1. Ta nieznośna lekkość publicystycznych bon motów: że dziś w dorosłe życie wchodzi pokolenie urodzone już po 11 września 2001, tamtym 11 września, kiedy to na te straszne minuty zatrzymało się serce świata, i że nie wolno tego nigdy zapomnieć. Ble, ble, bla, bla, ale czasem przed oczywistościami nie ma ucieczki. Potem naprawdę nic już nie było takie samo.
Byliśmy świadkami, bo rzeczy toczyły się same, jakby bez naszego udziału, odwrotu od szczęśliwej epoki przed, która może wcale nie była taka znów szczęśliwa, może sami sobie ją taką wymyśliliśmy, a była może tylko odrobinę szczęśliwsza niż inne. Albo po prostu my byliśmy młodsi.
Co to za szczęście, które daje się stopniować?
2. Te prawie dwadzieścia lat po wrześniowych zamachach to osuwanie się świata w strach, nieufność, wściekłość i wrzask, dziś na dodatek tłumiony maską. Już nawet nie dostrzegamy, jak niewiele wystarcza, by nastraszyć nas tak, że godzimy się oddawać wolność za bezpieczeństwo, o którym nie wiemy nic.
Tak naprawdę, nie wiemy nawet, czy istnieje, czy nie jest też tylko naszym wyobrażeniem.
3. Kolejne etapy odwrotu od postępu, w który zresztą chyba nikt już nie wierzy. W tym roku – inaczej niż przez te wszystkie lata po – krewni i przyjaciele zmarłych w Trade Center nie mogli w rocznicę odczytać ich nazwisk na żywo, jak w poprzednich latach, wiadomo, pandemia śmierci. Część się zbuntowała i przeczytała je w innym miejscu Nowego Jorku. Jakaś część buntuje się również przeciw wirusowym ograniczeniom w ogóle i nie są to wyłącznie zwolennicy medycyny nadnaturalnej oraz płaskoziemcy.
Taki czas, nikt już nie wierzy nikomu. Albo gorzej: wszyscy wierzą wszystkim, więc nikt nie jest autorytetem. Ochlokracja, nie mylić z demokracją.
4. Zburzonych przez samoloty wież, które dla wielu stanowiły jeśli nie serce, to na pewno centrum świata, postanowiono nie odbudowywać. Nic nowego, bo kiedyś rozważano pomysł, by nie odbudowywać zniszczonej w powstaniu Warszawy.
Ale teraz w tej decyzji czytam jakiś lęk: lepiej nie drażnić nieba i jego fanatyków? Bo ileż razy można odbudowywać zburzone? I po co? Żeby następni wandale mieli co burzyć?
5. Obrazy ataku na wieże, nie do uwierzenia, utkwiły w pamięci pewnie na zawsze. Patrzyliśmy na te telewizyjne obrazki, nie rozumiejąc, co się dzieje: samoloty lecące wolno i nisko wyłaniały się zza drapaczy chmur, które chwile później sypały się jak makiety z karton gipsu, wysyłając w niebo chmury dymu i kurzu.
Niebo, połaskotane nazbyt poufale, postanowiło przypomnieć o swej grozie.
6. Telewizyjni realizatorzy gimnastykowali nasze odrętwiałe zmysły zwalniając filmy, odwracając kadry, przybliżając ujęcia, znowu, i znowu, i raz jeszcze. Naprędce zmontowany film katastroficzny, oglądane na kinie domowym jakieś niskobudżetowe political fiction, z wydumaną fabułą, z krzykiem zamiast dialogów, te zawsze trudniej napisać. Nie od razu docierało do patrzących, że to, co na ekranie, to nie efekty specjalne.
Że ludzie wyskakują z okien naprawdę, a nie w kaskaderskim popisie.
7. Potem rozpoczęła się wojna, kultur, cywilizacji, światów, otwarta i hybrydowa, stare słowo w nowym znaczeniu, zacierającym sens. Bez sensu trudno żyć, więc zaczęto go szukać w fake newsach i teoriach spiskowych. A może zburzenie wież odkryło tylko, niczym kiedyś w Babilonie, to pomieszanie trawiące nas stale, ukrytą wojnę, tocząca się od zawsze i do dziś, o której chętnie zapominamy.
Wojnę wszystkich ze wszystkimi, w której i natura jest graczem niepoślednim.
8. Rok później próbowało zatrzymać się moje serce. I ja, i świat przeżyliśmy, choć naprawdę nie tacy sami. Może dlatego nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Poruszać się w ogóle było trudniej, po ziemi i w powietrzu. Zaczęliśmy pilnować się mocniej, siebie i innych, mając w pamięci tych wyskakujących z okien rozpadających się wież.
Wyglądali jak manekiny, ale byli żywi. Woleli umrzeć od powietrza i ziemi, a nie w ogniu.
9. Zdjęcia i filmy rejestrujące ich desperację w kolejne rocznice pokazuje się po dwudziestej trzeciej, niczym reklamy alkoholu i innych używek, opatrzonych ostrzegawczymi komunikatami. Palenie albo zdrowie – wybór należy do ciebie.
Tak naprawdę to nigdy nie mieliśmy wyboru, tylko czasem udawało nam się o tym zapomnieć.
Katastrofa. Oszukał nas ten kwiecień, zdrajca. Wybuchł letnim upałem zamiast łagodnych pierwiosnków. O przedwiośniu można tylko pomarzyć, amputowana pora roku, kikut, pamiątka dawnego ładu, poszarpanego dziś, pogwałconego. I jak tu literatury ojczystej nauczać, jak metafory objaśniać, tradycje kontynuować, dalejże, kanony utrwalać?
No jak, kiedy nagle żadnych chmur ołowianych, ocierających się o korony drzew, żadnych mgieł nad łąkami po nocnych chłodach? Na początku miesiąca, jakby szyderczo, jeszcze się ze dwie normalne noce trafiły, jak na przednówek przystało, sine niedobitki zimy na wschód wypędzonej. Ale po nich już tylko gorąc, palące słońce i przedburzowa duchota, osłabiająca podstępnie.
Zielono i niebiesko wokół, z dnia na dzień. Skowronki uzgadniają z ziemią lądowanie, szukając odpowiedniego pułapu. Samce wzlatują wysoko, nikną w słońcu. Samice wysiadują na ziemi, szaroziemiste, więc niełatwe do wypatrzenia. Skowronki są niestrudzone, śpiewają przez cały dzień, preludium do rozmnażania. Tylko we mgle milkną.
Kwiecień pachnie kwieciem, wiadomo. Zwykle całe to kwitnienie zaczyna się koło Wielkanocy, gdy nie wypadnie ona zbyt wcześnie. Jeśli śledzić przyrodę uważnie, to łatwo ustalić, że pierwsze otrząsają się z zimy forsycje. Kwitną na żółto i ładnie komponują się na wysprzątanych po zimie grobach.
To w mieście, bo na wsi, zawsze bardziej tradycyjnej, pierwsze kwitną ciernie. Drobne, byle jakie białe kwiatki wyrastają wprost z cienkich gałązek, zakończonych ostro. Wystarczająco ostro, by pokłuć, do krwi. Z nich to wyplatano niegdyś korony, które ludowa, mściwa ironia wciskała podczas jasełek na skronie swoich zbawicieli.
Tarnina podobna jest do rzadszego u nas judaszowca, porastającego wraz z innymi cierniowcami okolice Jerozolimy. Skojarzenie odsyła wprost do eschatologii: to, co zwiastuje nowe życie, od ręki zapowiada też śmierć, żeby przypadkiem nikt wiosną się nie zachłysnął i się w niej nie zapomniał.
Krzaki tarniny chętnie wyrastają przy polskich drogach. Osłaniają pola, skrywając krajobraz po bitwie postu z karnawałem, odłamki naszej wspaniałej cywilizacji: butelki bez listów, kubki z plastiku, więc od spiżu trwalsze, chusteczki mocno już niehigieniczne, nieprzydatne do żegnania wychodźców, puszki z oderwanymi zawleczkami i inne konsumpcjonistyczne niewypały. Taki pejzaż, jakby odmarznięte pobocza wybebeszył ktoś, komu nie wystarczają już rozjechane na miazgę żmije i jeże, skuszone obietnicą ciepłego asfaltu.
Na polach, pod ścianą lasu nieśmiało zielenią się brzozy, drzewa wyklęte w polskim pejzażu, dziś rymujące się ze śmiercią i cierpieniem, częstochowsko. W wyobraźni rymopisów stoją dumnie, okaleczone, zawinięte w białe bandaże. W kwietniu pylą, nie tylko uczulonych wzruszając do łez. Im więcej takich asocjacji, tym łatwiej o wawrzyny, przynajmniej od jakiegoś czasu. A może od zawsze?
Próbujmy więc, to łatwe. Choćby te drobne, zielone listki – czy nie wyglądają jak postrzępione supły na nahajkach, do których podobne są przecież cienkie brzozowe witki, zwieszające się smutno z konarów ku ziemi. Brzezinka, przecinka, stare drzewa umierają samotnie, stojąc, choć łamią się łatwo. Kora jak postrzępiony całun, wbite w pień odłamki, stygmaty kapiące żywicą, pozimowe błoto.
Kiedyś polskim symbolem był dąb, znak siły, zdrowia, trwania, ale kto by tam miał cierpliwość czekać, aż się rozrośnie i będzie cieszył oczy. Radość zostawmy zresztą innym, mniej od nas wybranym.
My mamy polskie kwietnie, z Wielką Nocą czy bez niej, ze zwykłymi nocami, stebnowanymi przymrozkiem, rozmazywanym przez poranne słońce. Mamy i inne miesiące, a wszystkie takie same: narodziny już podszyte śmiercią i rozpadem, nieustające dziady i szum pawich piór, radość zawsze nie w czas, więc zakazana. Nasze biedne imaginarium, kwiecień – plecień.
A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę, marzyło się niektórym. Nic z tego, nie ma mowy, choć każdy polski miesiąc ma swoją opowieść, a jedna smutniejsza od drugiej, ciernie wysławiająca, koronowanie cierpiących całoroczne. I tylko język bywa niepodległy, bo jest jak czarna skrzynka, pamięta, co ślina przyniesie.
Może czasem lepiej nie odcyfrowywać jej do końca? Zapis kwietniowej opowieści, odczytany sumiennie, kończy się na „mać”. I tak po prawdzie, to tymi słowami, niezbyt nadającymi się na patetyczno-pedagogiczną puentę, kończy się większość opowieści z polskiego narodowego kanonu. Potem jest tylko huk, trzask i krzyk, którego nawet łase na sensację media nie odważają się emitować, przerażone.
Ćwiczeni jednak jesteśmy w stylu innym, podniosłym, acz mniej prawdziwym. I od jakiegoś czasu to już otwarcie styl polski narodowy. Pisany jak w tytule: bez przecinka lub choćby myślnika, dającego szansę na dystans i zrozumienie.