Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Cagnes sur Mer
Data dodania: 30 stycznia 2019

No, wszystko może nie jest aż tak tragiczne. Są też chwile  dobrego nastroju.

(W. Gombrowicz do J. C. Gomeza, luty 1965)

Opowiem wam historię, nic spektakularnego, przeciwnie, ale to przecież opowieść dodaje przygodom znaczenia, odsłaniając je. Czy wiecie na przykład, co znaczy powtórzona Azjatka i to wcale nie we śnie, lecz na jawie? Ja nie wiem, a chciałbym.

1.

Przygoda, którą opowiem, łączy się z kolejną podróżą do Vence, w tym roku chyba trochę ich jeszcze będzie. W dzień przed wyjazdem żartowałem z E., że pewnie znów się postara i dostanę bilet obok sympatycznej Azjatki, jak w czasie poprzedniego lotu do Vence. Dla człowieka moich gabarytów nie jest obojętne, koło kogo siedzi w samolocie, szczególnie w klasie ekonomicznej, ale to nie był główny powód rozważań o latającym sąsiedztwie: E. jest tak niepoprawną perfekcjonistką, że nie potrafię sobie odmówić złośliwego jej prowokowania.

Z żartami jednak trzeba ostrożnie, bo oczywiście znów dostałem osobny bilet, nie do pary, lecieliśmy we trójkę. W samolocie okazało się, że także tym razem będę miał dużo przestrzeni dla siebie i dodatkowy powód do gapienia się przez okno, przy którym siedziała już Azjatka, o uśmiechu może i mniej sympatycznym niż tamta sprzed paru miesięcy, ale o jeszcze subtelniejszej urodzie. Parsknęliśmy śmiechem, a ja pomyślałem, że do trzech razy sztuka, bo to nie może być zwyczajny przypadek.

Że i w drodze powrotnej usiądę koło kogoś obcego, wiedziałem już w przeddzień wylotu, bo E. sprawdziła to oczywiście najwcześniej, jak mogła, w autobusie wiozącym nas na wybrzeże. Tym razem w agendzie pobytu w miejscu kończącym biografię Gombrowicza znalazło się również odwiedzenie jego okolic i morza, które lubił.

2.

Do Cagnes-sur-Mer pojechaliśmy w południe, po porannej poczcie (wnioski do budżetu, wnioski!), trochę zmęczeni zeszłodniowymi rozmowami o świętowaniu półwieczności Gombrowicza nie tylko od święta. Rozmowami długimi i niełatwymi, ale dobrymi, bo na pograniczu marzeń i możliwości.

Wczorajsze chmury zabrały się w przeszłość, słońce wzeszło co prawda późno, ale prawie letnie. Przejścia między nocą a dniem są tu długie, niespieszne, jak tutejsza kuchnia i sztuka życia, nie dla nas, przyzwyczajonych do wschodniej gwałtowności. Na szczęście w Cagnes przynajmniej niebo nie było tak beznadziejnie gładkie i błękitniutkie jak w Vence, rozmazało się na nim kilka obłoków, kiczowatych nieco w swych bladościach, ale dobre i to.

Blady, pastelowo różowy, jest tu nawet zmierzch, słońce, inaczej niż to nadbałtyckie, chowa się za widnokrąg zupełnie bezkrwawo. Plaża, choć kamienista, nie rani, wygłaskana przez fale, grzechoczące po kamieniach, burzące się całkiem głośno. Uwierzyłem w końcu, że i to Śródziemne bywa morzem, nawet jeśli kolor zachodzącego nad nim słońca może komuś przypominać róż na policzkach hrabiny Hańskiej, pozierającej na Balzaka w bieliźnie.

Wcześniej, przez kilka godzin, słońce świeciło wyraźnie, jakby kalendarz tylko przez przypadek pokazywał 24 stycznia. Grzało i opalało, w Radomiu było wtedy minus siedem, a w Krakowie sypał śnieg. Już to powinno było wystarczyć do szczęścia.

3.

Snuliśmy się po plaży i promenadzie, która – zaanektowana przez rowerzystów i biegaczy, wszędobylskich heroldów poprawnościowej witalności – na pewno nie pamiętała Gombrowicza, choćby dlatego, że była późniejsza niż jego śmierć. My pamiętaliśmy, z obowiązku, ale i dla przyjemności zatrudniania wyobraźni: zapięty pod szyję mimo upału, zmęczone blaskiem oczy schowane za grubymi ciemnymi szkłami, grymas ust, odętych jak zwykle, chwytających powietrze nerwowymi haustami. Podejrzewam, że i tak uśmiechał się tu częściej niż gdzie indziej w Europie, na przykład wtedy, gdy widział, jak na Ritę spoglądają inni mężczyźni.

Pamiętaliśmy, bo nasz wypad do Cagnes-sur-Mer nie był przecież turystyczną wycieczką, byliśmy w końcu w podróży służbowej, w przeszłość, z bagażem wyczytanych przez lata wspomnień i relacji o Gombrowiczu, a także jego zapisków, jak wiemy szczególnie mylących, bo lubił zmyślać i swoje życie.

Więc co na przykład tu, w takim Cagnes, mógł robić? Raczej nie schylał się jak my po dziwne, wzorzyste kamienie, pewnie nie wzbudzały w nim większej ciekawości. Jeśli nawet przyciągały uwagę, to nie tak wielką, by trafić miały do Dziennikowych zapisków, jak choćby żuki z argentyńskiej plaży. Tamta plaża leżała jednak w strefie oceanicznej namiętności i rozmachu, a nie nad morzem przez większość roku cichym i łagodnym jak jezioro.

Ale to jednak tu, w tym miejscu umiarkowanych już sił i możliwości, udało się Gombrowiczowi, choć przyznawał się do tego z przekąsem, zażyć nieco „normalnego” szczęścia. Normalnego, czyli takiego, które co prawda nie wywołuje artystycznych i intelektualnych erupcji, ale pozwala na chwilę zwyczajnej przyjemności, bezinteresownej, przynajmniej wtedy, gdy trwa.

Przez chwilę, której nie warto rozmieniać na słowa.

4.

Ten dzień nad morzem, choć zaczęty dość późno, dłużył się przyjemnie. Palmy w słońcu wyglądały tak samo sztucznie jak zwykle. Tym razem jednak nie zobaczyłem na nich ani jednej sroki, więc swojskości egzotycznemu pejzażowi dodawały jedynie wróblowate, kręcące się przy portowych knajpkach, wśród zieleni odżywającej zimą.

Stłoczone w porcie maszty trzymały się prosto i wyniośle, jakby znały swoją wartość, dosłownie. W marinie wielkie jachty, wyjęte z wody i okryte obszernymi, dopasowanymi do nich pokrowcami, wyglądały jak martwe wieloryby w białych worach, czekające na sekcję w morskim prosektorium.

Wokół ludzie, choć jeszcze nie tłum, starzy i tuż przed starością, odkładający ją na później, na święte nigdy, zabiegani na ścieżkach pieszych i rowerowych, pędem mijający tych wolniejszych albo leniwszych. Elektroniczne gadżety, obcisłe kostiumy, kolorowe i nowoczesne. Wszystko pod kontrolą, nawet zęby wyszczerzone z wysiłku.

Kręciliśmy się pośród nich niespiesznie, przysiadając co jakiś czas na ciepłych kamieniach albo przy stolikach, trzymających dystans. Ta odmowa pośpiechu zbliżała nas do tamtego Gombrowicza, tak śmiem sobie wyobrażać, nie, nie nas, mnie zbliżała – mów o sobie, w swoim imieniu, napomina narrator Dziennika. Czy to nie u Gombrowicza właśnie podejrzałem ten ironiczny dystans, którego stałem się wyznawcą. Dystans podszyty tyleż poczuciem obcości, co i skrywaną zazdrością kogoś, kto raczej już nie pobiegnie i komu wcale nie spieszy się do mety, bo nie wierzy w nagrodę?

Jestem jego wyznawcą od dawna, ale czy byłem także tego dnia, gdy wydawało mi się, że młodnieję na tym słońcu i w huczącym lazurze? Pewnie każda radość niewypracowana, lecz dana nagle i nie wiedzieć czemu, każda chwila niczym niezasłużonego po-prostu-szczęścia są przebłyskami młodości, powrotem do niej, przynajmniej na chwilę, którą chciałoby się zatrzymać.

Tak, to był naprawdę dobry dzień i dosyć już o tym. Reszta jest przemilczeniem, hałaśliwym jak mewy, nieduże tu, śnieżnobiałe i wysmukłe, widziałem tylko jedną olbrzymkę. Gibkie i krzykliwe, walczyły o kawałki bułki, pysznego lokalnego specjału, zapomniałem, jak się nazywa.  Mewy łapały je w locie, tuż nad moją głową, zderzając się, zaciekłe, nienasycone. Było ich coraz więcej, prawie jak u Hitchcocka.

5.

Ciekawe, czy Gombrowicz lubił karmić mewy? Wyobrażam sobie, jak rzuca im okruchy, z tym swoim grymasem: nie, to nie ja, to niepoważne, żadnych sentymentów. One otaczają go, coraz bliżej, coraz liczniejsze, kołują nad jego głową, w końcu musi wytrzeć chusteczką klapę marynarki, bo w locie mewy nie tylko jedzą, nic przyjemnego, przekonałem się sam. Może więc jednak miał rację, że lepiej i od natury trzymać się na dystans?

Gdy mewy, te rzeczywiste, odleciały, wróciła cisza, morze zagłuszało szum aut. Cisza, ładne słowo, delikatne, jeszcze ładniejsze: tiszina, i tak znów biorą nas tu za Rosjan, serdeczni kelnerzy w sympatycznej kafejce. Spasiba, mówi jeden z nich, uśmiechnięty, bardzo się stara. Nie jesteśmy Rosjanami, tłumaczy E., trochę poirytowana, że znowu. Oui, bien sur, Pologne, Pologne, powtarza  śniady Francuz, kiwając głową, jakby o Polsce i o nas rzeczywiście coś wiedział.

Tej niewiedzy Gombrowicz im, Francuzom i innym Europejczykom, nie mógł chyba nigdy wybaczyć, wbrew temu, co mówił. To jednak, jestem przekonany, nie przeszkadzało mu bywać szczęśliwym w ich towarzystwie. Dobrze, że i my tu przyjechaliśmy, choć dobre myśli i słowa już pod koniec dnia zacznie przedrzeźniać Gombrowiczowska szczepionka na sentymentalizm, ironia.

Gombrowicz to przecież ironista codzienny. Jak wspomina Rita Gombrowicz, gdy wszystko szło dobrze i bywał szczęśliwy, powtarzał: jak mówiła matka Napoleona, żeby to tylko trwało. Wyraźnie wolał tę żartobliwą i trochę przesądną formułę od faustowskiego zaklęcia – przecież nie do wszystkiego można się tak po prostu przyznać, na pewno nie do uczuć albo sentymentów. Wyznawał, że brak szczerości to jedyna szczerość mu dostępna, więc jak miałby wzdychać po prostu: trwaj chwilo, jesteś piękna.

6.

W samolocie powrotnym siedziałem w końcu sam, z głową przy oknie, przeniosłem się na wolne miejsca. Trzeciej Azjatki nie było, widać wcześniejsze oznaczały tylko tyle, że miałem więcej miejsca do dyspozycji. Teraz, samemu, było mi dobrze.

Lecieliśmy nad alpejskimi dolinkami, białymi jak chmury zsuwające się z gór i ocieniające wioski, zapocone od przedwczesnego słońca. Buro białe szczyty poprzerastane ciemniejszymi liniami dróg przypominały kamienie, które zbieraliśmy wczoraj nad morzem.

Po godzinie widok w dole zaczęły przesłaniać gęściejsze chmury, w końcu zasnąłem, na kwadrans. Obudził mnie komunikat, kapitan ogłaszał, że lecimy nad Katowicami, osiemset kilometrów na godzinę, jedenaście tysięcy metrów nad poziomem morza.

Popatrzyłem w dół, ale tam nie było już niczego, tylko skłębiona biel, spieniona jakby zderzyły się dwie wielkie fale, nie dając spocząć kamieniom. Ta sama biel przesłaniała słońce.

7.

Pomyślałem, że to właśnie pożądanie słońca, radości i młodości było  istotą bezkrwawego wampiryzmu, uprawianego przez dojrzałego Gombrowicza w Argentynie. Potem, już po powrocie do Europy, pisał, że jednak młodość go zdradziła. Zapadał na starość, ale jeszcze się nie poddawał, dlatego po Berlinie i Paryżu wybrał mademoiselle Labrosse i Lazurowe Wybrzeże, ich urodę i rozsłonecznioną bliskość.

Cieszył się, że w końcu może wybierać, że jest prawie spełniony, ale ta radość podszyta była melancholią, smutkiem po utracie, która dopiero miała nastąpić. To poważna choroba, więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę potrafił zadowalać się nieoczekiwanymi, małymi  radościami.

8.

Był przede wszystkim pisarzem, więc czy mógł cieszyć się chwilą, która trwa dopóty, dopóki nie spróbuje się ją zapisać?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury