Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: kwiecień
Data dodania: 28 kwietnia 2020

Sobie, na urodziny.

 

 

„Bez tak krótko żyw na świecie, grobem jego maj”, wbity w pamięć jak drzazga, drobna, ale nie do wyjęcia, początek pieśni Adama Struga, zapożyczonej teraz przez Marka Dyjaka. Przypomina mi się, gdy patrzę przez kuchenne okno na krzak rosnący na podwórku, obsypany kwiatami koloru jodyny. Chyba jakaś rzadka odmiana.

 

Schowany między blokami, jak w ochroniarzy wciśnięty w inne krzaki, cudem oszczędzone przez lokatorów potrzebujących parkingu, ten krzak bzu kwitnie zawsze najwcześniej. Jest zasłonięty przed wiatrem, za to wystawiony na słońce, mocniej przygrzewające już w marcu. W tym roku zaczął kwitnąć jeszcze wcześniej niż zwykle, niecierpliwiej, jakby wolał nie czekać na swoją porę, niepewną. Dziwny mamy rok.

 

Kwietnie i maje od czasu dzieciństwa kojarzą mi się z bzami, tulipanami,  konwaliami oraz z życzeniami, które wraz z kwiatami dostawała matka. Najpierw te urodzinowe, potem imieninowe, prawie tydzień po tygodniu, tych drugich więcej. Z pracy przynosiła wtedy mnóstwo kwiatów, dwa, czasem trzy wiadra wypełnione bukietami i wodą, żeby nie zwiędły za wcześnie. Zanim trafiały do wazonów, zażywały ratunkowej kąpieli w wannie, goście dziwniejsi od wigilijnych karpi.

 

Potem, gdy matka przeszła na emeryturę, wcześniejszą, więc długą i zapracowaną na czarno, kwiatów było mniej, już tylko od najbliższych przyjaciół i rodziny. Bukietów ubywało z czasem, przybywało natomiast telefonów informujących o tym, że kolejny znajomy nie żyje, zwiądł tak przedwcześnie, mógł jeszcze pożyć. Zawsze można, nigdy nie umiera się w czas, bo nie ma dobrego czasu na umieranie. A na pewno nie jest nim wiosna, gdy kwitnie bez, tulipany i pachnąca konwalia. Leśna, bo ogrodowa gubi zapach zaraz po zerwaniu.

 

Cały świat traci zapach, przynajmniej dla matki. Mówi coraz częściej, że teraz wszystko jest jakieś nie takie, wszystko się poplątało, nawet pory roku, zanikające z czasem. Ma sporo racji, nawet tulipany nie czekają już jak kiedyś na swoją porę, można je kupić przez cały rok. Nowe, nieznane kiedyś odmiany stoją długo, sztywne i mocne, tak się zresztą nazywają, z angielska, strongi. Nawet więdną inaczej: nie gubią już płatków, które nie odpadają od gałązek, tkwią na nich do końca, marszczą się jedynie, ciemnieją, kurczą, a potem zasychają. Cichy, powolny koniec, prawie niezauważalny.

 

Dziś tak samo odchodzą starzy znajomi matki, tylko starzy jej zostali, więc musi być czujna, żeby żadnej znajomej śmierci nie przepuścić. Jak ja, kiedy w dzieciństwie starałem się bardzo nie przegapić momentu, w którym kończyło się życie tulipanów. Kończyło inaczej: gubiły płatki nagle, pojedynczo, czasem po dwa, odpadały i lądowały cicho na serwecie obok wazonu. Kwiaty były już zbyt ciężkie, odchylały się za szeroko, pełne i mięsiste.

 

Ale płatki nie więdły od razu, opadłe, nie traciły wcale swej aksamitności, dotykającej delikatnie zbierające je na śmietniczkę palce. Jeszcze żywe, nie mogły już znieść własnego ciężaru i lśnienia w popołudniowym słońcu, sięgającym do nich przez wielkie okna w małych mieszkaniach z wielkiej płyty. Tak samo, choć wtedy jeszcze nielicznie, w pełnym blasku życia odchodzili znajomi i krewni. Byli tacy młodzi, jeszcze, powtarzało się zawsze, jak zaklęcie, żeby jakoś zagadać eschatologiczny skandal. Te ich śmierci, mimo że tragiczne, wydawały mi się wtedy jakoś tajemnicze, a przez to zakazanie pociągające.

 

To, co odsłaniały opadłe płatki tulipanów, piękne nie było: obłe, zielone słupki kwiatowe, przedłużenie łodygi z wypustkami przypominającymi stateczniki. To dlatego wtedy bawiłem się nimi w bitwy napowietrzne, wyobrażając sobie, że to bombowce albo rakiety dalekiego zasięgu. Długi cień wojny dosięgał nawet nas, urodzonych półtorej dekady po niej. Ale też stawał się coraz mniej groźny, oswojony jak filmowa fikcja.

 

Nam ofiary wojny, o których opowiadano, wydawały się lepiej lub gorzej zagranymi postaciami, uwiecznionymi na zdjęciach z młodości, zabawnie koturnowych, upozowanych jak fotosy przedwojennych gwiazd kina. Ich zastygłe pozy nas śmieszyły. Śmierć dopiero zamierzała dać nam pierwsze lekcje życia.

 

Dziś obumierający matkę znajomi, krewni i przyjaciele też są coraz mniej rzeczywiści. Rozmazują się w pamięci, jak postaci z narażonych na zbyt długie działanie światła odbitek. Znikają powoli, zupełnie jak mocniejsze, długowieczne odmiany tulipanów. Tak samo pokrywają się brązowawymi plamami, marszczą, tracą wilgoć, skręcają się do środka, zamykają w sobie, na koniec obwisają ku ziemi.

 

Wcześniej niż życie, tracą jednak pamięć. Nie rozumieją już, kim są i po co, ich pamięć też więdnie, jak ciało, usycha albo się rozpada. I coraz mniej wiedzą o świecie, niepotrzebni sobie nawzajem, oni i świat.

 

Znak czasu, wydłużające się w nieskończoność odejścia, wstydliwie skrywane w nieopuszczanych przez lata mieszkaniach, w pokoikach z wiecznie już zamkniętymi drzwiami i zaciemnionymi oknami, w domach opieki, pożal się Boże, jeżeli to widzisz. Coraz mniej rozumieją i wiedzą, jeszcze tylko wtajemniczają się w odchodzenie, poznają coś milcząc, co, nie wiadomo. My się tego nie dowiemy, przynajmniej nie teraz, nie od nich. W końcu znikają, od dawna już zanikający, opierający się długo jak te żółte tulipany. Niby już na nie czas, ale przecież jeszcze stoją i jakoś żal wyrzucić.

 

Wiosną raczej nie kupuję strongów, wolę mniej trwałe odmiany. Wciąż jeszcze lubię obserwować te opadające nagle płatki, ćwiczące naszą uwagę. Lecą i lądują bezdźwięcznie, nadal lubię ich dotyk w zamkniętej dłoni. Ale już nie ożywiają tak mocno wyobraźni, z czasem staje się ona ostrożniejsza. Delikatniej obchodzi się i ze spadającymi bombami, i z opadającymi płatkami. Dosadniej za to wyobraża sobie wszystko, co poprzedza odchodzenie. Coraz mniej zresztą musi sobie wyobrażać.

 

„Bez tak krótko żyw na świecie/ grobem jego maj/ piękniejszego nie znajdziecie/ harmonisto graj”.

 

Już bez.

Data dodania: 3 maja 2019

Wybiegi, wybiegi, gdzie jest to wszystko, czym byłeś?

                                                                              Elias Canetti „Księga przeciwko śmierci”

 

Koniec kwietnia, imieniny Rity, świętej od spraw beznadziejnych, jej dzień czczą w Barcelonie czerwonymi różami i długą kolejką do kościoła pod jej wezwaniem. A inna Rita, ta od Gombrowicza – byłaż i ona prawie świętą, męczennicą? Żyję jak mniszka, notuje Gombrowicz w ”Kronosie” jej słowa, ale sama Rita mówi teraz, po latach, że nie, nic podobnego, nigdy tak się nie czuła. My mówimy o tym różnie i – na Gombrowicza! – nasze doświadczenia, nawet nieuświadamiane, nie są tu bez winy. Ale po kolei.

1.

Wracamy do Vence: w wieczór, gdy płonęła paryska katedra, rozgorzał też spór między E. a mną, właśnie o Ritę Labrosse i jej poświęcenie. Że rozgorzał, tak przynajmniej mogło wydawać się z boku, więc A. starała się jak mogła, by odwrócić naszą uwagę od gorącego tematu i zgasić zacietrzewienie. Ale nas już wciągnęło: więc poświęciła się dla Gombrowicza, poświęciła mu życie? czy raczej, choć już nie żył, dobrze przeżyła z nim i dzięki niemu swój czas? Nadawał jej życiu sens, jeden z możliwych sensów, czy jednak mogła wybrać inny? A może to on przeżył dzięki niej, dzięki jej swoistej wierności?

Klasyczna wizja kobiety zawsze oddanej, poświęconej czemuś poza nią, spełniającej się tak właśnie, taki los. Prawo mężczyzny do nadwrażliwości, nieakceptowalnej w stereotypie, bo niegodnej przecież tego, który powinien zawsze wiedzieć, czego chce. Powtarzamy się, kończąc jak zwykle, złośliwościami i machnięciem ręką, bo spór to nie nowy, toczymy go od dawna, zresztą nie tylko my. Powraca w różnych wariantach i z powodu różnych pretekstów, więc nie ma sensu powtarzanie argumentów.  Ciekawsze jest, o czym spierając się tak naprawdę rozmawiamy? I dlaczego?

2.

To chyba Aleksander Wat, a może ktoś inny, napisał, że spieramy się o cudze życie, żeby nie kłócić się ze swoim. Opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie, pamiętamy cudze grzechy, żeby nie przypominały nam się nasze. I tak dalej, i dalej.

Brzmi to jak fragment gazetowej porady psychologicznej, ale nie musi być nieprawdą, psychologia zna takie mechanizmy, opisywała je na wiele sposobów. Prawda, nie jesteśmy mechanizmami, ale jest taki poziom ogólności, na którym da się jednak nasze życie sprowadzić do sentencji albo reguły. Słusznej tylko na tym poziomie, jak ta Gombrowiczowska, że mężczyzna postrzega kobietę zawsze poprzez innego mężczyznę.

3.

A on sam, Gombrowicz? Dawał mi wolność, byliśmy takim nowoczesnym związkiem, opowiada Rita, a ja zawsze wtedy zastanawiam się nad ceną, jaką on za tę wolność płacił. Jest o tym trochę w „Kronosie”, chyba chciał o tym opowiadać, albo nie potrafił tego przemilczeć.

„Kronos” to taka czarna skrzynka, czujny rejestrator słabości Gombrowicza, nie tylko tych fizycznych. Odkrywa więc i tłumioną zazdrość, wstydliwe cierpienie starzenia się, zmaganie z czasem i sobą wobec niej, jej młodości, a także wysiłek, by do końca prowadzić grę, być podmiotem, nie przedmiotem, na koniec także przedmiotem opieki, być subiektem, nie obiektem. Nikomu nie dawał do czytania swoich zapisków, zresztą Rita i tak nie czytała po polsku. … zdycham, z Ritą na ogół lepiej, ale nie zawsze… Boże, Boże, jak długo?

Można przytaczać wiele cytatów opowiadających niedopowiedzianą historię: Rita spotyka się albo wyjeżdża z przyjacielem, z przyjaciółmi, młodymi i pięknymi jak ona, wraca i wracają jej histerie, akupunktura, pomaga na czas jakiś, ale ślady pozostają. A poza tym: z Ritą nic, to też niełatwe do zniesienia.

Podobno był niezdolny do miłości, lubił tak o sobie mówić, ale przez te notatki, prawie szczere, na ile szczera może być literatura, wiele przebija: i pragnienie, nie tylko to erotyczne, ale także pragnienie prostej obecności, bliskości, i zazdrość, i tłumiona rezonerstwem potrzeba posiadania, przywiązania, maskowane w listach do rodziny grubymi żarcikami o dobrej dziewczyninie, i wreszcie słabość największa – żal za przyszłą utratą.

To wszystko tam jest, kotłuje się pod łże-lakonicznością Kronosowych zapisków. Tak to czytam, choć przecież nie mam pewności, co czytam. I kogo.

4.

Chyba potrafię już wyobrazić sobie ówczesną sytuację Gombrowicza, wczuć się w nią – sentymentalnie naiwna teoria wczucia spoczywa w lamusie teorii literatury, ale jako narzędzie biograficzne może się jeszcze przydać. Zaczynam go rozumieć, na swoje szczęście powoli, mężczyznę wyrwanego nagle z przedłużanej młodości, obezwładnianego nudą przemijania. Mam przecież tyle lat, co Gombrowicz w momencie powrotu do Europy, na statku, którym – jak pamiętamy – płynął ku śmierci. Poetyckie to określenie, bezwstydnie wręcz poetyczne, przynajmniej jak na Gombrowiczowską miarę.

Myślę o tym za każdym pobytem w Vence i okolicach. Nie uwolniła mnie od tej obsesji i Nicea, pochmurna i już zatłoczona. Tu, na tych lazurach, wszystko układa się w literaturę, więc i biograficzna buchalteria „Kronosu” współgrała z powodem jazdy do Nicei, czyli spotkaniem w kancelarii księgowej. Prawie w południe, duszne, przykryte chmurami, brudnawe i wygasłe, jakby pogodzone, świadome końca. I nudne, zwyczajnie.

Jeden z ostatnich zapisków w „Kronosie”: Monotonia. Nuda. Nic.

5.

Nicea, w której bywał, ale pisał o niej niewiele. A i my niewiele zdążyliśmy zobaczyć, więc do opisania raczej jakieś tylko wrażenia. Niby tu kolorowo, jednak bardziej kolorami skóry niż ubrań, stonowanych, zdominowanych czernią i szarością, dziwne, może mnie pamięć myli albo wtedy zmylił brak słońca. Sytuacji nie ratowały nawet fasady, wymalowane w stylu południowym, iluzjonistycznie, papuzio bezczelne, błękity i inne niebieskości, żółcie i beże, ale i one mdłe jakieś bez słońca.

Podobno można tu kupić włoskie buty i inne rzeczy, atrakcyjnie, ale nie wchodzę do sklepów, odmawiam, wolę posłuchać, jak młody chłopak gra na czerwonym pianinie, kolorowa plama ustawiona na szachownicy z białych i czarnych kamieni tworzącej Plac Massena. Stąd już całkiem blisko nad morze, jest zachmurzone, wciąż duszne, choć wbrew prognozom nie pada. Nic więcej mi na razie do szczęścia nie potrzeba, może prócz burzy, która jednak nie nadchodzi.

Przed wyjazdem z Nicei E. i A. robią jeszcze jakieś zakupy, słodycze, coś tam jeszcze, a ja czekam snując się po Placu Garibaldiego, brudnawym, niezamiatanym. W podcieniach zaschnięte ślady rewolucji żołądkowej, wieczory muszą być tu upojne. Dwa wielkie dęby, na ławkach wokół nich bezdomni, zlatują się jak ptaki do snu, ostatnia krzątanina. Niektórzy leżą już wokół rozłożystych drzew, jak żołędzie, jakoś tak na swoim miejscu, zadomowieni. Spokojni.

Właściwie można by zostać, to miejsce przygarnie każdego, ale trzeba wracać do Vence, na scenę ostatniego Gombrowiczowskiego aktu. Nie wolno wypaść z roli.

6.

Kto więc napisał, że opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie?  Wat? A może raczej Brodski? Nieważne, to tak oczywiste, że nawet ja mogłem to napisać. Ale trzeba pamiętać, że paralele są niebezpieczne, nie tylko dlatego, że zmuszają do łamańców językowych – spróbujcie powtórzyć ten wyraz kilkanaście razy, szybko, bez przerw. Są niebezpieczne, bo spuszczają wyobraźnię z łańcucha, wymuszającego bezpieczny dystans. A wtedy wyobraźnia nasz los, naszą przygodę z życiem wkłada w schemat innej opowieści, wciska ją w formę łatwą i atrakcyjną, bo już raz dobrze opowiedzianą. I możemy zobaczyć coś, czego nie ma, bo jest tylko urojeniem.

Więc lepiej opowiadać tamtą historię, przygodę Rity i Gombrowicza jako wyłącznie ich historię, zakończoną, zamkniętą, nie do powtórzenia, nie do zdarzenia się innym. Tak jest bezpieczniej i rozsądniej. W naszym wieku – naszym, czyli moim – musimy być mądrzy i ostrożni, szczególnie pod słońcem południa. To nas, snujących się od dawna w smudze cienia, łączy.

I jeszcze łączy nas nieufność wobec uczuć, niewarta zresztą funta kłaków, i tak jesteśmy bezbronni, wbrew doświadczeniu. Żaden geniusz, talent ani cynizm tu nie pomogą, Gombrowicz dowodem. Tyle tylko, że niektórym jest dane wiek męski wiek klęski przemielić na literaturę. Co nie bez znaczenia w czasach, kiedy emotikony bierze się za emocje.

To tak na marginesie „Kronosu”. Wiem, nieładnie mazać po książkach.

7.

27 kwietnia 1969 roku Witold Gombrowicz zapisał: …miałem bardzo małe szanse na przeżycie. Polemika w „Wiadomościach”. Problem windy. Opieka Izy i Charlotte. Masaże. Właściwie nic. Jestem jeszcze oszołomiony pastylkami, które mi redukują. Monotonia. Nuda.

Uczepiony szczegółu, konkretu, nie poddawał się na tym Południu, które coraz bardziej stawało się Zmierzchem. Jeszcze czasem spacery, cóż, że samochodowe, nauka chodzenia, po zawale, duszności, ironia już bez hucpy. I gniew, bunt, już nie przeciw światu, a częściej przeciwko własnej kondycji, ciału, które bardziej niż kiedykolwiek ciążyło i cierpiało, przeciwko zanikającym siłom i pamięci, przeciw temu, co miało nadejść, od wypłynięcia z Buenos Aires oczywiste.

Znalazł nowy temat: ból. Coraz gorzej sypiał.

8.

To też przypadłość wieku, że sypia się coraz mniej. Po sporze o poświęcenie Rity nosi mnie, jednak emocje, więc jeszcze nocny spacer, nieodległy, bo tu wszędzie pod górę. Vence o tej porze prawie puste, jeśli nie liczyć trzech czarnoskórych odymionych marihuaną, cichych jak cienie, i nieszkodliwego wariata, któremu dnia za mało na pospieszne truchtanie w rytm półgłośnego monologu. Monotonnego jak cykady.

Wracam po godzinie, wciąż nie do spania, więc jeszcze trochę posiedzę. Recepcjonista o urodzie i sposobie bycia Jeana Reno sprząta po gościach, dziś po raz pierwszy hotel nie był pusty. Can you help me? – pytam retorycznie. Whiskey? – odpowiada równie retorycznym pytaniem. Nalewa alkohol do długiej, wąskiej szklanki, tak tu piją whisky, po francusku, i bardziej już stwierdza, niż pyta: double?

Jasne, że double. Wszystko jest tu literaturą, więc i ta rutynowa życzliwość Leona zawodowca, może nawet podszyta empatią, sprawia, iż czuję się tak, jakbym był jednym z bohaterów Ślubu, pomniejszym, ale przez moment jakże ważnym dla rozwoju akcji i jakbym tu, przy barze małego hotelu zbudowanego na skale uczestniczył w dziwnym obrzędzie, stwarzającym Gombrowiczowski kościół międzyludzki.

Double, podwójny, można powiedzieć. Wszystko można powiedzieć, żeby wszystko przemilczeć.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury