni sobie nawzajem, oni i świat.

 

Znak czasu, wydłużające się w nieskończoność odejścia, wstydliwie skrywane w nieopuszczanych przez lata mieszkaniach, w pokoikach z wiecznie już zamkniętymi drzwiami i zaciemnionymi oknami, w domach opieki, pożal się Boże, jeżeli to widzisz. Coraz mniej rozumieją i wiedzą, jeszcze tylko wtajemniczają się w odchodzenie, poznają coś milcząc, co, nie wiadomo. My się tego nie dowiemy, przynajmniej nie teraz, nie od nich. W końcu znikają, od dawna już zanikający, opierający się długo jak te żółte tulipany. Niby już na nie czas, ale przecież jeszcze stoją i jakoś żal wyrzucić.

 

Wiosną raczej nie kupuję strongów, wolę mniej trwałe odmiany. Wciąż jeszcze lubię obserwować te opadające nagle płatki, ćwiczące naszą uwagę. Lecą i lądują bezdźwięcznie, nadal lubię ich dotyk w zamkniętej dłoni. Ale już nie ożywiają tak mocno wyobraźni, z czasem staje się ona ostrożniejsza. Delikatniej obchodzi się i ze spadającymi bombami, i z opadającymi płatkami. Dosadniej za to wyobraża sobie wszystko, co poprzedza odchodzenie. Coraz mniej zresztą musi sobie wyobrażać.

 

„Bez tak krótko żyw na świecie/ grobem jego maj/ piękniejszego nie znajdziecie/ harmonisto graj”.

 

Już bez.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury