Pani Szczuka w poprzednim wcieleniu miała ptaszka i wcale jej się to nie podobało – rzekł Szczęsny o Szczuce, co to Euro nie chciała. To jest samczy, infantylny i idiotyczny kult igrzysk, które nie mają żadnego celu poza tym, żeby ci mężczyźni mieli frajdę – stwierdziła pani Kazimiera, która oprócz celebryctwa i publicystyki, zajmuje się też literaturą. Czyli słowami, często otaczanymi kultem i pisanymi także po to, by czytający mieli estetyczną i intelektualną frajdę.
Tak na długo przed pierwszym gwizdkiem Euro 2012 zyskało należną intelektualną głębię. Bramkarza Szczęsnego oburzyła zapewne toporna nowomowa intelektualistki Szczuki, która piłkę kopaną zaatakowała z jedynie słusznych feministycznych pozycji ideologicznych: będzie pełno potłuczonych butelek, zdemolowanych przystanków, ludzi zarażonych chorobami wenerycznymi i kobiet przywiezionych do seksusług. (By – jak się domyślamy – zaspokoić inny samczy kult.) Przy tym po męsku twardym języku Szczuki psychoanalityczno-ornitologiczne rozważania Szczęsnego brzmią jak słowicze trele.
Zresztą Wojciech, syn Macieja, wykazał się umiarem i taktem nieczęstym wśród zawodowych kopaczy. Nie tylko nie użył w polemice owych trzech słów, które najczęściej padają w czasie meczu, ale ripostując potraktował doktor Szczukę z taką wyrozumiałością, z jaką traktuje się miłe, ale niezbyt rozgarnięte dziecko: to tak jakbym zapytał się pani Szczuki, jaki jest sens rozmawiania o książkach, które już przeczytała. Wykazałbym się ignorancją na podobnym [co ona] poziomie. Wzruszeni delikatnością Szczęsnego juniora, nie będziemy go pytać o książki, których nie przeczytał. W końcu jemu nie za czytanie płacą. Bez porównania zresztą lepiej niż nam za czytanie.
To Euro w ogóle wyczynia z ludźmi dziwne rzeczy. Kazimiera Szczuka wali swe uwagi prosto z mostu, a tymczasem ci, którym do tradycji prawicowego pisma pod takimże tytułem znacznie bliżej, milczą. Nie dają się sprowokować, choć to całe Euro to jedna wielka prowokacja. Czyż nie jest prowokacją grubymi nićmi szytą fakt, że Rosjanie trenują w Sulejówku, pod nosem Marszałka, który im tak pięknie niegdyś Budionnego pogonił? Mucha ministra im nawet nie straszna, choć odmawianym przez Kaczyńskiego prezesa różańcem ich straszyła.
Albo czy Niemcy, zamieszkując na czas Euro w polskim Gdańsku, nie chcieli sprowokować prawdziwych Polaków? Może jednak nie, bo pewnie by im się chciało, skoro na wycieczkę do Auschwitz pojechało ich zaledwie trzech i to tych o polskich korzeniach. Zaś reszta reprezentantów okazała się zbyt wrażliwa i wolała o obozach zagłady porozmawiać – jak zgrabnie wyraził się menedżer reprezentacji – przy kominku.
A z kolei Jan Tomaszewski, na co dzień kawał chłopa, przed mistrzostwami zamienił się w Wandę, co nie chciała Niemca. Powiedział głośno, że nie podobają mu się w polskiej reprezentacji farbowane lisy, co to Polakami będąc, wybierały młodzieżowe reprezentacje innych krajów, a gdy do dorosłych ich nie powołano, odkurzyli swą polskość. Za to partyjni koledzy Tomaszewskiego zawiesili go – znów ten samczy język – w prawach członka, być może dobrze odczytując nastroje elektoratu. Bo jeżeli polscy kibice śpiewają gromkie sto lat urodzonemu w Polsce reprezentantowi Niemiec Lukasowi Podolskiemu, to może zmienia się paradygmat polskości. I teraz dobry Polak to taki, który w Polsce się urodził i na czas stąd wyjechał.
Lektura artykułów o Euro 2012 nie pozostawia wątpliwości: jest to wydarzenie o ważkich skutkach intelektualnych w najróżniejszych dziedzinach. Istotnym wkładem w powszechną teorię poznania jest na przykład polskie odkrycie, że autostrady, dworce i lotniska buduje się nie dlatego, że są nam potrzebne, ale dlatego, że organizujemy Euro. Zaś nowa kategoria autostrady niegotowej, ale przejezdnej, to prawdziwy skok inżynierii w XXI wiek. Przykładów nie trzeba mnożyć, mnożą się – a fuj – same.
Ale nie narzekajmy, chcemy przecież dobrze. A jeśli wyjdzie jak zwykle, to najwyżej znów zagramy o honor. I zwolnimy trenera.
A jedenastego jesień, nie Polskę zobaczę. Ma być jeszcze polska, złota, więc psy zawołam, szalik już chyba zawiążę, nad barwą jego się nie zastanawiając, kaptur na głowę zaciągnę, ale nie dla niepoznaki, a od zimna. I pójdę niespiesznie przed siebie, bo wreszcie wolny jestem na tyle, by wolnym być także od manifestowania wolności.
