Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: dzieciństwo
Data dodania: 24 września 2013

Najlepsze kasztany są w dzieciństwie. Lubimy je tylko jesienią, no bo kiedy mamy lubić, skoro pochowane na zimę, więdną albo łuszczą się wyschniętą łupiną, podobnie jak  żołędzie. Tak właśnie, blietz kriegiem starości kończą swój żywot na półce żołędziowi rycerze w brązowiejących zbrojach i zielonkawych hełmach, z rękoma cienkimi jak drzazgi, zakończonymi dłońmi z siarki, łatwopalnymi, wystarczy byle draśnięcie, byle draska… Niewiele dłużej wytrzymują ich konie, prawdziwe kasztany, zaokrąglone może zbyt mocno, ale wciąż rączę, sprawnymi rękoma sprawione.

I jeźdźcy, i ich błyszczące rumaki kończyli zawsze tak samo, na zmiotce-szufelce, co raz dwa robiła porządek z egzemą łupinek z przysychających armii, siłą wcielonych w domowe pielesze z jesiennej wilgoci, daremnie ocieranej ostatnimi promieniami słońca , tracącego ochotę na łażenie po wysokościach. Matczyna sprawiedliwość dziejowa, ład pokojowy na półce nad dziecięcym łóżkiem, czynione były w dyskrecji, bezgłośnie, przynajmniej zanim w modę nie weszły obłe ryczące smoki z napisem zelmer na grzbiecie. Na kolejne armie i zwycięstwa musieliśmy czekać do następnej jesieni, nie tak odległej na szczęście jak jesień średniowiecza, ale równie tajemniczej i fascynującej. Tak dziecięce idylle szykowały nas niepostrzeżenie na dorosłą przemienność losu, tę sinusoidę z nałogową skłonnością do upadania głęboko poniżej osi i obrzydliwie leniwą niechęcią do wznoszenia się ponad zero.

Wiem, wpadam w literackość jak jesienna śliwka w kompot tuż przed zawekowaniem i nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że zawsze wolałem smaki ostrzejsze, śliwki – a jeszcze lepiej gruszki – w occie. Wywołując wspomnienia dziecięcych idylli, truchtam za modą, każącą wszystkim, którzy jako tako władają słowem, opisywać swoje dzieciństwo i przemieniać je w debiuty, nagradzane potem i nominowane, paszportowane i recenzowane obficie. Ale za modą truchtając, jej też się sprzeciwiam, bo przecież ja w dzieciństwo jak w słoik z suszonymi owocami rękę łakomczuchę wsadzam i wyciągam co najlepsze kawałki, słodko zlepiające paluchy. A to wbrew dzisiejszym kanonom: bo niesłodkie te dzieciństwa dziś opisywane, straszliwe raczej, traum pełne, wyparć i zaparć, nieobecnych św. Mikołajów i rodziców okrutnych albo przynajmniej zimnych jak nos renifera, rówieśników udręczonych dręczeniem innych, co ma przed samoudręczeniem ratować, szkół jak Guantanamo urządzonych, klechów jak klawisze i wychowawców jak instruktorzy dżihadu, a także inicjacji mrocznych niczym wieczory po nagłym zarządzeniu czasu zimowego.

Więc gdzież ja się pcham tutaj z uczłowieczanymi owocami dębu i kasztanowca, z nierzeczywistymi bitwami, w których nikt nie ginął, a nawet jeśli komu ułamała się zapałczana noga albo ręka, to zaraz nową wtykało mu się zamiast tamtej niezdatnej i bólu nawet nie poczuł. Co nie znaczy, że tak całkiem bez bólu chowani byliśmy. Znaliśmy go dobrze, objawiał się czasem zupełnie niespodzianie, zadawany przez tych, których nie podejrzewaliśmy. A najgorszy był ból niesprawiedliwy, bez wysłuchania naszej racji zadany, co w końcu niczym szczególnym nie było w tamtym czasie, w szóstej dekadzie wieku zagłady i łże-pokoju opłacanego wolnością. Dopiero się jednak do przemocy sposobiliśmy, więc ból, który wspominam, w dziecięcej pamięci odcisnął się jak but nieuważnego przechodnia, zgniatający świeżo opadłe żołędzie i kasztany. Tym bardziej, że zadany został przez osobę wpierw bliską i podziwianą, a potem już tylko obdarowywaną uczuciem niejasnym i mrocznym, przeczuwającym, że miłość  jest jednak czymś innym niż lukier pachnący na pączku, że bywa jak starte na betonowym boisku kolana, jątrzące się, trudne do zagojenia.

