Znalezione w sieci: dziwny dziennik kogoś nazywającego się Zdzisław Niewieski, trochę po gombrowiczowsku. Diariuszowe zapiski robione są w trzeciej osobie. Tak o sobie mówią dzieci albo schizofrenicy. I może jeszcze ktoś za wszelką cenę pożądający dystansu, do siebie i życia, które staje dęba.
Postanowiłem opublikować na swoim blogu, za zgodą tajemniczego autora, kilka opowiastek z tego dziennika, bo wydał mi się interesujący nie tylko literacko.
A skąd ta trzecia osoba, niech czytelnicy ocenią sami, w akcie lektury, który przecież przynajmniej na chwilę wyrywa z samotności i autora, i jego czytelnika:
1 kwietnia
Na pytanie fb „co słychać?” Zdzisław mógłby odpowiedzieć dzisiaj, że na szczęście wyjątkowo nic. Miał dzień wolny, prawie, więc czytał to, co wymaga wolnego czasu. Czytał Haupta, raz jeszcze, między innymi genialne opowiadanie „Coup de grâce”, a w nim taki fragment, niespodziewanie bliski:
„Ona mówiła może do niego: Stachu – to nic, Stachu, Staaachu… Będę się modliła, żeby Bóg wziął to od nas, żebyśmy zapomnieli, Stachu… On nic nie mówił. Może zapatrzyli się w wieczorny zmrok – dwoje nieszczęsnych wybrańców losu do przeżycia. Może trzymali się za ręce, ale i tak nic nie mogło zwalić przegrody jaka między nimi wyrosła tego dnia, kiedy tu byli oni dwoje, a tu przychodzi chwila, jaka mogła być udziałem kogo innego, mogła ominąć ich, były wszystkie szanse na ominięcie jej i nie! właśnie oni mieli być w niej, i dlatego ta przegroda fatalna nie odstanie się i nie odstanie!”
10 kwietnia
Żyję właściwie z przyzwyczajenia – powtarza Imre Kertesz w „Ostatniej gospodzie”, co przypomniało się Zdzisławowi, gdy po dniu zakończonym ważnym i interesującym spotkaniem poszedł odetchnąć do ulubionej restauracji.
Usiadł przy tym co zwykle stoliku, też ulubionym, wbrew słowom i zdarzeniom których stolik ten był świadkiem.
Zaprzyjaźniony kelner tym razem tylko raz zadał mu fundamentalne jak zwykle pytanie: czy wszystko w porządku? wszystko dobrze?
Nic nie jest w porządku i nic nie jest dobrze, odpowiedział sobie Zdzisław.
I tak właśnie jest dobrze – dodał, a następnie poprosił o rachunek.
18 kwietnia
Czerwone wino zawsze w końcu wpędzało Zdzisława w melancholię, nawet w najbardziej słoneczny dzień. Tak było i tym razem.
Promienie przebijały się przez podwójną szybę kawiarnianej witryny i załamywały w grubym szkle kieliszka, a potem pełzły po drewnianym blacie czerwoną plamką. Wyglądała jak znaczek, którym celownik laserowy naznacza ofiarę.
Tak, możliwe, że ktoś wziął nas już na cel – pomyślał Zdzisław, pocieszając się jednak, że podobno nie słychać kuli, która ma nas trafić.
Zbliżały się właśnie kolejne święta poświęcone umieraniu. Zdrożały jajka i optymizm, więc mało kogo było nań stać.
20 kwietnia
Już nic nie mogło uchronić Zdzisława przed świętami. Nadciągały nieubłaganie. Postanowił przebyć je tak, jakby go nie było, a następnie zmartwychwstać we wtorek.
26 kwietnia o 00:01
Tuż po północy Zdzisław rozpoczął sześćdziesiąty rok życia. Stało się to w ciszy, bo prawie wszyscy już spali.
Trzeba przyznać, że Zdzisław najpierw trochę się tym zdarzeniem wzruszył. A potem wzruszył ramionami i też poszedł spać.
27 kwietnia o 08:41
Ktoś ma tu Alzheimera? Ktoś pampersa? – dopytywała koleżanka lekarka, zmierzając błyskawicznie do budującej puenty: nikt? to cieszmy się, jeszcze nie jesteśmy skończeni.
Spotkanie w czterdziestolecie matury było głośne i pełne anegdot, których Zdzisław już od dawna nie pamiętał. Odmładzający botoks wysysany z zakamarków pamięci.
Zdzisław wyszedł ze spotkania pierwszy, tłumacząc się urodzinami. Nie był samotny, towarzyszyło mu przekonanie, że widzianych tego wieczoru powinien raczej pamiętać, a nie spotykać po latach. Wystarczyło, że nie mógł uniknąć spotkań ze sobą.
Wracał zaskakująco tłocznym deptakiem, noc ogrzewała się jeszcze całodziennym upałem, więc kawiarniane ogródki przepełniała rozpalona krzykiem i alkoholem młodość.
Jednak jest jakaś przyszłość, pomyślał Zdzisław, naturalnie biorąc oczywistość w ironiczny cudzysłów.
Nie miał Alzheimera ani pampersa, a na dodatek udzieliła mu się zgiełkliwa energia podbijana rytmami szlagieru o zielonych oczach. Zaczął myśleć o swoich planach i przyszłości.
Bezczelny.
2 maja o 07:50
Nie musiała nic mówić. Gdy Zdzisław bardziej niż zwykle potrzebował czyjejś bliskości, wystarczała mu sama jej obecność. Nawet w innym pokoju, nawet jeśli nie widział wtedy, jak nagle ciemnieją jej bursztynowo rozświetlone oczy,
jak jej proste, ciemne włosy rozsypują się wokół zgrabnej szyi i małych, lekko zaróżowionych uszu,
jak przerzuca ciężar drobnego ciała w miękkim, leniwym chodzie przypominającym skradanie się lub pierwsze kroki po długiej drzemce,
jak nerwowo zmienia miejsce w przestrzeni, nieoczekiwanie, gnana niejasnym niepokojem
albo jak przystaje nagle i patrzy przez długie rzęsy prosto w słońce, rozleniwiające ją na chwilę.
Lubił w niej wszystko, bezkrytycznie, nawet te niewielkie fałdki tłuszczu, pojawiające się czasem na jej szczupłych biodrach i brzuchu, gdy siedząc odwracała się ku niemu.
Najbardziej jednak lubił Zdzisław, gdy gładziła go po twardej, siwej brodzie, rozczesując ją delikatnie pazurkami. Mruczała wtedy, głośno, instynktownie i prężyła ogon, szylkretowy jak ona cała.
5 maja o 21:27
Żarty się skończyły: Zdzisław, jak każdy starzejący się facet, bał się własnej śmieszności. Niestety, choć coraz bardziej siwiał, to i tak czasem zachowywał się jak sentymentalny szczeniak.
Nie pocieszało Zdzisława, że te nieprzystające wiekowi sytuacje zdarzają się wbrew jego woli, niczym ilustracja biblijnego syndromu św. Pawła:
„Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka.”
Zdzisław nigdy nie miał cierpliwości ani do filozofii, ani do teologii, a zresztą jego słabość była nie biblijna, lecz pryszczata.
Bez trudu, a może nawet z ochotą, zaakceptowałby grzech, ale ze śmiesznością pogodzić się nie mógł.
I nawet nie miał komu się wyspowiadać. Nie wierzył bowiem ani w konfesjonał, ani w coaching.
7 maja o 15:47
Zdzisława nie dotknęła jeszcze łaska niepamięci, przeciwnie, miał pamięć słonia: pamiętał za dużo. Ale czasem bywało to całkiem przyjemne, choćby wtedy, gdy Zdzisław wspominał, bijąc się w piersi za seksizm, swoje relacje z kobietami.
Przypomniał sobie na przykład, jak pewna pani, obdarzona wieloma talentami, w tym także muzycznym, nuciła mu cicho refren znanej piosenki Krystyny Prońko: jesteś lekiem na całe zło.
Potem okazało się, że jednak nie na całe, a kiedy Zdzisław po latach spotkał tamtą panią, udała, że go nie poznaje. Może zresztą naprawdę nie poznała, gdyż, co tu dużo mówić, Zdzisław nie był już tamtym facetem dopiero mającym zamiar wchodzić w wiek średni. Przeciwnie, od pewnego czasu średnią wieku zawyżał.
Mógł więc wpaść w przygnębienie, ale nie wpadł. Ona cierpi, na niepamięć następczą – pomyślał Zdzisław – bo ostatnio, zresztą nie bez wpływu pewnej innej pani, znów zainteresował się psychologią i psychiatrią. Wiedział więc, że niepamięć następcza pojawić się może przez krótki czas po zażywaniu niektórych leków i „charakteryzuje się zachowaniem niestosownym do sytuacji”.
Jesteś lekiem na całe zło, zanucił Zdzisław refren, który znów się do niego przyczepił. Zanucił z radością, niezbyt stosowną do sytuacji, fałszował bowiem straszliwie.
9 maja o 17:17
Zdzisław był wampirem, ale raczej bezzębnym i bezkrwawym. Żył przecież w czasach mody na bezkrwawe łowy, na zwierzęta, nie ludzi, bo bezkrwawych wojen ludzkość jeszcze nie wymyśliła.
Wampiryzm Zdzisława polegał na tym, że jeśli już się z kimś przyjaźnił, byli to z reguły ludzie dużo od niego młodsi. Nie chodziło mu tylko o to, by żywić się ich energią i urodą. Przede wszystkim Zdzisław uwielbiał słuchać ich opowieści o życiu codziennym, dzieciach, małżonkach, teściowych, studiach i przedszkolach, karierach, o całej tej logistyce dnia powszedniego, powodującej chroniczny brak czasu.
Rozrzutność młodych w relacjach z czasem, wymuszana życiem toczącym się najczęściej mimo wyborów i pragnień, była cudowna. Odróżniała ich od rówieśników Zdzisława, zgorzkniałych, zapatrzonych w zadymioną niepamięcią przeszłość, powtarzających, że kiedyś było lepiej. A przecież kiedyś po prostu było, nic więcej.
Znajdował się Zdzisław w takim momencie życia, że miał czas: niewiele już musiał, ale wciąż dużo mógł. Był to moment tak cudowny, że aż czasem miał ochotę powtórzyć „chwilo trwaj”, nie za poetą, a za samym życiem, które – bywało – również wydawało mu się cudowne. Zapominał wtedy, że mija.
Potem jednak uświadamiał sobie, że jest w pułapce mściwego czasu: obecność młodych przyjaciół przypominała mu, kim już nigdy pewnie nie będzie i co mu się już prawdopodobnie nigdy nie przydarzy. Ale potem znów się przytrafiało i znów Zdzisław wpadał w euforię.
Był w pętli czasu i nawet nie zauważył, kiedy zaczęła się zaciskać.
10 maja o 18:04
Podczas porannej prasówki Zdzisław wyczytał na stronie opiniotwórczej gazety, że 10 maja obchodzony jest Dzień Pracownika Gospodarki Komunalnej oraz Światowy Dzień Przytulania. Przeczytał i wyraźnie się zasępił.
Pracowników gospodarki komunalnej spotykał Zdzisław niemal codziennie rano przy śmietniku. Czasem ucinał sobie z nimi krótką pogawędkę, głównie o ich życiu zafajdanym przez gołębie i urzędnicze zapędy do coraz wymyślniejszego segregowania odpadów.
Zdzisław nie bardzo jednak wiedział, jak powinien zachować się dziś, jeżeli znów spotka znajomych komunalnych. Czy z tej podwójnej okazji powinien przytulić ich na dzień dobry?
Miał poważne wątpliwości. Bo niby według gazety dzień przytulania był nie byle jaki, gdyż światowy, ale Zdzisław światowcem nigdy nie był, za to panowie śmieciarze byli bez wątpienia „prawdziwymi mężczyznami” i mogli gest Zdzisława zrozumieć opacznie.
Pomyślał, że na całe szczęście przeziębił się tak mocno, iż musiał wziąć wolne, by nie wychodzić dziś z domu.
Ale potem i tak przez cały dzień rozmyślał, kto w takim razie przytuli jego?
12 maja o 17:43
Zdzisław uświadomił sobie, że jest jednym z chyba niewielu internautów, którzy ostatnio nie napisali ani słowa o tęczy.
Przypomniał sobie o tym, gdy wbrew prognozom burza nie nadeszła. Czekał na nią całe przedpołudnie w nadziei, że tęcza rozmaże choć na chwilę błękitne niebo za oknem, wyobłoczone dziś jak na odpust.
W końcu Zdzisław zasiadł do pisania, by nadrobić zaległości, ale zamiast zacząć, zamyślił się, jak zwykle nie bez konsekwencji.
Pomyślał, że minął już szmat czasu od kiedy odkrył, że przestał wierzyć w Boga, a wciąż nie potrafił powiedzieć, czy i Bóg przestał wierzyć w niego.
15 maja o 23:17
Dziś Zdzisław miał położyć się wcześniej, ale się bał, od wczoraj. Wcześniej całymi tygodniami miał tylko dobre sny. Działo się w tych marzeniach sennych wszystko to, o czym Zdzisław nawet nie śmiał marzyć na jawie, bywał więc w nich szczęśliwy.
Teraz jednak wracała oniryczna rutyna i Zdzisław obawiał się, że znów męczyć go będą koszmary, te same co wszystkich.
Bo przecież wszystkim nam śnią się pomylone drogi, zagubione adresy, ciemne labirynty bez wyjścia, niekończące się ucieczki, ludzie pomyleni, z innymi i osobno, a także spóźnienia – na odjazdy, spotkania, na ratunek.
W końcu budzimy się w popłochu i wracamy na jawę, w której znów mylimy adresy, drogi i ludzi, w panice pakujemy się w labirynty bez wyjścia, spóźniamy na tramwaj, spotkanie, ratunek…
Przerażeni, czekamy więc końca dnia i powrotu w sen, jak odwróconego błogosławieństwa.
16 maja o 20:05
Podobno Zdzisław odniósł sukces, kolejny, tak przynajmniej mówiono gdzieniegdzie. Ci bez zawiści składali nawet Zdzisławowi gratulacje.
On nie miał jednak czasu na radość. Przez dwa dni przemawiał, reprezentował, podpisywał, udzielał i rozmawiał, inkrustując poważne dyskusje ironią i dowcipem. Tego wymagała forma, przecież bohater całego tego zamieszania nie znosił, gdy mówiono o nim w sposób nudny.
W końcu jednak Zdzisław wyczerpał się niczym chińska podróbka długowiecznej baterii. Jak każdy komediant, posmutniał nagle i spochmurniał. Za każdym szczytem jest zjazd. Dół.
Wreszcie zamilkł, a po głowie pałętał mu się zapis snu z listu Gombrowicza o Wsoli: „każdy opowiadał swoje przeżycia, ale nikt nie mógł dosłyszeć, co mówią inni, po czym nagle zjawił się Pascal we własnej osobie i powiedział: żyje się samemu i samemu umiera”.
Gadanina, sentymentalne ferdydurki – pomyślał Zdzisław. Miał dość słów i literatury. Znów zatęsknił za bliskością, jakby przed sobą chciał schronić się w objęcia innego człowieka. Ale wokół nie było nikogo.
I nawet księżyc nie przypominał Gombrowiczowskiej pupy, lecz co najwyżej obyczajnie zachmurzony półdupek.
18 maja o 9:49
Zdzisław zastanawiał się, co kieruje ludźmi opuszczającymi w ciemną noc muzeów przytulne mieszkania lub knajpki, kosztem snu i ciszy. W końcu jednak i on postanowił wyjść ze strefy mroku. Zastanawiał się jedynie, dokąd ma się udać.
Nie chodziło mu o znalezienie drogi, z tym Zdzisław nie miał kłopotu, bo w ciemnościach widział wszystko, jak kot, lecz o miejsce, wystarczająco jasne, by warto było do niego dojść.
Prawdę powiedziawszy, Zdzisław znał niewiele takich miejsc. A i w tych nie bywał od tak dawna, że nie wiedział, czy i one nie znalazły się już po tej ciemniejszej stronie świata. Był więc nieco bezradny. A zwiedzać nie lubił.
I wtedy przypomniał sobie zaproszenie, które niedawno do jego skrzynki mailowej wrzucił robot filtrujący. A może nawet flirtujący, bo proponował Zdzisławowi przystąpienie do klubu o obiecującej nazwie Błękitna Strefa.
Zdzisław przestraszył się najpierw, że za tą pogodną nazwą kryją się sprawy ostateczne, ale uspokoiła go dokładniejsza lektura oferty.
Napisz o sobie coś ciekawego, jak lubisz spędzać wolny czas – zachęcano Zdzisława. U nas z pewnością znajdziesz osoby o zainteresowaniach podobnych do Twoich. Nie siedź w domu, umów się z nowo poznanymi przyjaciółmi – kuszono.
Zdzisław wiedział dobrze, że diabeł zawsze ukrywa się w szczegółach (i ubiera u Prady, przypomniało mu się głupawo). Wczytał się więc w ofertę jeszcze uważniej i wtedy odkrył, że klub, do którego go zapraszano, ma w nazwie drugi człon: nazywa się „Błękitna Strefa 50 plus 50”.
A więc to o to chodzi, olśniło Zdzisława, o sposób stary jak świat: pięćdziesiąt plus pięćdziesiąt to przecież setka.
Pomagało nie raz i nie dwa, więc może i tym razem…?
19 maja
Ten cytat, zapamiętany niedokładnie, tkwił w głowie Zdzisława przez dziesięciolecia. Uwierał.
„Za młodu żądałem od ludzi więcej, niż mogą dać: ciągłej przyjaźni, nieustannego wzruszenia.
Dziś umiem od nich żądać mniej, niż mogą dać: towarzystwa bez frazesów. I ich wzruszenia, ich przyjaźń, ich szlachetne gesty zachowują w moich oczach całą wartość cudu: są łaską.”
Odnalazłszy cytat, Zdzisław odkrył również, że pisząc to Albert Camus miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Nic dziwnego, że teraz notatka autora „Obcego” wydała się Zdzisławowi szczeniackim rezonerstwem.
Miał niemal trzykrotnie więcej lat za sobą, ale wciąż żądał, by cud wydarzał się codziennie. Prawdę powiedziawszy, pragnął tego o wiele bardziej niż kiedyś, gdy był młody.
Nie miał już czasu ani na mądrość, ani na cierpliwość.
Przyznacie, że facet jest wkurzający w tym domaganiu się uwagi. Ale jeżeli nie będziecie mieli niczego lepszego do roboty, to czytajcie (https://www.facebook.com/profile.php?id=100002287807182). I koniecznie lajkujcie, w końcu życie to niekończący się hejt – że pozwolę sobie na sentymentalny banał w stylu Zdzisława.
Taki zbieg okoliczności: w dniu, w którym francuskie służby zabijają islamskich terrorystów zgodnie z ich życzeniem, w podczytywanych od tygodnia „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk trafiam na pewien akapit. Brzmi on tak:
„…gdy tylko my, obcy, żyjąc między tamtymi, przyzwyczaimy się i zagustujemy w urokach tego świata, zaraz zapomnimy, skądżeśmy przyszli i jakie jest nasze pochodzenie. Wtedy skończy się nasza niedola, lecz za cenę zapomnienia o własnej naturze, i to jest najboleśniejszy moment naszego losu, losu obcego. Dlatego musimy przypominać sobie o własnej obcości i pamięć tę pielęgnować jak coś najdroższego. Rozpoznać świat jako miejsce naszego wygnania, rozpoznać jego prawa jako obce, cudze…”.
Te słowa, w powieści będące wyznaniem żydowskich mistyków- odszczepieńców, mogliby również wypowiedzieć bracia A. i współdziałający z nimi B., niech ich imiona zapomniane będą na zawsze.
Ale wszyscy, którzy paryską zbrodnię tłumaczyć by chcieli łatwo – społeczną i ekonomiczną alienacją, nieskuteczną asymilacją kulturową czy religijnym fanatyzmem, powinni przypomnieć sobie inną powieść, napisaną przez Francuza, który nie miał złudzeń co do ludzkiej kondycji.
Czy pamiętacie, jakie zdarzenia kończą pierwszą część „Obcego” Alberta Camusa? Zaczyna się wszystko niby typowo, jak wiele bójek toczonych od dziesięcioleci przez europejskich i arabskich Francuzów (a także wiele bójek toczonych gdzie indziej, przez wielu innych, których nie dzieli ani język, ani wyznanie czy rasa). Pojawia się nóż, krew z rozbitych nosów arabskich robotników oraz z rozciętego ramienia Rajmunda, w końcu rewolwer. Jest jednak południe, słońce pali niemiłosiernie, nikt nie ma ochoty walczyć. Arabowie wycofują się, nóż i rewolwer pozostają w kieszeniach letnich spodni, protagoniści z przedmieść rozchodzą się w swoje strony.
A potem dzieje się coś nieoczekiwanego. Meursault nie wchodzi z Rajmundem do domku Massona, bo przeraża go wysiłek, na jaki trzeba się zdobyć, by wczłapać na pierwsze piętro. „Ale żar był tak wielki, że stać nieruchomo pod oślepiającym deszczem, który spadał z nieba, także było ciężko. Zostać czy pójść – na jedno wychodziło. Po chwili zawróciłem na plażę i zacząłem iść przed siebie. (…) Cały ten żar skupił się na mnie i stawiał opór moim krokom. Za każdym razem, kiedy czułem na twarzy jego gorący powiew, zaciskałem zęby, zaciskałem pięści w kieszeniach spodni, prężyłem się cały, żeby pokonać słońce i to mroczne, walące się na mnie oszołomienie.
[…] Pomyślałem o chłodnym źródełku za skałą. Pragnąłem odnaleźć szmer jego wody, pragnąłem uciec od słońca, wysiłku i płaczu kobiet, pragnąłem znaleźć wreszcie cień i odpoczynek. Ale kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że ten facet Rajmunda wrócił.
Był sam. Leżał na wznak z rękami pod głową, czoło miał w cieniu, ciało na słońcu. Jego kombinezon dymił w żarze. Byłem nieco zdziwiony. Dla mnie ta historia została zakończona, przyszedłem tutaj nie myśląc o niej.”
Dalej rzeczy toczą się automatycznie, jak dobrze naoliwiony mechanizm. Ręka Araba zaciska się w kieszeni spodni na rękojeści noża, dłoń Meursault odnajduje w kieszeni marynarki chłód rewolweru. Trwa milczenie i bezruch, mężczyzn dzieli dziesięć metrów rozżarzonej słońcem plaży. „Już od dwóch godzin dzień nie posuwał się naprzód, od dwóch godzin zarzucił kotwicę w oceanie wrzącego metalu.”
Jeszcze nic – wydaje się – nie jest przesądzone. „Pomyślałem, że wystarczy, żebym wykonał półobrót, i wszystko się skończy. Ale z tyłu nacierała na mnie tętniąca słońcem plaża. Zrobiłem parę kroków w kierunku źródełka. Arab nie poruszył się. Mimo wszystko był jeszcze dość daleko. Prawdopodobnie wskutek cienia, który mu padał na twarz – wyglądał tak, jakby się uśmiechał. Czekałem. Oparzelizna słoneczna sięgnęła już moich policzków, czułem jak na brwiach zbierają mi się krople potu. To było to samo słońce co w dniu pogrzebu mamy i jak wtedy najbardziej bolało mnie czoło, a wszystkie tętna waliły na raz pod skórą. To z racji tej oparzelizny, której nie mogłem już dłużej znosić, zrobiłem krok naprzód. Wiedziałem, że to jest głupie, że nie uwolnię się od słońca przesuwając się o krok. Ale zrobiłem ten krok, tylko jeden krok naprzód. Tym razem Arab, nie wstając, wyciągnął nóż i pokazał mi go w słońcu. Jak długa iskrząca się klinga, światło wytrysło ze stali i dotknęło mi czoła. W tej samej chwili pot, nagromadzony na brwiach, spłynął mi nagle na powieki i pokrył je ciepłym, gęstym woalem. Pod tą zasłoną z łez i soli moje oczy zaniewidziały. Czułem już tylko obuchy słońca na czole i nieco zatarty, świetlisty miecz dobywający się z noża, który był ciągle przede mną. Ta ognista szpada przebijała mi rzęsy i raniła obolałe oczy. I właśnie wtedy wszystko się zakołysało. Morze przyniosło gorący, ciężki podmuch. Wydawało mi się, że niebo pękło wzdłuż i wszerz, by lunąć ogniem. Cała moja istota sprężyła się, zacisnąłem rękę na rewolwerze. Spust ustąpił, dotknąłem gładkiej wypukłości kolby i właśnie wtedy, w tym trzasku suchym i zarazem ogłuszającym, wszystko się zaczęło. Strząsnąłem pot i słońce. Zrozumiałem, że zburzyłem równowagę dnia, niezwykłą ciszę plaży, na której byłem szczęśliwy.”
Z cierpliwymi czytelnikami dzielę się tym cytatem (w tłumaczeniu Marii Zenowicz) nie tylko dlatego, że pisanie o literaturze w dużej mierze polega na jej przepisywaniu. Ten fragment to dla mnie jedno z najcelniejszych przybliżeń do sedna ludzkiej natury, jeszcze żywsze i dosadniejsze w kontekście zabójczych strzałów w Paryżu. Mówi przejmująco, że rasy, narody, objawione lub świeckie religie to tylko maski tego, co ukryte, co bardziej od nich pierwotne i nierozerwalnie złączone z ludzką kondycją. To coś to obcość, obcy w nas, ukryty pod złogami wiary, ideologii, kultury.
Przychodzi moment, że ten inny się ujawnia. Czujemy się nagle obcy wobec obcych, odkrywamy swoją nieludzką osobność. Wtedy wystarczy cudze spojrzenie, słowo, gest, a rozżarzone jak płynna stal słońce zalewa nam oczy potem i łzami spod poparzonych powiek.
Żadne to pocieszenie, że tu, dalej na północ, żyjemy w chłodniejszym klimacie.
Każdy jest obcy.