Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: czas
Data dodania: 31 lipca 2020

 

Zdarzyło się raz i nigdy później nie powtórzyło. Przypomniał sobie o tym po latach, gdy miał dość, wszystkiego, zawsze szedł na całość, i wyrwał się na jedno popołudnie nad rzeczkę, inną, niewiele większą od tamtej, bardziej może narowistą, choć cisza panowała nad nią jeszcze bardziej absolutna. Jeśli absolut jest stopniowalny. Rzeka była więc podobna do przeszłej, tylko czas zupełnie inny, teraźniejszy, więc starszy.

Tamten jedyny raz, dawno, był jak narodziny, ale takie bez krzyku, bez płaczu i przekleństw, choć przecież i bez znieczulenia. Przeciwnie, czuł wszystko, jak psi nos, każdy fragment świata, najmniejszy, najbardziej odległy. Przez moment czas przewijał się bez pośpiechu, a on uwagę miał naprężoną jak żyłka wędki po zacięciu ryby, jeszcze nie wiadomo jakiej, ale opornej, więc pewnie dużej. Póki pod wodą, tajemnica.

Można też użyć innego porównania: to, co zdarzyło się wtedy, było jak przerwa w życiu, zatrzymanie akcji, zapaść, podczas której przez mózg przepływają tysiące obrazów, niby wyraźnych, ale odrealnionych. Na jawie, a żył ją wtedy przez te kilka dni jak sen, było ich mniej, ale nie mniej nasyconych barwami i tajemniczych. Przejawiał wtedy skłonności do poetyzowania, nigdy nie chciał się nudzić, więc komplikował sobie życie.

Mówiąc prosto, prozaicznie, to porzucił wtedy właśnie pewną pracę, wykonywaną w stałym zatrudnieniu, chronicznym stresie i godzinowym reżimie, takim, który modyfikować można było tylko w jedną stronę, z dłużej na dłużej, więcej i lepiej. Miał zacząć następną, ale jeszcze nie teraz, czekała na niego spokojnie, więc i on był spokojny, choć czasy nie były. Nie bał się przyszłości, ale i tak postanowił przed nią odpocząć.

Jeździł więc do domu na wsi, prawie codziennie, czasem nocował. Pora była wciąż ciepła, ale lato zamierzało już się skończyć. W lasach grzyby rosły jak po deszczu, choć nie padało. On jednak wolał chodzić  bliżej: po drugiej stronie szosy w zagłębieniu obrośniętym pokrzywionymi drzewami trwało nieduże rozlewisko, na rzeczce, niespiesznej z natury, rozleniwionej, rozlazłej.

Pamiętał, że kiedyś łapali w tym bajorze ryby. Zarzucił wędkę, zupełnie bez przekonania, tak naprawdę niczego nie chciał łapać, chodziło tylko o powód do bezczynnego wysiadywania nad wodą. Był sam, właśnie tak było mu dobrze, przynajmniej wtedy. I jak zwykle tutaj nie chciało mu się ani czytać, ani pisać. Spokój, bezwzględny, oblepiał wszystko dokoła i obezwładniał niczym duchota, która nie chciała minąć wraz z lipcem. Jak najmniej ruchu, oszczędzał energię, której już nie miał, nie zdjął nawet kurtki, choć słońce dopalało zza chmur. Siedział, kamień na kamieniu.

Uświadomił sobie w końcu, że przecież nawet nie założył przynęty na haczyk. Zwijał żyłkę powoli, kołowrotek mruczał jak wypieszczony kot, leniwie, stawiając lekki opór. Pewnie zaczep, pomyślał, ale nie była to ani gałąź, ani korzeń, coś innego pobłyskiwało pod powierzchnią wody. Na końcu haczyka trzepotał całkiem spory karasek.

Zarzucił jeszcze raz, bardziej dla żartu, ryba znów złapała się na pusty haczyk, potem jeszcze jedna, i jeszcze, następne. Karasie były złotawe, w kolorze haczyka, haczyk był koloru słońca, które układało się na tafli wody, zachodzące, ale jeszcze na tyle silne, żeby przymuszać oczy do mrużenia. Załzawione lekko, rozmazywały świat, wyostrzany od czasu do czasu złotawymi kręgami słonecznego światła, pulsującymi na dnie soczewki oka. Odbita w nich jasność wybuchała małymi, pulsującymi plamkami, wyglądały jak krążące wokół miniaturowe słońca. Ktoś tu wyraźnie przesadził z zamiłowaniem do przepychu, sierpniowy świat oślepiał złotą ornamentyką.