Co przeskrobaliśmy, nie pamiętam, na pewno nie poszło o kasztany, z których pani C. potrafiła wyczarować cudeńka; patrzyliśmy bez słowa, jak uprawia kasztanową magię, a potem próbowaliśmy ją naśladować tak nieudolnie, że niejeden rycerz i niejeden rumak w tym naszym dłubaniu się ku doskonałości tracił swe umowne życie, lądując gdzieś z boku z brzuchem wypatroszonym z białej treści, kruszącej się łatwo po rozerwaniu jedwabistej powłoki. Pani C., nasza wychowawczyni, uczyła robót ręcznych, tego przedziwnego przedmiotu, które nasze koleżanki przystosowywał do życia ucząc elektryki, a nas, używających noży jedynie do gry w pikuty, przemieniał w wytwórców jarzynowych sałatek. Na długo przed feminizmem, walką z dyskryminacją kobiet i bezpłciowym dyskusjami o kulturowych rolach płciowych.

Poszło być może o zwyczajne spóźnienie na lekcje, a może o niezbudowanie na czas zimowych karmników dla ptaków przylatujących do nas na zimę, które wskutek naszej opieszałości traciły szanse na przetrwanie do wiosny, kiedy to znów odlatywały  – bez sensu, myślę tak do dziś – w zimniejsze strony. Mniejsza o powód, ważniejsze, że pani C. postanowiła nas ukarać, fizycznie, bo były to czasy, w których zdarzało się, że nauczyciele bijali uczniów, a nie na odwrót. Kary fizyczne nie stanowiły oczywiście naszej ulubionej rozrywki, ale nie były też czymś poniżającym, uznawaliśmy je za część szkolnej obrzędowości i gry o przetrwanie. Wyrok za czyny popełnione i udowodnione niezbicie, wykonany w trybie doraźnym linijką lub piórnikiem, przyjmowaliśmy raczej ze stoicką ironią cechującą romantycznych spiskowców, postanawiając co najwyżej, że następnym razem popełnimy występek doskonały i nie damy się przyłapać na ściąganiu, strzelaniu ryżem z rurki do odpowiadających przy tablicy lub wsuwaniu lusterek pod ławkę nieuważnym dziewczynkom, zapatrzonym w panią psorkę.

Zdarzały się jednak nauczycielom napady zimnego szału, niespodziewanego i nieuniknionego  niczym biały szkwał. Zdarzały się prawie wszystkim, ale nie pani C., która dotąd trzymała nas w ryzach słowami i spojrzeniem, niczym wytrawny treser młode cyrkowe zwierzaki. Tym razem było inaczej: z szafy z młotkami i obcęgami, z której zawsze wysypywały się gwoździe tęskniące za deską i przezroczyste grudki kleju stolarskiego, wyjęła C. długą, misternie splecioną pytę i tym narzędziem, odebranym zapewne jakiemuś szczególnie uzdolnionemu manualnie ulicznikowi, wykonała egzekucję. Precyzyjnie, jakby była nauczycielką matematyki: dziewczynom po jednym celnym uderzeniu, chłopakom po trzy, mocniejsze. Nawet najbardziej zahartowani, którzy nigdy nie wyciągali od razu dłoni pod karzące linijki i wskaźniki, narażając się tym samym na zwielokrotnienie kary, nawet oni stali jak wryci, zaczarowani przemianą dobrej pani, nagle karzącej niewinnych. Myślę dzisiaj, że nie o sprawiedliwość jednak chodziło, ani o żadną traumę, inicjację czy wyparcie. Żaden z tych przemądrzałych terminów nie wyjaśnia bowiem, dlaczego łzy wściekłej bezsilności, połykane wstydliwie, smakowały tym razem jakoś inaczej – słodkawo, aż po mdłości. Tak odkrywaliśmy, nie umiejąc jeszcze naszego odkrycia nazwać, że uczucia są bardziej splątane niż opisuje to pierwsza czytanka, a miłość i nienawiść mogą splatać się w jedno, w doskonałe narzędzie zadawania bólu. Szczęśliwi, nie potrafiliśmy jeszcze interpretować.

Pani C. przypomina mi się zawsze, gdy czytam dzisiejsze opisy dziecięcych rajów utraconych. Większość z nich, mam wrażenie, bierze się nie z literackiego talentu czy tradycji, lecz z podręczników psychiatrii i psychologii. Ale co tam, bardziej ciekawi mnie, czy dzisiejsze dzieciaki nadal stwarzają żołędziowe ludziki i kasztanowe zwierzęta? Na schorowanym kasztanowcu za naszym oknem co roku pojawiają się przecież nowi śmiałkowie, którzy włażą wysoko na niepewne gałęzie i potrząsają drzewem, aż zacznie gubić nie tylko pokryte rdzą liście, ale i owoce, ukryte w rozpękających ponętnie zielonych skorupach. Kasztany spadają jak duże krople nagłej ulewy, prosto na głowy czekających na dole. I wtedy:

– Noszesz, kura jego mać  – drze się pod drzewem wniebogłosy kokoszy syn jeden z drugim, jakby ojca i matki nie miał, i pani C. nie poznał nigdy…

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury