MNISZEK
W maju mlecze tracą kwiaty. W Mniszku, wsi, w której spędzamy niemal dwie siódme naszego życia, w miejsce żółtych dywanów rozłożonych na rowach i pustych jeszcze pastwiskach pojawia się na chwilę mnóstwo białych, półprzezroczystych baniek, falujących na cienkich łodygach. Każdy mocniejszy podmuch wiatru podrywa je w niebo, pozostawiając łyse, postrzępione na końcach, zielone kikuty łodyg. Łąka wygląda wtedy jak nadpruty dywan, wywrócony spodem do wierzchu, ujawniający splot rzeczy, tajemny sens lub bezsens, o podejrzeniu którego marzyli romantycy.
W dzieciństwie nie wiedzieliśmy jeszcze nic o poezji, filozofii oraz romantycznym szaleństwie, a także o wielu innych zawiłych sprawach. Sztuka życia polegała na czym innym: tak urwać mlecz, by delikatna czasza pozostała na ułamanej łodydze tak długo, aż nie uwolnimy jej jednym mocnym dmuchnięciem. Trzeba było przy tym uważać, by nie pobrudzić rąk mleczkiem, wypływającym z rurkowatych łodyżek. Białe i lepkie, smakowało gorzko, gdy – nie wierząc dorosłym, że trujące – wyciskaliśmy je po kropli na wysunięty język. Bały się tylko dziewczyny, więc kusiło nas, by zawartością łodyżek mazać je po odsłoniętych ramionach albo po twarzach.
Był to czas bezmyślnej niewinności, bez natręctwa skojarzeń: ziemia nie przyciągała nas jeszcze swoimi sokami. Lekceważyliśmy prawo ciążenia, bardziej interesowały nas podniebne wędrówki mleczowego puchu, szybującego nie wiadomo dokąd i po co. Włóczęgi takie jak nasze, po polach i łąkach, bez celu, samopas. Czas roztajemniczania natury, jej soków i miąższu, był jeszcze przed nami. Na razie oszczędzano nam jej nieba i piekła.
Potem przeczytałem, że jedna z odmian wszędobylskich mleczy fachowo nazywa się mniszek lekarski. Obojętnie, sterylnie. Nie lubię tej nazwy, jest zimna jak spóźniona wiosna. Albo jak jesień, która nadciągnie, zanim się obejrzymy, za siebie.
ZAKRĘT
Na razie jednak ciepło, czas ruszać, pod słońce, pierwszy raz po przerwie długiej jak zimowe niedoczekanie, więc trasa krótka. Powtarzam ją co roku, dla rozgrzewki, sprawdzić, czy coś się zmieniło. Tak, ktoś kupił dom na zakręcie, przez trzy lata stał niewykończony, pewnie wykończył właściciela. Teraz gotowy, zamieszkany, samochód na podjeździe, kostka betonowa, kolorowa, ogrodzenie z metalowych prętów, modelowane nowocześnie. Dostatnio, dość.
Gapię się spode łba na podwórko obok, na kojec, chyba już bez psa, na szczęście. Nie odezwałem się nigdy, z lenistwa i niechęci do awantur, gdy biały kundel całe dnie spędzał w za małej klatce, zdrętwiały i osowiały. Spał w słońcu przed budą, w środku pewnie miał gorzej. Gdy otwierali kojec wieczorem, ożywiał się, dosłownie. Długo w noc słychać było jego dziwne szczekanie, jakby niemy uczył się mówić.
Psów w tych nowych domach za zakrętem coraz mniej, jeśli już, to yorki, przerośnięte wiewiórki, wiecznie w ruchu, dziwnie podskakujące. Bystre jak rozpieszczone dziecko, rządzą, kaprysząc i przymilając się na zmianę. Są tu nie na miejscu, w miejsce tych, które stróżowały.
Jeszcze niedawno obejście bez psa było rzadkością, wiejska tradycja, chłopski spryt, bo niech i pies popilnuje, na wszelki wypadek, gdyby Boga naprawdę nie było. Może teraz nie wierzą już nawet w psy? Puste, rozsychające się budy. Ucichłe łańcuchy, walające się po ziemi, wydeptanej wokół, do granic uwięzi.
CHRONÓW
Dalej prowadzi leśna droga. Utwardzona, z niewieloma jeszcze dziurami. Za to las poharatany, przerzedzony, taka gospodarka, leśna. Starsze wyrwy już zarastają młodymi iglakami, jeszcze nie dają cienia, ale zasłaniają od wiatru. Za kolejnym zakrętem asfaltowa jezdnia, znów węższa, deszcze nagoniły piasku z poboczy, przegniłe liście i igły przykryły postrzępione brzegi asfaltu. Nikt tego nie sprząta, już nie las, jeszcze nie wieś.
Do niej kawałek, bo Chronów odsuwa się coraz dalej. Sądząc po zrujnowanych studniach otoczonych dziś zielonymi łąkami i po szpalerach drzew pozbawionych płotów, których niegdyś trzymały się kurczowo, wieś podchodziła aż za strumyk, przepuszczony pod jezdnią. Pamiętam czas, gdy stała tu tablica z nazwą Chronów, udowadniającą, że rzeczywistość nazywa się sama, po imieniu. Ktoś na tej tablicy namazał czarną farbą: KOSMOS. By zrozumieć dlaczego, trzeba rozejrzeć się uważnie po tym pejzażu bez ludzi.
Wieś zaczyna się nową ruiną, opuszczona chałupa rozsypała się, przygniatając nie koszone chaszcze. Na kupce gruzu dziki bez, rozplenił się, pojedynczy, blady, poprzerastany gałęziami bez kwiatu. Pomyślałem kiedyś, że te rozwalające się domy, obory nie pamiętające już zwierzęcego ciepła i smrodu, stodoły puste jak kłosy w nieurodzaj, wypalone słońcem i suszą – wszystko to ciąży ku ziemi jakby tęskniło za zmarłymi. Osierocona materia, bezsilna bez człowieka. Memento na początek, do powtarzania co roku.
Chronów jest jak starczy zgryz, coraz więcej przerw w zabudowie, dziur szybko zabliźniających się na zielono. Pokruszone, spróchniałe pieńki starych domów. Te starsze, drewniane, rozpadają się o dziwo dłużej. Nikt tu nie budował z kamienia, drogo, choć do kamieniołomów tylko dwadzieścia kilometrów. Cegła z pokątnego wyrobu rozpada się łatwo, niedogrzana, odsłonięta przez zmurszały tynk. Nowe domy, letniaki, stawiają tu więc coraz częściej z drewnianych bali i desek. Ząb czasu, znak czasu.
W Chronowie takich implantów jest już kilka, dzieci umarłych budują sobie te letniaki z sentymentu, do przeszłości i do oszczędzania. Ziemia w spadku, a i daleko jeździć nie trzeba na wczasy. Wyrwali się kiedyś, żeby się dorobić i docenić, a teraz zagospodarowują gruzy i patrzą na zielone, od którego odwykli. Zieleń, szczególnie ta majowa, ma tu tyle odcieni, że miejscowi powinni nazywać je wieloma słowami, jak Eskimosi śnieg. Chronów jest jednak ubogi, także i w tym sensie. Ale to się zmienia: na przykład nowych domów nie zostawia się na pastwę, w tygodniu strzegą je, z braku ludzi, cerbery, goliaty, dragony i inne płatne kuratele.
Najlepiej mają ci na końcu wsi, za podjazdem, trochę im zazdroszczę. Mały dom z jasnych desek, z zadaszonym tarasem, postawili na wysokiej podmurówce. Dzięki temu sad po drugiej stronie szosy nie zasłania im widoku. W pogodne dni widać zarysy wzgórz zaczynających się tam dalej, zaraz za Szydłowcem.
Przestrzeń faluje już tu, niedaleko za Mniszkiem, znudzona płaską monotonią. Widać to choćby w nazwach, Chronów ma swoje Kolonie, Górną i Dolną. Dziś jednak żadnych kolonizacyjnych zapędów. Czas wracać, czuję w nogach podjazd, mocno, jak za pierwszym razem.
Wracam w majowy, chłodniejący przedwieczór. Nabożne babki obsiadły ławkę przy figurce Matki Boskiej. Stłoczone jak kury na grzędzie, dziobią ziarenka różańca.
CHAŁUPKI
Za pierwszym razem ruszyłem nie do Chronowa, a gdzie indziej. Może odstraszał mnie nazwą, pokojarzoną nie tylko z czasem, ale i chromością? Na końcu Mniszka pojechałem więc nie w lewo, a prosto, przez las, dwa zakręty, za którymi Chałupki. Znów miejsce nazwane po imieniu, małe zadbane domki, wykoszone trawniki, klomby, poprzycinane drzewka, ozdoby na fasadach i podwórkach: stary pług zamieniony w kwietnik, drewniane koło z metalowym obiciem, powieszone obok wyczyszczonej i pomalowanej podkowy. Letniaki, letnicy, emeryci wracający na swoje, uciekinierzy z miast, nawet odległych. Dwa gospodarstwa, jedno zadbane, drugie nie. Pozostali o ziemię już się nie troszczą, chyba że o plac na cmentarzu, na zaś.
Zawsze przejazdem, nie znam tu właściwie nikogo oprócz Srebrzystego, ale starym zwyczajem wszyscy mówimy sobie dzień dobry. Idylla. Trzeba tylko uważać na psy, wypadają z pierwszego podwórka, dwa, małe, zajadłe, głośne. Jakby przeganiały albo ostrzegały, pod każdą sielanką kotłuje się piekło.
Srebrzysty zostawia czasem rower u nas na podwórku, bo stąd do stacji już niedaleko. Brat ma samochód, jeździli kiedyś razem, ale pokłócili się, o podział maleńkiego domu i podwórka, schedy po rodzicach. (Czy wtedy tak osiwiał?) Teraz przyjeżdżają do Chałupek na zmianę. Gdy się unik nie udaje, ćwiczą trudną sztukę niewidzenia i niesłyszenia, koncentracji na swoim, dosłownie, mikrokosmosie. Małorolni wyznawcy zen.
ZABOROWIE
Chałupki mija się szybko, wystarczy zakręcić mocniej pedałami, trochę tu z górki. Zaraz za nimi zaczynają się podjazdy, pierwszy łagodny, do Leśniczego, zielonym tunelem z krzaków i chwastów. Potem zjazd w cień dużego starego lasu, chłodny i wilgotny, ale nieodpychający. Za lasem kolejny podjazd, droga – a jakże – na Zaborowie. Dość ostro pod górę, choć z każdym rokiem wydaje mi się mniej stromo.
Ale kiedy podjeżdżałem pierwszy raz, wydawało mi się to nie lada wyczynem. Pomyliłem przerzutki, więc ciężko, serce po raz pierwszy od dwóch lat pompowało tyle krwi. Też była ciepła wiosna, pierwsze upały, na szczęście cień dawały klony rosnące przy szosie, świeżo asfaltowanej, jednej z tych, po które wchodziliśmy do unii.
Pot szczypał w oczy, mrużyłem je, nie patrząc do góry. Pachniało mocno, jaskrawo. Cisza, niedzielne południe, wszyscy na mszy albo przy rosole. Znak w połowie drogi, od niego zaczyna się stromizna. Jeszcze mocniejsze depnięcie, za chwilę można wyprostować plecy.
Przystaje się tam przy kamiennym krzyżu, jak to na rozstajach. Na cokole błaganie, oszczędne, jakby kamieniarzowi nie chciało się dłubać dłuższego zdania. Zlekceważył nawet interpunkcję: Boże błogosław nam 1935. Jeśli nawet błogosławił, to niedługo, jak się wydaje. A może wszystko jest błogosławieństwem, ale w porządku innym od naszego, pełnego przekleństw?
Po prawej miałem ogromne pole żółtego, słonecznego łubinu. Dalej jakieś zieloności, pogrodzone pasmami krzaków kwitnących na biało, opadające ku ścianie lasu, gęstej, pociemniałej zgniłą zielenią. Za plecami pole wznosiło się łagodnie. Słońce prześwietlało kępę drzew, spinająca krajobraz na horyzoncie. Po lewo kolejny cień i zjazd, z obietnicą rzeki, przybranej po niedawnych deszczach, odbijającej przechylone nad nią drzewa i niebo. Dziękowałem bez słów, nie zastanawiając się, komu. Dwa lata po zawale życie było, piękne.
Czasem wydaje mi się takie i dziś, choć na ten pagórek wjechałem już setki razy. Jakoś tak zawsze tu po drodze, mimo że zmieniałem trasy, odwiedzałem nowe, coraz mniej, miejsca. Wyruszałem z Mniszka i do niego wracałem, przejechaną przestrzeń zamykając w pętli, jakbym się bał, że nie zostanie przy mnie.
Łaska powtórzeń. Powtarzany setki razy ruch po okręgu staje się w końcu spiralny?
CZAS
Czas był najwyższy: przed czternastu laty, gdy pierwszy raz pojechałem rowerem, miałem czterdzieści cztery lata. Co nic nie znaczy, żadnych romantycznych mistycyzmów, raczej wstydliwa przypadłość: nigdy nie nauczyłem się utrzymywania równowagi na dwóch kołach. Teraz, gdy lekarz kazał się ruszać, by pożyć po zawale, M. wynalazła gdzieś trójkołówkę, solidny rower dla niemieckich emerytów albo dla niepełnosprawnych.
Pożyłem, inaczej niż drzewa na podjeździe, wytyczające kierunek. Jacyś idioci wycięli je, bo groziły im rozrośniętymi konarami i bezczelnie sypały liście na nowiutką wtedy jezdnię. Dziś drogę wyznacza kruszejący asfalt, do czasu.
Znak z rozmazanym kosmosem też ktoś wyrwał i wrzucił do rowu. To nic, przecież znam tę drogę na pamięć, zapętlałem ją setki razy. Skurczyła się przez te lata. Czas, poruszony, zaciska ją coraz mocniej.
Nie ma ucieczki przed wybuchem świątecznej radości. Kiedyś wystarczyło, że pojechaliśmy na wieś, trzydzieści kilometrów od R., pół godziny samochodem albo pociągiem. Teraz i tu kanonada zaczyna się długo przed północą. Z radości, że nadchodzi nowe, a każde nowe może być lepsze od starego? Z nienawiści do tego, co było i już w tym roku nie będzie, na szczęście? Na postrach, żeby nie wróciło w nowym?
Strzelają prosto w niebo. Race rozsypują się na odłamki, żeby choć na chwilę zaćmić gwiazdy, z hukiem. Wielki czarny pies, w dzień poszczekujący groźnie przy furtce, teraz chowa się w kącie sieni, drżący i spotulniały.
Inaczej niż w mieście, tu dobrze widać trajektorię świątecznych pocisków, rozpryskujących się wysoko. Wyglądają jak salwy baterii przeciwlotniczych, przeganiających obcych ze swojskiego nieba. Zawieszonego znacznie niżej niż niebo gwiazd, ale tego z dołu nie widać.
Rozgwieżdżone niebo w mieście jest nieostre, rozmazane jak brokatowy makijaż fordanserki złachanej całonocnym udawaniem radości, gdy nad ranem, po skończonej pracy, nie musi już przypudrowywać potu i wypitego alkoholu
A na wiejskim niebie gwiazd tak dużo, że gdy sylwestrowe toasty zmęczą wzrok, można w ogóle nie celować. Wystarczy salwa w niebo, odłamki załatwią resztę. Gwiazdy giną cicho, spadają w milczeniu. Światło jest szybsze od dźwięku. Ale nie znaczy to, że cicha jest noc.
Wiejska cisza to poetyzm wymyślony przez egzaltowanych letników. Tak naprawdę jest ona wcale głośna, przynajmniej za dnia. Składa się z wielu dźwięków. Szczeków, ryków, gdakania. Okrzyków i głośnej paplaniny. Pozdrowień – wywrzeszczanych, bo w pędzie, z szosy w głąb podwórka. Przekleństw donośnych, bo do odległych adresatów. Gwizdów i treli, zagłuszanych wizgiem krajzegi i tępym waleniem siekiery w słabo wysuszone drewno.
Mieszają się też w tę ciszę kościelne dzwony, władczo, nie patrząc na porę. I ostrzegawcze sygnały pociągów telepiących się zza zakrętu, buczki przy światłach na przejeździe, warkot motorów, pozostawiających oleistą mgłę nad drogą.
Ta głośna cisza różni się jednak od miejskiego zgiełku, bo wszystkie jej dźwięki są osobne, do rozpoznania. Znajomy jest dźwięk siekiery i znamy imię rąbiącego nią drewno, ba, wiemy nawet, gdzie ścięto drzewo, niezbyt legalnie. Słyszymy, czyja krajzega tak piszczy, że aż bolą zęby, bo przecież każda piszczy inaczej. Wiemy, u kogą pieją koguty i gdaczą perliczki, bo tam kupujemy świeżo zabite ptaki na świąteczny rosół. Wiemy, z której strony nadjeżdżają pociągi, bo jadą do nas z dwóch tylko kierunków, a dzwony biją w naszym kościele, bo innego tu nie ma.
Prawdziwa cisza przychodzi tu dopiero nocą, rzadziej niż w mieście budzą ją dźwięki, które zaspały albo nie zmieściły się w ciągu dnia. Czasem tylko prosto w ciszę zawyje pies albo bluzgnie Wuja, przetrzeźwiały na zimnie.
Wuja mieszka w sąsiedniej wsi, na Chałupkach. Do sklepu ma ze trzy kilometry, na starym, rzężącym romecie. Dojechać nietrudno, nawet zimą. Trudniej wrócić. Widzieliśmy to wiele razy.
Po kilku godzinach przesiedzianych przed sklepem nie pomagał nawet pijacki upór. Próbował pedałować, po kilkanaście metrów, zygzakiem kłócąc się z prawem ciążenia. W końcu przegrywał, zsiadał z roweru albo walił się w zarośnięty rów i zasypiał. Miał szczęście, też pijackie, nigdy niczego nawet nie zwichnął.
Budził się po godzinie, dwóch, otrząsał jak pies po kąpieli i ruszał dalej. Dziwiliśmy się, że nie mylił kierunków, sen był przecież zbyt krótki, by otrzeźwić go na dobre. Nigdy jednak nie zawracał, by się dopić, jakby te kilka godzin przed sklepem nie było nałogiem, lecz dobrze przepracowaną dniówką.
Gdy spadał śnieg, w styczniu i lutym, Wuja pojawiał się rzadziej. Najczęściej prowadził rower, było zbyt ślisko, by jechać nawet zygzakiem. Ale zimą też prawie nie trzeźwiał. Można było napić się przed sklepem, bo właściciel część ławek z letniego ogródka wstawiał pod zadaszenie, we wnękę między sklepem a wielkim domem, który sobie z tego sklepu postawił. Trzy ściany łącznika dawały osłonę przed wiatrem, jeśli akurat nie wiał z czwartej strony.
Wuja rzadko korzystał z tej wygody. Lubił posiedzieć przed sklepem, ale latem, gdy dni większe i można spotkać więcej ludzi. Nie żeby pogadać, nikt go zresztą nie słuchał i mało kto rozumiał. On też nie potrzebował rozmowy, wystarczyło, że pogapił się na znajomych i nieznajomych, od czasu do czasu rzucając cichym bluzgiem. Jednak gdy robiło się zbyt zimno, kupował tylko kilka piw na zapas i wracał.
Może pamiętał, że kiedyś zimą o mało nie zasnął na zawsze, pijany. Wpadł do rowu, ścięta chłodem powierzchnia wody pękła, a on przymarzł do kierownicy roweru, którego nie wypuścił z rąk. Piwo z rozbitych butelek zabrudziło śnieg na żółto i może dlatego śpiący pijak wywoływał u przejeżdżających obrzydzenie. Nawet nie zwalniali.
Ale znów miał szczęście, bo wywrócił się koło domu naszej sąsiadki, jakoś tam z nim spokrewnionej, która nawet i bez pokrewieństwa nie zostawiłaby nikogo w potrzebie. Zaciągnęli go z mężem do domu, rozebrali ze śmierdzących gałganów, nie zdejmowanych od lat, spalili je i dali czyste ubranie. Wcześniej półprzytomnego wsadzili do gorącej wody. Zapachu mydła nie mógł pozbyć się długo. Mdliło go jak po jakimś wynalazku.
– Przecież ta cholera nawet wiadra i łańcucha nie ma przy studni, wody chyba wcale nie używa – opowiadała potem sąsiadka. – Wuja się trochę stawiał, ale słaby jest, na samym alkoholu żyje, to w końcu nawet dał się ogolić. Tylko w lustro spojrzeć nie chciał.
Była ta zimowa kąpiel jak chrzest, dała mu nie tylko drugie życie, ale i imię – to po tamtym zdarzeniu został Wują. Wuja to, wuja tamto, opowiadała Danka i tak się przykleiło, mocniej niż niezdejmowane przez lata łachy. To wtedy odkryliśmy, że nawet nie wiemy, jak ma naprawdę na imię.
W ogóle wiedzieliśmy o nim niewiele. Tyle, że matka przysyła mu pieniądze z Ameryki, że chciała go zabrać ze sobą, gdy przyjechała do kraju kilka lat temu i wtedy Wuja nawet wytrzymał bez picia. Ale wyjechać nie chciał, wolał pić na miejscu.
Miał podobno jakieś mieszkanie w pobliskim Szydłowcu, które w końcu sprzedał, podobno pół darmo. W starą drewnianą chałupę, w której mieszkał, wstawił sobie wtedy plastikowe okna. Białe implanty, jak znak z innego świata, wpisany w podwórko zarośnięte po kolana trawą i chwastami, z rozwaloną stodołą odsłaniająca ugór, furtką wiszącą na jednym zawiasie obok bramy z zardzewiałą kłódką bez klucza, wrzuconego może do studni razem z wiadrem i łańcuchem.
Wuja jak każdy – miał jakąś przeszłość, życiorys, może jedynie cv nigdy nie posiadał. Nikt za wiele o nim nie wiedział, ale przecież i tak można tę jego historię jakoś opowiedzieć, jak każdą. Dodając trochę szczegółów, prawie prawdopodobnych, doprawiając soczystymi dialogami. Można, da się zrobić, wszyscy tak robią. Tylko po co, skoro sam Wuja swoją historię zapomniał, albo miał ją gdzieś? Żył w dziś, od drzemki do drzemki, od pragnienia do pragnienia.
Żył bez pamięci, ale nie potrafił żyć bez słuchacza, któremu mógłby bełkotać swoje ćwierćzdania i półbluzgi. Sam ich już pewnie nie rozumiał. Słuchacz też nie musiał, nie musiał być nawet człowiekiem. Na ludzi Wuja mógł liczyć, dopóki stawiał, czyli do połowy miesiąca.
Nie byli mu potrzebni, mógł zbluzgać rower, kępę trawy, dziurę w jezdni albo kamień w krzakach przy drodze. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Wykrzykiwał nienawiść albo cierpliwie coś tłumaczył, machając i wygrażając pięściami. Miał swoje porachunki, ale z kim, tego też nie można było zrozumieć. Ci jego niewidoczni dla innych słuchacze zawsze byli gdzieś obok, przy ziemi. Krzycząc, nigdy nie patrzył w niebo.
Skoro słuchacz nie musiał być człowiekiem, to mógł być na przykład psem: niedużym, niemłodym, z czarną sierścią skręconą w baranek, krótką siwiejąca bródką przy pysku. Ten pies mógł być nawet suką, może tak było lepiej, bo Wuja kobiet nie lubił. Nie wiadomo, krzywda jakaś w nim grała czy odrzucenie, fakt, że gdy na przykład spotykał dwie siostry często jeżdżące rowerami po okolicy, ożywiał się jak nigdy i wrzeszczał za nimi: lesby, nieoczekiwanie wyraźnie. Albo tylko mruczał pod nosem, jeśli siostry jechały akurat z tym grubym facetem, patrzącym spode łba.
Suka łaziła za nim ze trzy lata. Karmili ją zwykle sąsiedzi, pijany Wuja przeklinał, odganiał, udając, że schyla się po kamienie. Biegła pół kroku za rowerem albo dwa kroki przed nim, gdy wracał chybocząc się i rozjeżdżając na boki. Czasem, gdy zasiedział się przed sklepem albo zasnął po drodze, wracała na Chałupki sama, by po jakimś czasie znów przybiec, po niego. Nigdy nie widziałem, by Wuja psa zawołał albo pogłaskał, ale mówił do niej czasem jakoś inaczej, ciszej niż do świata.
Wierna, jak pies, nawet gdy przez miesiąc siedział za jazdę po pijaku – zimą, więc chwalił sobie ciepło i jedzenie, jakoś wytrzymał bez picia – suka nie odchodziła daleko od pustego domu, tyle tylko, by zajrzeć do misek, które ludzie wystawiali jej przy drodze.
Siwiała i usychała coraz bardziej, biegała za nim z trudem. Zostawała z tyłu, trochę nawet zwalniał, zatrzymywał się, może zresztą był zbyt pijany i musiał robić sobie przerwy. W końcu sierść czarnej suki stała się niemal srebrzysta. Gdy truchtała na sztywniejących łapach, wyglądała jak stworzenie nie z tej ziemi, jakby za chwilę miała odbić się od asfaltu po raz ostatni i zniknąć.
W końcu zniknęła naprawdę, ale nikt z sąsiadów nie widział jej martwej. Może Wuja zakopał ją na podwórku albo za stodołą, chociaż – czy miał jakiś szpadel i czy miałby siłę kopać? Możliwe, że czując swój czas, zaszyła się gdzieś w zaroślach, jak robią dzikie zwierzęta. Ale zdechła na pewno, bo żeby zostawić Wuję i pobiec gdzie indziej, nie miała już sił.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że nigdy nie słyszałem, by szczekała, nawet wtedy, gdy wiejskie psy ujadały na jej widok jak wściekłe. Nikt nie słyszał jej szczeku. Była najcichszym fragmentem wiejskiej ciszy, zniknęła bezgłośnie, jak spadające gwiazdy.
Podobno dociera do nas także światło gwiazd dawno umarłych, wygasłych gdzieś we wszechświecie. Gdy widzimy ich blask, one już nie istnieją. Światło jest wtedy jak wiadomość, jak wola odczytana po śmierci. Czasem myślę, że Wuja bluźni tak wniebogłosy, bo już tę wiadomość zrozumiał. Zanim dotarła do nas, zbyt głośnych.