Dosyć. Nie dam sobie wmówić, że przeniesienie książki z półki na inną półkę przez prywatną firmę to starcie cywilizacji życia z cywilizacją śmierci i zamach na wolność słowa. Nie wlepię sobie wlepki w obronie zakonnika, który przed półwieczem oddał swoją wolność w pacht posłuszeństwa przełożonym, nie wiedząc przecież, czy mędrcami oni będą czy głupcami. I nie dam sobie wmówić, że zadymiarze blokujący nawzajem swe przemarsze są obrońcami mojej wolności, a choć mi jedni bliżsi od drugich, to boję się ich będę jeszcze bardziej, bo łatwiej mnie mogą namówić, bym ich poparł. A przecież tak jedni, jak drudzy stosują przemoc nie tylko retoryczną, manipulują i grają na emocjach, oczywiście w obronie słusznej sprawy. Jedynie słusznej, tak słusznej, że na widok tej słuszności ciarki mi chodzą po plecach. Szczególnie, gdy verba wbijają pięściami w żebra, by w końcu odróżniać się od siebie tylko barwą szalika twarz skrywającego.
Rzecz jasna, dyskutować trzeba i o książce Szczuki, i o drastycznych protestach obrońców życia poczętego, i o pojmowaniu przez kościół katolicki wolności słowa odmienny od liberalnych definicji. O prawie i sumieniu, o władzy państwa i swobodach obywatelskich, o wierze i niewierze, prawdzie i nie. Ale dyskutować odnosząc te ważne kwestie do indywidualnego doświadczenia, wrażliwości, życia i losu, a nie ideologicznych konstruktów, nie na zawołanie medialnych klaunów z szołbiznesu czy – to przecież prawie to samo – postpolityki. Dyskutować mając minimum wspólnych słów i sensów, a nie wspólny bazar zamiast agory. Na szczęście jest literatura.
Więc jedenastego pójdę powoli przed siebie, pogwizdując na psy po cichu, bo nawet porządnie gwizdać nie potrafię. Spróbuję za to porządnie pomyśleć o pewnym zapisie indywidualnego doświadczenia, o którym nie mogę zapomnieć od kilku miesięcy. O prozie, którą również próbowano poddać ideologicznej obróbce, ale raczej bezskutecznie. Mówię o „Obsoletkach” Justyny Bargielskiej, cieniutkiej książeczce napisanej dziwną, chorobliwie powykręcaną i połamaną polszczyzną, przypominającą trochę polszczyznę Leo Lipskiego z jego boleśnie ekstrawaganckich eksperymentów prozatorskich, mierzących się z podobnie okrutnym, niemedialnym wymiarem życia i śmierci.
Justyna Bargielska swoją nagrodzoną w Gdyni książką znalazła się (bezwiednie?) w samym środku ideologicznego sporu o to, w którym momencie zaczyna się człowiek. Odpowiedź kardynalnie różni obrońców życia poczętego i obrońców prawa do aborcji. Bargielska w tym sporze jakoś uczestniczy, ale nie daje się wpisać w ideologiczny schemat. Unieważnia ideologiczną zerojedynkowość samym wyborem tematu swojej prozy: pisze o ludziach, którzy poronili, o kobietach i mężczyznach, którzy nie mogą nawet pochować swojego dziecka, bo medycyna i obyczaj odmawiają mu prawa do godnej śmierci, pogrzebu i pamięci . Bo urodziło się martwe. „Czy sformułowanie urodził się martwy jest zgodne z konstytucją? Bo z logiką – nie jest” – pada pytanie w „Obsoletkach”. I tak zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale podważa Bargielska nasze przyzwyczajenia językowe i myślowe. Zdejmuje z nas ideologiczną władzę języka, konfrontując go z „nagą rzeczywistością”, czyniąc z niego bardzo literacki użytek – narzędzie do zapisania pojedynczego losu, cierpienia, rozpaczy, bezradności i radości bez pocieszenia.
„Zawołał na położną, żeby przyniosła słoik, podłubał znowu, wyjął ze mnie jakiś kawałek czegoś i wrzucił do słoika. Położna nakleiła poloplast z moim nazwiskiem, kazała mi się przebrać w koszulę nocną i poszłyśmy na oddział. Podziemiem, bo oddział był w innym bloku szpitala. Słoik niosła położna. Na oddziale zrobili mi USG. Lekarz uprzedził, że usłyszę różne dźwięki, ale że żaden z nich nie będzie biciem serca mojego dziecka. – Oj, no wiem – obruszyłam się. – Przecież serce mojego dziecka jest w słoiku”. Niewiele takich zdań, tak mocnych fragmentów napisano po polsku. Pamiętacie Borowskiego: między jednym a drugim kornerem…?
O to, na której półce powinna znaleźć się książka Justyny Bargielskiej, pewnie nikt ważny się nie pokłóci. Nikt ważny dla mediów, które świata nie widzą poza zadymami miłośników wolności i wolność tę kochających inaczej. Ja tej książki wciąż nie potrafię odłożyć na półkę, bo mam wrażenie, ze powinienem czytać ją jeszcze raz i jeszcze, w absolutnej ciszy.
Więc kiedy dojdę do końca ścieżki, coraz bardziej podobnej do ugoru, przez który wiedzie, poczekam na psa, nie wierząc, że tak od razu porzuci świeży zapach zwierzyny. Przystanę pod lasem, przy brzozach, które kiedyś zasadziłem, a teraz zadziwiają mnie, że tak szybko rosną i pewnego dnia, gdy zacznie się budowa drogi, wszystkie pójdą pod topór zanim puszczą soki. W ciszy posłucham trzasku gałęzi, strzelających pod ciężarem przedzierającego się przez las wielkiego czarnego kudłacza z wywieszonym na ukos czerwonym jęzorem. A wieczorem będę tak zmęczony, że może uda mi się nawet nie włączyć telewizora i nie zobaczyć, kto w walce o rząd dusz narodowych mocniej wbijał swe idee w rubaszny czerep przeciwnika.