Głupie, pomyślał o rybach, które pchały się na haczyk jak oszalałe, więc zarzucał i wyciągał, w końcu nawet nie patrząc na spławik. Namnożyło się ich pewnie ponad miarę, więc są wygłodniałe, pomyślał. Nie wierzył nigdy w racjonalność natury, i słusznie, choć wielu z jego pokolenia doznało panteistycznego oświecenia. On nie, oświecenie było dla tych, którzy wierzyli, nie widząc.

Przez godzinę napełnił rybami plastikowe wiaderko, po farbie, która według etykiety miała przetrwać wieczność i pozwalała obmywać się wielokrotnie z najgorszych plam. Dzień był dziwny, cały, nic dziwnego, że o zmroku nawet komary odpuściły atak, może tak opiły się krwią poprzedniego dnia, że nie zdążyły wytrzeźwieć. Siedział więc spokojnie przed domem, bez ruchu, by nie spłoszyć młodego kocura, który odkrył właśnie życie w wiaderku pozostawionym pod modrzewiem.

To był prawdziwy spektakl, jak egzekucje, które niegdyś ściągały tłumy, dając im zaspokojenie mocniejsze od erotycznego. Kot stawał na brzegu wiaderka, rozkraczony, uderzał łapą w wodę, rytmicznie i delikatnie, a kiedy karaski podpływały do góry, odchylał się mocno, przednimi łapami puszczając krawędź wiadra. Szybki ruch i silne łapy wyrzucały na trawę rybę, która w szarzejącym już świetle dnia traciła swój blask. Urodzony morderca błyskawicznie odgryzał jej głowę i wracał do polowania. Obok wiaderka leżał spory już stosik zagryzionych ofiar. Ocknął się w końcu i przegonił kocura, ale ryby zostawił, tamten zeżre je w nocy albo zakopie na później.

Nazajutrz połów okazał się równie łatwy, ale on nie czuł już ekscytacji. Wypuszczał ryby do wody, zaczepiały się na haczyku lekko, zresztą prawie nie zacinał żyłki, czasem tylko na metalu zostawał kawałeczek wargi. Ostatniej wypuszczanej rybie spojrzał w oczy, przypadkiem, były zupełnie bez wyrazu, rozwodnione – a jakie mają być, pomyślał, skoro ryba żyje w wodzie. Banałek, niezauważalny jak ość, mało się nim nie zakrztusił, gdy zachichotał, rozbawiony bez sensu. Naprawdę za dużo stresu ostatnio, stąd ta dziecinna głupawka. Akcja równa się reakcji, a może odwrotnie.

Ryba poruszyła pyszczkiem, łapiąc powietrze, wyglądało, jakby chciała mu coś powiedzieć zanim się udusi. Milcz, ściszył głos, chociaż przecież nikt nie mógł go słyszeć. Przypomniała mu się bajka, jedna z ulubionych w dzieciństwie, o rybce gadule, spełniającej trzy życzenia. – Ty też jesteś złota, więc wypuszczę cię, jeśli spełnisz moje życzenie – zaśmiał się, tym razem głośno, i już nie mógł przestać, chichotał histerycznie, jak wariat i nawet po latach scena ta wydawała mu się tak żenująca, że zapomniał o niej.

Pamiętał jednak, że naprawdę wypowiedział życzenie, zresztą może je tylko pomyślał, komunikacja międzygatunkowa, temat na doktorat. Ale czy się spełniło, nie potrafił powiedzieć. Nie mógł, bo nie pamiętał, czego od złocistego karasia zażądał. Pamiętał coraz mniej, zapomnienie zaczęło się od twarzy, potem nie odnajdował w pamięci chronologii zdarzeń, jeszcze później gubił nie tylko ich następstwo, ale i przebieg. Kolejne do zapomnienia były myśli sprzed chwili, a potem to najprostsze: kim jest, jak się nazywa, co robił przez całe życie.

Nas też zapominał, nie poznawał, aż kiedy pamięć obumarła go tak, że nie panował nad codziennymi czynnościami, myciem, ubieraniem się, jedzeniem, wypróżnianiem, musieliśmy oddać go do domu spokojnej starości, zbudowanego zresztą w zaskakująco spokojnej i malowniczej okolicy, niedaleko meandrującej leniwie przez las rzeczki, rozlewającej się potem w niewielkie bajoro, po którym skakały oślepiające refleksy.

Aż kusiło, by zostać na brzegu, na zawsze, patrzeć zmrużonymi oczami na słoneczne przebłyski, które złociły się i znikały zaraz w ciemnej wodzie, jakby pod jej powierzchnią wciąż kłębiły się tamte ryby i tak jak wtedy nie mogły pomieścić się pod powierzchnią. Może znów czekały na kogoś, kto wyłowi je z pokrytego rzęsą bajora, dla zabawy albo w zapamiętaniu.

Data dodania: 15 lipca 2020

                                                                                          Dołącz do świata Pampers,
pełnego miłości, snu i zabawy.

                                                                                          (cytat z reklamy)

 

Odkąd zaczęła się starzeć, a było to dawno, powtarzała co jakiś czas, że woli nie dożyć chwili, w której przestanie panować nad fizjologią. Było jasne, że władzy nad sobą łatwo nie odda, przymuszona, raczej już abdykuje z życia.

Traktował te zapowiedzi serio, acz nie do końca, bo koniec wydawał mu się wciąż odległy, choć przecież stara kobieta granicę rysowała ostro: nigdy nie założę pampersa, przynajmniej dopóki będę wiedziała, co robię. Powtarzała to spokojnie, ale z uporem, zimnym jak stopy, które miażdżyca zaczęła już odcinać od krwi. Coraz bardziej, czuł, obcinając jej paznokcie.

Te wyzywająco stanowcze wyznania irytowały go coraz bardziej. W końcu on też się starzał, włosów mu co prawda nie ubywało, ale cierpliwości już tak. Gdy w końcu przestała marudzić, uznał, że przestraszyła się jego irytacji, więc i on przestał się bać o jej psychikę. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o wszystkim.

Przed tygodniem zauważył w jej domu nowy przedmiot, zupełnie nowy, więc nie od razu zrozumiał, co oznacza. W kącie maleńkiej łazienki stanęło wiadro, takie zwyczajne, plastikowe, ze szczelną, zaciskaną pokrywą, nieprzezroczyste. Duże, zagracało pomieszczenie, ale kiedy pytał, po cholerę ono tutaj, kobieta zmieniała temat.

Może to dlatego, myślał, że ostatnio coraz słabiej słyszała? Na aparat słuchowy nie dawała się jednak namówić, świat za oknem i tak miał dla niej niewiele: monotonny szum ulicznego ścieku, prowadzącego nurt samochodów w depresyjne centrum miasta, przerywany rykiem motocykli, najbardziej chyba upierdliwych wieczorem. Drażniły wtedy niczym zawsze wygłodniałe końskie bąki, hałasowały jak spasione, powolne trzmiele, buczące w ciszy zapowiadającej zmierzch. Buczały zagubione w grządce maciejek przed oknem domu, który teraz już ledwo pamiętał. Był bardziej dźwiękiem i zapachem niż kształtem.

Ten dom był raczej chałupą, pospiesznie i tanio sklecona samoróbka, pokój, kuchnia i sień, jak we wszystkich biedadomkach budowanych na wiejskim przedmieściu według  tego samego braku projektu. W ich sieniach, gdzieś w kącie za zasłonką z wypłowiałego materiału, zbyt starą, by mogła jeszcze zasłaniać okno w pokoju, stało wiadro, blaszane, przykrywane kawałkiem sklejki albo płyty, pofalowanej od wilgoci i temperatury. Później gdzieniegdzie trafiały się też plastikowe kubła, dobrze tłumiące odgłosy, zdradzające do czego te naczynia służyły, najczęściej w ciemne noce albo zimowe dni, gdy wyjście do sławojki oznaczało wyprawę w mrok i chłód.

Jasne, ciemność zadomawiała się też i w sieni, ale niespokojna, bo co jakiś czas próbowało rozgonić ją brudnawe światło czterdziestowatówki, zakurzonej i zamotanej w pajęczynę.

A więc to tak, to tak sobie poradziła – pomyślał. Była mu bliska, więc chyba powinien być zażenowany, tak mu się wydawało, ale nie był. Jeśli już, to czuł raczej zadowolenie, że kobieta wciąż się nie poddaje, choć wie, że przegrywa. Taka zażenowana radość, kulawy oksymoron, czasem nie można oczekiwać więcej niż można.

W końcu nawet i to zwyczajne wiadro okazać się może znakiem, dyskretnie przywołującym koło czasu. Struktura rzeczy, znaczące i znaczone, urynał jak urna, w której czas chowa się, żeby nie przeminąć. To jeszcze jedna dziecinna sztuczka mitycznego sklerotyka, starość obsuwająca się w dzieciństwo, już chroniczne. Tak myślał.

Że od dzieciństwa odchodzimy nie tak daleko, jak nam się wydaje, wiedział od jakiegoś czasu. Choćby dlatego, ze miejsce, z którego się wywodził, przyziemna okolica, ubabrana trudną codziennością, ostatnio coraz częściej upominała się o pamięć.

Nie musiała, nigdy nie zapomniał lekcji, które dostał na nieistniejącym już podwórku. Wyglądało wtedy, myśli dzisiaj, na zaniedbane, może dlatego, że, nieogrodzone, rozchodziło się w zarośnięte miedze i krzywo rozorane pola, aż po horyzont z rozmazującymi się kilkoma budynkami, ustawionymi wzdłuż drogi zaznaczonej drzewami. Stały daleko, więc trzeba było mocno napinać wzrok, by rozpoznać w nich pokręcone wierzby, płaczące sentymentalnie.

To prawdopodobnie stamtąd, z tamtego podwórka i z tamtego patrzenia wokół wyniósł uważność, pozwalającą dostrzegać znaczenie nieistotnych, zwyczajnych  rzeczy, łapać sens, prześwitujący przez ich potoczną użyteczność i zaplatający się w opowieść.

Z czasem jednak ta uważność zaczęła mu ciążyć, właśnie tak samo, jak czas oraz pamięć. Odwracał się więc od nich, od zakamarków starej sieni, zbitej z dykty i papy, od maleńkiej łazienki w bloku z żelbetonowej wielkiej płyty, której czas podobno już dawno się skończył. Powinna się zawalić, a trwała.

Data dodania: 30 lipca 2019

                     …żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?

                                                                                                   Witold Gombrowicz „Dziennik”

 

1.

Ta obserwacja się powtarza, ostrzeżenie, najczęściej lekceważone. Pojawia się u filozofów i pisarzy, ale ponieważ w prowincji Gombrowicza jesteśmy, niech mówi on:

… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu  zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.

Cytowałem już ten fragment Dziennika, opisujący powrót Gombrowicza do Europy. Przypomina mi się on zawsze, ilekroć przyjeżdżamy do Vence. Tym razem przypomniał się mocniej, bo w ostatnim miejscu Gombrowicza byliśmy w czasie szczególnym: równo pięćdziesiąt lat po jego śmierci.

A i naruszenie przestrzeni było większe niż zwykle, bo po drodze zahaczyliśmy na półtorej doby o Paryż, w którym mieliśmy spotkać się z Ritą Gombrowicz. Między innymi. Z innymi się spotkaliśmy, z Ritą nie. Chociaż…

2.

Rity nie było, trafiła nagle do szpitala, badania miały trochę potrwać. Ale niczego nie odwoływała, wszystko odbyło się prawie tak, jak wyreżyserowała. Mieliśmy z E. być po raz pierwszy w mieszkaniu pani Gombrowicz i byliśmy, zabrała nas tam M., jej asystentka i nasza wielka gombroprzyjaciółka.

Co tu gadać, było wzruszająco, nawet dla takiego starego cynika jak ja. Więc tylko trochę szczegółów: piliśmy zadanego przez Ritę szampana, zjedliśmy kolację w wybranej przez nią, bo ulubionej, włoskiej knajpce.  Reszta niech pozostanie milczeniem, zbyt jednak jest osobista. W każdym razie zaśmiewaliśmy się razem z Ritą przez telefon, więc jakby z nami trochę była, taka jak zwykle, tylko jeszcze dzielniejsza.

Zastanawiałem się prawie cały wieczór, co by było, gdyby Rity nie było naprawdę? Gdyby nie zdarzyła się Gombrowiczowi na te kilka ostatnich lat? Gdzie byłby on, tak kiedyś, teraz, jak i na wieki?

Pewnie i tak byłby zwycięski. I tak, czyli jak? Inaczej, bez dopełniacza i bez wołacza, służącego także do inwokacyjnych westchnień, wewnętrznych oczywiście, bo Gombrowicz się nie obnażał, nawet jeśli  czytelnikowi wydaje się czasem inaczej, nawet gdy zapachnie mu sensacją.

3.

Zapach Vence ma ingrediencje niezmienne, rozpoznawalne przy każdym powrocie. Platany, nagrzane słońcem kamienie pod stopami, zmywany co rano kurz i brud na schnących potem do południa wąskich i zacienionych uliczkach.

Ale teraz, pod koniec lipca, schną one szybciej, niemal od razu, bo słońce operuje od rana, ostre, tnie przestrzeń stwardniałym światłem i rozżarzonym jeszcze z nocy powietrzem. I teraz czuć w nim jeszcze jeden składnik, mdłą, chałwowatą woń rozkładu, przyczajonego jak wygrzewające się tu pod ścianami koty, powolnego jak kroki po uliczce, wspinającej się w tym gęstym powietrzu.

Potem, w samo południe, jest jeszcze gorzej, jakby słoneczny skalpel próbował usunąć martwicę zakażoną umieraniem, odciąć ją od reszty, by nie sprawiała bólu. Niemożliwe.

Gombrowicz umierał w upale, ale podobno jednak nie aż takim.

4.

My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii natury.

Taki cytat z Dziennika wyświetliliśmy na naszej stronie w rocznicę śmierci Gombrowicza. Opatrzyliśmy go zdjęciem, udostępnionym nam przez Ritę. Ona też na nim jest, młoda, piękna, indiański typ urody, z dodatkiem jakiegoś ironicznego błysku inteligencji. Siedzi na oparciu fotela, w nim Gombrowicz, wychylony ku szachownicy, przytrzymuje cybuch fajki, marszczy oczy i czoło. Próbuje rozgryźć strategię przeciwnika, o którym na tym zdjęciu niewiele wiadomo, zostało tak wykadrowane, że widać tylko dłoń odstawiającą z szachownicy zbity pionek.

To zdjęcie jest Bergmanowskie, mogłoby bowiem przedstawiać rozgrywkę ostateczną, ze śmiercią, która nie tylko w Skandynawii jest mężczyzną. Znamy jednak całość fotografii, więc wiemy, że przeciwnik Gombrowicza w tej partii był z nim zaprzyjaźniony. A czy śmierć może być przyjacielem?

Że to rozgrywka ostateczna, świadczyć też może skupienie Gombrowicza, dla którego wtedy pewnie już każda chwila była mierzeniem się z końcem, przymierzaniem do niego. Przeczuwał, że się zbliża, ale przecież zawsze miał problem z wymyślaniem ostatnich zdań.

Nie za każdym razem można wykpić się bombą i trąbą.

5.

Wieczór w Vence nie przynosi ulgi, zresztą zmierzcha się tu późno i długo. Upał wciąż nie do wytrzymania, ale trzeba jakoś przeżyć, skoro się żyje. Na cmentarz przeciskamy się przez rozżarzone powietrze, półgęste jak lawa albo dobrze zagniecione ciasto.

Żar podnosi tętno, zmusza serce do szybszej pracy, na granicy wytrzymałości. Rozdrażnia, budząc krew i emocje. Gdy uzyska nadmiar, spowolnić może wszystko, zwalniając z obowiązku życia. Więc spokojnie.

Jak tu się jednak nie denerwować, gdy po dojściu na cmentarz okazuje się, że brama jest zamknięta na głucho, choć ustalenia były inne. Naiwni, uwierzyliśmy w zapewnienia tych, co rządzą grobami i życiem po śmierci.

Wysokie napięcie rozładowuje mistrz Andrzej Seweryn odgrywając scenę zdziwienia i zakłopotania jak z niemego filmu. Stara, dobra szkoła, śmiejemy się wszyscy, nawet ci, którym przed chwilą nie było do śmiechu.

Wcześniej mistrzostwo Aktora ogłuszyło francuską publiczność w małej salce urządzonej w dawnej manufakturze produkującej oliwę z oliwek. Mistrzowski monodram z Gombrowiczowskiego Dziennika wycisnął wszystkie sensy, także te ukryte w języku, jego strukturze i ucieczkach od niej. Wielki artysta spotkał wielkiego artystę. Objawiła się nam synergia, trudne, ulubione słówko polityków.

6.

Polityki tym razem nie było. Ojczyzna nie przygniotła Gombra ani mowami, ani wieńcami, ani krzyżem. Rita opowiadała, jak po pogrzebie Witolda zdejmowała z grobowca wielkie krzyże, którym rodacy dociskali ateusza po śmierci. Za każdym razem w miejsce zdjętego, pojawiał się nowy, jeszcze większy. W końcu za czyjąś radą powiesiła maleńki krzyżyk bez ukrzyżowanej postaci. Pomogło, wisi do dziś. Nie róbcie ze mnie taniego demona…

W rocznicę były róże, białe i czerwone, rozdaliśmy je tym, którzy chcieli po spektaklu pójść z nami na grób. Poszli prawie wszyscy, dziwny pochód przez miasto, pół setki czytelników Gombrowicza w pięćdziesiąt lat od jego śmierci.

Andrzej Seweryn przeczytał wzruszający list, który pani Gombrowicz dostała od Kota Jeleńskiego w parę dni po śmierci męża. A potem milczeliśmy, po prostu, jakby Gombrowicz już wszystko powiedział. I poczuliśmy się jakoś bliżsi jego wielkości.

7.

Vence to zresztą takie miasteczko na miarę, na tyle przyciasne, żeby każdy mógł poczuć się tu większy niż jest. I daje złudzenie spokoju, przez większą część roku, choć nie w lipcu. Czterdzieści stopni przekroczone, gorączka, od której można zejść.

Gombrowicz też chyba nabrał się na to złudzenie spokoju. Może to zresztą nawet nie kwestia miejsca, lecz wnętrza, własnego metrykalnego lęku i nieustannego niepokoju, który gna siebie i część nas, nie pozwalając śmierci za nami nadążyć.

Ten pęd, ucieczka, to jedyne wyjście, bo zwolnienie, przecież w końcu nieuniknione, może okazać się niebezpieczne, bardzo, właśnie śmiertelnie, może po prostu zmęczonego zwolnić z życia na zawsze.

W biografii Gombrowicza też tak jest: sukces, stabilizacja, spokój po latach przechodzą miękko w umieranie, jakby śmierć rozmiękczała je po trochu, powoli. Wtedy ktoś taki jak Rita to skarb, to jeszcze życie, po prostu.

8.

…ale zanim jeszcze Mistrz zacznie czytać nad grobem przyjacielskie pożegnanie od Kota, kwiaty od Rity Gombrowicz składa E., na jej życzenie, kwiaty takie jak zleciła – zlecaj nam, wspaniała Rito, co tylko zechcesz! – więc E. kładzie na grobie biało-zielony bukiet, wcale nie cmentarny, i jest tak, jakby to młodość i jej piękno, trochę egoistyczne i narcystyczne jak pisał Gombrowicz, jakby to młode piękno oddawało czułość Witoldowi, który tak za nim tęsknił;

tę czułość, której tak bardzo pragnął i która, podarowana przez Ritę, tak go cieszyła, aż do Kronosowych niedyskrecji, a o którą prosić się wstydził, wstydził się nawet ją przyjmować, bo jednak nie miał złudzeń, wiedział boleśnie, co może dostać, a co musi oddać;

więc E. kładzie wiązankę na pustej jeszcze płycie kamiennego grobu, za chwilę przykryją go inne kwiaty, i to jest tak piękna chwila, nie wstydzę się powiedzieć: piękna, tak piękna, że nie chce się kończyć tego zdania, choć przecież nikt nie uniknie kropki, kończącej każde wyznanie i wyzwanie, wcześniej czy później, lecz zawsze za wcześnie…

9.

… było więc skromnie i kameralnie, polskość nie przygniotła tym razem Gombra, choć była obecna w całej naszej peregrynacji do jego grobu. Polacy, naród wybrany, bo gnany z miejsca na miejsce, z musu i z chęci, albo z tęsknoty niejasnej, mętnej. Szkoda, że nawet nie zapytałem o te powody rodaka, który mnie, marudzącego młodym towarzyszkom włóczęgi nadsekwańskiej, poratował zimnym napojem rzeźwiącym choć na chwilę, mimo że już zamykał swoją knajpkę,. Więc nie pogadaliśmy dłużej, jedynie poklepał mnie po ramieniu, jakoś tak serdecznie, jakby coś rozumiał z mojego życia, którego sam nie rozumiem.

A potem po trudnych rozmowach z Vencjanami, na ulicy przed tamtejszym muzeum starszy, nobliwy pan z długą twarzą i perfekcyjnie przystrzyżonym wąsikiem odezwał się do nas przy stoliku artystów polszczyzną nie tylko czystą, ale wręcz źródlaną, jakby przedwojenną. A potem się przedstawił: Czartoryski jestem i zdążył użalić się nad rodzinną kolekcją sztuki i jej losami oraz rozczulić wiekiem swojej ponad stuletniej matki, najstarszej z żyjących Radziwiłłówien, zanim obudziliśmy się z naszego skamieniałego zdziwienia.

Nawet znajomego kamieniarza tu spotkaliśmy, współpracujemy w R., skąd się wziął, nie wiem, może przypadkiem. Gdy się pojawił, wyglądało to trochę tak jakby był jakimś odpryskiem obłapiającego nas natarczywie  gęstego powietrza, zamazującego wszystko, nawet niezniszczalny uśmiech E., nie dającego rady jedynie pomnikowym rysom pana Czartoryskiego.

10.

Sprzedawca nagrobnych kamieni twierdzi, że jego branża we Francji umiera, nomen omen. Pewnie wie, co mówi. Przed spacerem na cmentarz przysiadłem na chwilę kawy, która wydłużyła się w fascynujące widowisko: policjanci ratowali leżącego na rozpalonych kamieniach rowerzystę, pewnie niewiele młodszego ode mnie.

W pogoni za młodością, uciekającą szybciej niż jego markowy rower pędzący na najlepszej przerzutce, zasłabł i stracił przytomność. Starość dopadła go na szczęście w pobliżu ratownika  z defibrylatorem, więc potraktowane napięciem serce jeszcze ożyło.

Rowerzysta wyjechał z bocznej uliczki, takiej samej, jak te, którymi szliśmy potem na cmentarz. Te węższe były pełne gorącego powietrza, rozżarzonego jakby przed chwilą wydmuchał je hutniczy piec. Rozgrzane mury nie miały komu oddawać żaru, rozpaleni byli już wszyscy.

Przedpokoje piekła – taki żart, niespecjalnie udany, przemknął mi przez głowę. Jakoś musiałem odreagować ciężar, który pojawił się nagle w klasycznym miejscu, jego ucisku nie czułem przecież od tak dawna. Dwuznaczność serca i jego przypadłości.

11.

A w rocznicową noc, wolni już od obowiązków, piliśmy wino. Zapaliłem papierosa, pierwszego od siedemnastu lat, przełamawszy zabobonny lęk, bo kiedyś, w szpitalu, przyrzekłem, że rzucę palenie na zawsze.

Wypalony w połowie papieros ani mnie nie zabił, ani mi nie smakował. To jednak była już inna przestrzeń i inny czas. Raz jeszcze okazały się łaskawe.

Możliwe też, że obezwładnione nieziemskim upałem, inaczej niż pisał Gombrowicz, po prostu nie zareagowały na moją prowokację.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury