Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Brodski
Data dodania: 10 czerwca 2019

1.

Czas ostatni, dosłownie, zapisany we fragmencie kończącym „Kronos”, intymny dziennik Gombrowicza. Warto przytoczyć ten zapis w całości, pokazuje grę, którą autor „Kosmosu” prowadził do końca, ze sobą, czytelnikami, pamięcią i przemijaniem.

Bankiety. Crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, escalope z puree, oto szczytowe momenty. Przyjazd Dominika, kursy filozoficzne (raz z Izą, potem z Witoldą). Witolda 2 dni. Lumbago w krzyżach, raczej leżę. Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne (do dn. 8 V 69). Zapomniałem: de Gaulle ustąpił. Entretiens po niemiecku, Operetka po francusku. Też zapomniałem.

W tym zapomniałem, też zapomniałem nie ma nic niezwykłego, na pozór: Gombrowicz przed śmiercią był człowiekiem schorowanym, miał za sobą wiele trudnych lat, jego wiek fizyczny był na pewno poważniejszy niż metrykalny. Więc i demencja, to powtarzające się zapomniałem, nie powinno dziwić.

Przecież starość zaczyna się ponoć wtedy, gdy człowiek pamięta subiektywnie ważne wydarzenia, szczególnie i szczegółowo te z przeszłości, a zapomina, co wczoraj jadł na obiad. Gombrowicz pamięta, crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, to szczytowe momenty, mówi.

Pamięta też lumbago w krzyżach, bo dotkliwe, ale „zapomina” o ważnym wydarzeniu z życia politycznego, którym się wcześniej pasjonował, a nawet o kolejnym sukcesie swoich utworów, o których powodzenie troszczył się jak sknerowaty ojciec jedynaczki o posag i pozycję jej przyszłego męża. Zapomina? Czy raczej tak sobie wykoncypował? Zagrał pamięcią i niepamięcią, bo do końca igrał z Kronosem?

„Zapomniałem” nadaje temu ostatniemu fragmentowi intymnego dziennika dramatyczność i rytm. Jest chwytem literackim, jak i cała ta buchalteria rzekomo szczerych zapisków była literacką kreacją. To Gombrowicz wciąż decydował (i wskazywał – sobie? nam?), o czym warto pamiętać, a o czym zapomnieć. Dyskretny dydaktyzm nauczyciela życia, ironicznie tragiczny.

O tej grze z pamięcią i czytelnikiem warto pamiętać szczególnie w półwiecze jego śmierci. Żeby go za bardzo nie obchodzić.  Dopóki można powiedzieć o nim coś zaskakującego, zmarły przemienia się i nie jest martwy – to już nie Gombrowicz, lecz Canetti, znawca śmierci.

 

2.

W połowie maja z Evelyne Temmam, wicemer Vence, podpisaliśmy porozumienie o działalności przestrzeni muzealnej w miasteczku, w którym umarł Gombrowicz. Gdyby nie pamięć o pisarzu i upór Evelyne, Espace Gombrowicz nigdy by nie powstało. To być może dzieło jej życia. I zapewne jedno z najważniejszych dzieł Jacka Milera, ministerialnego urzędnika, który sam stał się już tylko pamięcią.

To także jedna z najważniejszych prac, które w życiu wykonywałem, to krzątanie się wokół pamięci o autorze „Kosmosu”. Ale piętnasty maja jest dla mnie i tak datą szczególną od wielu lat, z czasów jeszcze przed Wsolą, choć przecież teraz zapomniałem, że to akurat tego dnia przed dwudziestu dwu laty umarł Andrzej Drawicz, jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu. Dwadzieścia dwa, liczba Gombrowicza, taki splot.

Z Andrzejem łączyła nas książka, którą on wymyślił i zredagował, a ja wraz z nim i innymi pisałem, aż do ostatniej kropki i bruderszaftu gruzińskim koniakiem. To było ostatnie dzieło jego życia, bardzo ważne, choć nie najważniejsze pewnie. Pierwsza po upadku komunizmu monografia złotego wieku literatury rosyjskiej, kilka lat pracy i intelektualnej przygody. Takiego szefa nigdy nie miałem, a znoszę ich nie najlepiej.

Chętnie bym mówił o Drawiczu mistrz, ale nie wiem, czy on nazwałby mnie swoim uczniem. Nauczył mnie jednak wiele, w ważnym momencie. I zawdzięczam mu więcej, niż mi się wydawało, dziś widzę to jaśniej.

Zawdzięczam mu na przykład to, że nie zostałem naukowcem, i potem robiłem w życiu tak wiele różnych ciekawych rzeczy. Pisz tak, jak musisz i chcesz, powtarzał, sam daleki od akademickiej dyscypliny. Pisałem, wszystko, byle nie doktorat.

Zaufaj życiu, po prostu – słów kolejnej rady nie zapamiętałem dokładnie, ale taki był sens tego, co powiedział, gdy jeden jedyny raz opowiadałem mu o sprawach bardzo osobistych, na jakimś tam życiowym zakręcie. Że z niego nie wypadłem, także zawdzięczam Andrzejowi, tym kilku, może kilkunastu zdaniom, które wtedy powiedział. Mistrz, nie musiał więcej.

Był mistrzem życia, nic więc dziwnego, że wszyscy go kochali lub nienawidzili, nie dało się pozostać obojętnym. Pod koniec, gdy wydawał się zmierzać do spełnienia, pojawiło się wokół niego wiele złych słów i złych ludzi. Wtedy już od dawna nie płynął z prądem, przeciwnie, pewnie także dlatego, że wiedział, iż nie wygra z chorobą, którą dyskretnie nosił przez lata.

Pocieszające, że tych zakochanych w Drawiczu było chyba jednak więcej. Pocieszające, bo dla niego miłość była osią życia, tak go pamiętam. Pocałunek na mrozie, ta miłość do Rosji, która też jest rodzaju żeńskiego, ale nie tylko – w którymś momencie wszystko się połączyło, zawęźliło, a on to przyjął, po prostu.

Zaufał miłości, miała urodę i imię pewnej Rosjanki. Właściwie o tym prawie nie mówił, ale wiedzieliśmy: ryzykował dla niej wiele, przyjaźnie, środowiskową akceptację, wreszcie to rozmoczone na nowo błoto, którym go w końcu obrzucono. To ciemne sprawy, szkoda słów.

Lepiej cytować, właśnie fragment „Pocałunku na mrozie”, kończący tę wciąż ważną książkę o Rosji. Zdania, które mówią nie o historii czy geopolityce, lecz o poezji i kobiecie, choć może jednak i o czymś mniej indywidualnym – o Rosji, też osobistej, bo tak się Drawiczowi zawsze zapętlały literatura i życie. W intymnym podziemiu są przecież tym samym:

…coś mi się tam wówczas zadzierzgnęło. Może to była nitka, o której pisałem; nitka czy żyłka wysnuta ze szczenięcych lat. Tyle, że zamiast wzroku Majakowskiego trzymały mnie na uwięzi inne oczy. Bo dziewczyna mi się podobała. To decydowało. A dalej nawijał się i motał cały kłębek naszych tożsamości i różnic, niby znak losu.

(…) W  trzy tygodnie później postanowiliśmy się pobrać. Zrobiłem w życiu wiele głupstw, a jeśli coś naprawdę mądrego, to, Bogu dziękować, właśnie to.

Z tego wszystkiego ułożyła mi się moja Rosja.

Wysoka, szczupła, czarnowłosa, poznali się w moskiewskim Związku Pisarzy, kilka dni wcześniej.

 

3.

Drawiczowi zawdzięczam też Josifa Brodskiego. Również dosłownie: nieopierzony interpretator literatury poznaje noblistę, to musiało być przeżycie. „Poznaje” to zresztą za dużo powiedziane, zostałem poecie przedstawiony jako jeden z kilkunastu uczestników sesji towarzyszącej przyznaniu mu honoris causa śląskiego uniwersytetu.

O czym był referat, pamiętam słabo, wiem, że był naiwnie emocjonalny, choć naukowy bardzo w metodzie. Brodski go oczywiście nie słyszał, za to ja słyszałem Brodskiego, następnego dnia, w ozdobnej bombonierkowej sali katowickiego teatru mówił swoje wiersze. Nie mówił, to było coś więcej, coś między rozlewną cerkiewną melorecytacją a żydowskim lamentem przed ścianą płaczu. Spotkanie prowadził Andrzej i wydawało się to naturalne.

Myślę, że z Drawiczem łączyła Brodskiego apoteoza miłości, cierpkawa jak dobre wino. Być może zresztą dla mężczyzn z tamtego pokolenia i tamtego ustroju to miłość była jedyną dziedziną, w której mogli się odnaleźć i spełnić. Możliwe też, że to w ogóle jedyna taka dziedzina, bez względu na czas.

Jego anachroniczne już wiersze „miłosne”, ironiczną ciepłą melancholię, można cytować – ja mógłbym cytować – w nieskończoność, powtarzając skończoną przecież liczbę fragmentów, jak w życiu powtarza się skończoną liczbę gestów, zdań, emocji.

Takie na przykład fragmenty „Sonetu”:

Jakże mi smutno, że nigdy tym samym,

czym dla mnie stało się twoje istnienie,

nie było moje istnienie dla ciebie.

(…)

Niestety, temu, który nie potrafi

zamienić swego świata, pozostaje

kręcić szczerbatą tarczę telefonu

jak na seansie spirytystów stolik,

dopóki widmo nie odpowie echem

ostatnim w nocy zawodzeniom dzwonka.

 

I tak samo pogodnie smutne „Proroctwo”:

Będziemy razem mieszkali na brzegu

i odgrodzimy się wysokim płotem

od kontynentu, w tym niewielkim kręgu,

zamkniętym lampą domowej roboty.

(…)

Ja będę stary, ty – młoda. I na to

w końcu nam wyjdzie, że, jak powiadają,

mierzyć się będzie na dni, nie na lata

okres do nowej ery pozostały.

 

Albo początek i koniec „Elegii”, również w świetnym przekładzie Katarzyny Krzyżewskiej:

Najmilsza moja, wciąż ta sama knajpa,

ciągle te same kicze lśnią na ścianach,

te same ceny. A czy lepsze wino?

Nie sądzę; ani lepsze, ani gorsze.

Nie ma postępu, i dobrze, że nie ma.

(…)

Czemu kłamałaś? A mój słuch dlaczego

kłamstwa od prawdy nie może odróżnić

i oczekuje słów zupełnie nowych,

obcych dla ciebie – głuchych i nieznanych,

lecz które mogą być wypowiedziane

tak jak uprzednio, tylko twoim głosem.

 

Kiedyś znałem te wiersze na pamięć, lecz teraz, gdy wróciły po latach, już pewnie się nie nauczę. Pamięć już nie ta, w końcu.

 

4.

Cytowanie literatury, nie tylko z pamięci, jest grzeszną pokusą. Gombrowicz ostatniego zapisku w „Kronosie” nie skończył tak, jak go tu przytoczyłem. Opuściłem krótki fragment, psujący elegijny ton tekstu. Bo Gombrowicz po tym ostatnim też zapomniałem dopisał jeszcze jedno zdanie, potocznie złożone:

Serreau z Kotem odmawiają autoryzacji na wydanie Iwony u Bourgois, ja grożę niepodpisaniem umowy na Operetkę, stosunki z Kotem bliskie zerwania (do 8 V).

Tak kończy się, a właściwie urywa „Kronos”: drobiazgi, praktyczne, i jeszcze te daty, ścisłe, dzienne, jakby coś po nich miało się wydarzyć, jakby życie miało toczyć się jeszcze przez lata. A trwało dwa miesiące.

Drawicz dzieło swojego życia, może nie tylko naukowego, zdążył jeszcze zobaczyć, odebrał z wydawnictwa pierwsze egzemplarze promocyjne, tuż przed śmiercią.

Na grobie Brodskiego wyryto łacińską sentencję: letum non omnia finit, śmierć nie kończy wszystkiego.

Może i tak. Pozostaje przecież pamięć-nie-pamięć.

Data dodania: 3 maja 2019

Wybiegi, wybiegi, gdzie jest to wszystko, czym byłeś?

                                                                              Elias Canetti „Księga przeciwko śmierci”

 

Koniec kwietnia, imieniny Rity, świętej od spraw beznadziejnych, jej dzień czczą w Barcelonie czerwonymi różami i długą kolejką do kościoła pod jej wezwaniem. A inna Rita, ta od Gombrowicza – byłaż i ona prawie świętą, męczennicą? Żyję jak mniszka, notuje Gombrowicz w ”Kronosie” jej słowa, ale sama Rita mówi teraz, po latach, że nie, nic podobnego, nigdy tak się nie czuła. My mówimy o tym różnie i – na Gombrowicza! – nasze doświadczenia, nawet nieuświadamiane, nie są tu bez winy. Ale po kolei.

1.

Wracamy do Vence: w wieczór, gdy płonęła paryska katedra, rozgorzał też spór między E. a mną, właśnie o Ritę Labrosse i jej poświęcenie. Że rozgorzał, tak przynajmniej mogło wydawać się z boku, więc A. starała się jak mogła, by odwrócić naszą uwagę od gorącego tematu i zgasić zacietrzewienie. Ale nas już wciągnęło: więc poświęciła się dla Gombrowicza, poświęciła mu życie? czy raczej, choć już nie żył, dobrze przeżyła z nim i dzięki niemu swój czas? Nadawał jej życiu sens, jeden z możliwych sensów, czy jednak mogła wybrać inny? A może to on przeżył dzięki niej, dzięki jej swoistej wierności?

Klasyczna wizja kobiety zawsze oddanej, poświęconej czemuś poza nią, spełniającej się tak właśnie, taki los. Prawo mężczyzny do nadwrażliwości, nieakceptowalnej w stereotypie, bo niegodnej przecież tego, który powinien zawsze wiedzieć, czego chce. Powtarzamy się, kończąc jak zwykle, złośliwościami i machnięciem ręką, bo spór to nie nowy, toczymy go od dawna, zresztą nie tylko my. Powraca w różnych wariantach i z powodu różnych pretekstów, więc nie ma sensu powtarzanie argumentów.  Ciekawsze jest, o czym spierając się tak naprawdę rozmawiamy? I dlaczego?

2.

To chyba Aleksander Wat, a może ktoś inny, napisał, że spieramy się o cudze życie, żeby nie kłócić się ze swoim. Opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie, pamiętamy cudze grzechy, żeby nie przypominały nam się nasze. I tak dalej, i dalej.

Brzmi to jak fragment gazetowej porady psychologicznej, ale nie musi być nieprawdą, psychologia zna takie mechanizmy, opisywała je na wiele sposobów. Prawda, nie jesteśmy mechanizmami, ale jest taki poziom ogólności, na którym da się jednak nasze życie sprowadzić do sentencji albo reguły. Słusznej tylko na tym poziomie, jak ta Gombrowiczowska, że mężczyzna postrzega kobietę zawsze poprzez innego mężczyznę.

3.

A on sam, Gombrowicz? Dawał mi wolność, byliśmy takim nowoczesnym związkiem, opowiada Rita, a ja zawsze wtedy zastanawiam się nad ceną, jaką on za tę wolność płacił. Jest o tym trochę w „Kronosie”, chyba chciał o tym opowiadać, albo nie potrafił tego przemilczeć.

„Kronos” to taka czarna skrzynka, czujny rejestrator słabości Gombrowicza, nie tylko tych fizycznych. Odkrywa więc i tłumioną zazdrość, wstydliwe cierpienie starzenia się, zmaganie z czasem i sobą wobec niej, jej młodości, a także wysiłek, by do końca prowadzić grę, być podmiotem, nie przedmiotem, na koniec także przedmiotem opieki, być subiektem, nie obiektem. Nikomu nie dawał do czytania swoich zapisków, zresztą Rita i tak nie czytała po polsku. … zdycham, z Ritą na ogół lepiej, ale nie zawsze… Boże, Boże, jak długo?

Można przytaczać wiele cytatów opowiadających niedopowiedzianą historię: Rita spotyka się albo wyjeżdża z przyjacielem, z przyjaciółmi, młodymi i pięknymi jak ona, wraca i wracają jej histerie, akupunktura, pomaga na czas jakiś, ale ślady pozostają. A poza tym: z Ritą nic, to też niełatwe do zniesienia.

Podobno był niezdolny do miłości, lubił tak o sobie mówić, ale przez te notatki, prawie szczere, na ile szczera może być literatura, wiele przebija: i pragnienie, nie tylko to erotyczne, ale także pragnienie prostej obecności, bliskości, i zazdrość, i tłumiona rezonerstwem potrzeba posiadania, przywiązania, maskowane w listach do rodziny grubymi żarcikami o dobrej dziewczyninie, i wreszcie słabość największa – żal za przyszłą utratą.

To wszystko tam jest, kotłuje się pod łże-lakonicznością Kronosowych zapisków. Tak to czytam, choć przecież nie mam pewności, co czytam. I kogo.

4.

Chyba potrafię już wyobrazić sobie ówczesną sytuację Gombrowicza, wczuć się w nią – sentymentalnie naiwna teoria wczucia spoczywa w lamusie teorii literatury, ale jako narzędzie biograficzne może się jeszcze przydać. Zaczynam go rozumieć, na swoje szczęście powoli, mężczyznę wyrwanego nagle z przedłużanej młodości, obezwładnianego nudą przemijania. Mam przecież tyle lat, co Gombrowicz w momencie powrotu do Europy, na statku, którym – jak pamiętamy – płynął ku śmierci. Poetyckie to określenie, bezwstydnie wręcz poetyczne, przynajmniej jak na Gombrowiczowską miarę.

Myślę o tym za każdym pobytem w Vence i okolicach. Nie uwolniła mnie od tej obsesji i Nicea, pochmurna i już zatłoczona. Tu, na tych lazurach, wszystko układa się w literaturę, więc i biograficzna buchalteria „Kronosu” współgrała z powodem jazdy do Nicei, czyli spotkaniem w kancelarii księgowej. Prawie w południe, duszne, przykryte chmurami, brudnawe i wygasłe, jakby pogodzone, świadome końca. I nudne, zwyczajnie.

Jeden z ostatnich zapisków w „Kronosie”: Monotonia. Nuda. Nic.

5.

Nicea, w której bywał, ale pisał o niej niewiele. A i my niewiele zdążyliśmy zobaczyć, więc do opisania raczej jakieś tylko wrażenia. Niby tu kolorowo, jednak bardziej kolorami skóry niż ubrań, stonowanych, zdominowanych czernią i szarością, dziwne, może mnie pamięć myli albo wtedy zmylił brak słońca. Sytuacji nie ratowały nawet fasady, wymalowane w stylu południowym, iluzjonistycznie, papuzio bezczelne, błękity i inne niebieskości, żółcie i beże, ale i one mdłe jakieś bez słońca.

Podobno można tu kupić włoskie buty i inne rzeczy, atrakcyjnie, ale nie wchodzę do sklepów, odmawiam, wolę posłuchać, jak młody chłopak gra na czerwonym pianinie, kolorowa plama ustawiona na szachownicy z białych i czarnych kamieni tworzącej Plac Massena. Stąd już całkiem blisko nad morze, jest zachmurzone, wciąż duszne, choć wbrew prognozom nie pada. Nic więcej mi na razie do szczęścia nie potrzeba, może prócz burzy, która jednak nie nadchodzi.

Przed wyjazdem z Nicei E. i A. robią jeszcze jakieś zakupy, słodycze, coś tam jeszcze, a ja czekam snując się po Placu Garibaldiego, brudnawym, niezamiatanym. W podcieniach zaschnięte ślady rewolucji żołądkowej, wieczory muszą być tu upojne. Dwa wielkie dęby, na ławkach wokół nich bezdomni, zlatują się jak ptaki do snu, ostatnia krzątanina. Niektórzy leżą już wokół rozłożystych drzew, jak żołędzie, jakoś tak na swoim miejscu, zadomowieni. Spokojni.

Właściwie można by zostać, to miejsce przygarnie każdego, ale trzeba wracać do Vence, na scenę ostatniego Gombrowiczowskiego aktu. Nie wolno wypaść z roli.

6.

Kto więc napisał, że opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie?  Wat? A może raczej Brodski? Nieważne, to tak oczywiste, że nawet ja mogłem to napisać. Ale trzeba pamiętać, że paralele są niebezpieczne, nie tylko dlatego, że zmuszają do łamańców językowych – spróbujcie powtórzyć ten wyraz kilkanaście razy, szybko, bez przerw. Są niebezpieczne, bo spuszczają wyobraźnię z łańcucha, wymuszającego bezpieczny dystans. A wtedy wyobraźnia nasz los, naszą przygodę z życiem wkłada w schemat innej opowieści, wciska ją w formę łatwą i atrakcyjną, bo już raz dobrze opowiedzianą. I możemy zobaczyć coś, czego nie ma, bo jest tylko urojeniem.

Więc lepiej opowiadać tamtą historię, przygodę Rity i Gombrowicza jako wyłącznie ich historię, zakończoną, zamkniętą, nie do powtórzenia, nie do zdarzenia się innym. Tak jest bezpieczniej i rozsądniej. W naszym wieku – naszym, czyli moim – musimy być mądrzy i ostrożni, szczególnie pod słońcem południa. To nas, snujących się od dawna w smudze cienia, łączy.

I jeszcze łączy nas nieufność wobec uczuć, niewarta zresztą funta kłaków, i tak jesteśmy bezbronni, wbrew doświadczeniu. Żaden geniusz, talent ani cynizm tu nie pomogą, Gombrowicz dowodem. Tyle tylko, że niektórym jest dane wiek męski wiek klęski przemielić na literaturę. Co nie bez znaczenia w czasach, kiedy emotikony bierze się za emocje.

To tak na marginesie „Kronosu”. Wiem, nieładnie mazać po książkach.

7.

27 kwietnia 1969 roku Witold Gombrowicz zapisał: …miałem bardzo małe szanse na przeżycie. Polemika w „Wiadomościach”. Problem windy. Opieka Izy i Charlotte. Masaże. Właściwie nic. Jestem jeszcze oszołomiony pastylkami, które mi redukują. Monotonia. Nuda.

Uczepiony szczegółu, konkretu, nie poddawał się na tym Południu, które coraz bardziej stawało się Zmierzchem. Jeszcze czasem spacery, cóż, że samochodowe, nauka chodzenia, po zawale, duszności, ironia już bez hucpy. I gniew, bunt, już nie przeciw światu, a częściej przeciwko własnej kondycji, ciału, które bardziej niż kiedykolwiek ciążyło i cierpiało, przeciwko zanikającym siłom i pamięci, przeciw temu, co miało nadejść, od wypłynięcia z Buenos Aires oczywiste.

Znalazł nowy temat: ból. Coraz gorzej sypiał.

8.

To też przypadłość wieku, że sypia się coraz mniej. Po sporze o poświęcenie Rity nosi mnie, jednak emocje, więc jeszcze nocny spacer, nieodległy, bo tu wszędzie pod górę. Vence o tej porze prawie puste, jeśli nie liczyć trzech czarnoskórych odymionych marihuaną, cichych jak cienie, i nieszkodliwego wariata, któremu dnia za mało na pospieszne truchtanie w rytm półgłośnego monologu. Monotonnego jak cykady.

Wracam po godzinie, wciąż nie do spania, więc jeszcze trochę posiedzę. Recepcjonista o urodzie i sposobie bycia Jeana Reno sprząta po gościach, dziś po raz pierwszy hotel nie był pusty. Can you help me? – pytam retorycznie. Whiskey? – odpowiada równie retorycznym pytaniem. Nalewa alkohol do długiej, wąskiej szklanki, tak tu piją whisky, po francusku, i bardziej już stwierdza, niż pyta: double?

Jasne, że double. Wszystko jest tu literaturą, więc i ta rutynowa życzliwość Leona zawodowca, może nawet podszyta empatią, sprawia, iż czuję się tak, jakbym był jednym z bohaterów Ślubu, pomniejszym, ale przez moment jakże ważnym dla rozwoju akcji i jakbym tu, przy barze małego hotelu zbudowanego na skale uczestniczył w dziwnym obrzędzie, stwarzającym Gombrowiczowski kościół międzyludzki.

Double, podwójny, można powiedzieć. Wszystko można powiedzieć, żeby wszystko przemilczeć.

Data dodania: 13 marca 2018

 

Początek marca był wciąż luty. Mróz, spadający na ziemię nocami, rozbijał śnieg na drobne kryształki, rano chrzęszczące pod rozdeptującymi je butami. Ostre powietrze raniło załzawione oczy, zaskoczone nagle odzyskanym słońcem. Lodowate, kłuło w  mózg, jak telewizyjne wiadomości.

Lepiej nie patrzeć i nie słuchać? Znaleźć niszę? Albo jakieś zajęcie pochłaniające całą uwagę? Jak zdekonspirowana nocnym śniegiem wrona, czarno na białym dziobiąca zmarzlinę, szukająca czegoś w koleinach. W połowie stycznia wyżłobił je na trawniku ciężki samochód z piaskiem dla dozorców, przywiezionym w środku kalendarzowej zimy, bez sensu. Może właśnie sensu chce dodziobać się wrona? Nie czytała Cichego, a pozwala rzece płynąć?

***

Ja czytam. W „Pozwól rzece płynąć” najpierw świetne opisy miejskiego pejzażu, potem dydaktyka: „Przede wszystkim jak najmniej polityki. Jak najmniej kibicowania, jak najmniej tego nacisku za-czy-przeciw. (…) Histeria ekranów. Telewizyjne bielmo zasłaniające oczy. Delirium wyprowadzonych w pole zmysłów. Dziennikarze są pełni dobrych intencji, ale to, co sprzedają, to tylko elektromagnetyczna amfetamina gorszej albo lepszej jakości. Ten świat, który nam dilują i za którym albo przeciw któremu każą nam się opowiadać, nie jest światem. Jest złudzeniem optycznym.”

Nie jest. Można nie zajmować się polityką, ale ona i tak zajmie się nami, z butami i na odlew, przynajmniej pod tą szerokością geograficzną. Można nie słuchać polityków i usłużnych im dziennikarzy, ale nie znaczy to, że przestaną mówić. Sfałszowany, skorumpowany język i tak dopadnie nas czkawką. A najlepszy sposób na czkawkę – nastraszyć czkającego. Chętnych do straszenia nie brakuje.

***

Na naszym podwórku między blokami śnieg topnieje najpierw szerokim pasem, jakby pod trawnikiem rzeczywiście płynęła zakosami ciepła rzeka. Nieszczelne rury oddają nasze ciepło ziemi. Niech jej tam będzie, ale gdy przychodzi nagły mróz, rury pękają i marzniemy. W tym roku pękły na szczęście gdzie indziej. Dobrze, bo luty był jak niegdyś, zmroziło wszystko.

Zmroziło asfalt, który znów trzeba będzie łatać wiosną, bo rozsadzi go solny lód. Wodę pomiędzy krzywymi płytami, nie mającą w co wnikać, więc rozkruszającą chodnik. Zmroziło kasztanowiec śliniący się już pąkami do słońca. Jemiołę oplątaną na dopiero co okoronowanych drzewach, znów na jakiś czas odsłaniających lustrzany widok bloku naprzeciwko.

Zmroziło nawet podzwanianie ptasiego pierwiosnka, przedwczesnego jak nie w porę obudzone jeże i dzikie gęsi przywiane za wcześnie, o których pisało w internecie. Tuż obok doniesień o zamarzaniu bezdomnych oraz stosunków Polski ze światem.

Nie trzeba telewizora, wystarczy dwa zdania rzucone przez sąsiada na schodach. Słowa wypowiedziane publicznie, nawet nieproszone, wciskają się wszędzie, pod każdą warstwę ochronną, jak luty mróz. Dźwigają emocje, które mają mrozić lub rozżarzać. Lodem też można się poparzyć. Przekaz dnia. Żadnych umiarkowanych klimatów, temperatur i ciśnienia przyjaznych meteopatom. Nie pod tą szerokością.

***

W jednym Michał Cichy ma rację: nie warto stać się fanatycznym kibicem w meczu, którego reguły określają politycy, bo to pułapka. Zgiełk trybun otaczających arenę nie pozwala wsłuchać się uważnie w sens słów, po których zalewa nas krew. Albo lodowaty pot, szmalcownik denuncjujący przerażenie.

Słów coraz groźniejszych. Oto ważny polityk mówi, że prawda historyczna jest jedna i będziemy jej bronić, choćby przeciw wszystkim. To „-my”, jak lep na muchy.

Należąc do klasy ludzi zbędnych, bo wykształconych humanistycznie, mam nałóg -szkodliwy, jak każdy – czytania ze zrozumieniem. Więc: skoro „prawda jest jedna”, to wszystkie odmienne zdania muszą być kłamstwem. A kłamstwa w prawym państwie tolerować nie można. Rozpowszechnianie nie-prawdy najprościej udaremnić, zamykając usta jej głosicielom. Najłatwiej dopilnować, by trzymali gębę na kłódkę, ich samych trzymając pod kluczem. Logika władzy, chichot historii. Znacie? To nic, i tak posłuchacie.

***

Na razie do zamykania ust głosicielom opinii odmiennych od tych, które władza uznaje za prawdę jedyną, używa się prawa, nie pięści. Dopuszczając nawet dyskusję, ale koncesjonowaną: nie wszystkim wolno używać słów ustawowo zakazanych. Na razie indeks jest krótki. Na razie.

W myśl(?) prawa słowami zakazanymi wolno posługiwać się naukowcom i artystom, publicyści i cała reszta strzępiących języki tej wolności nie dostała. Łaska pańska jako system. Państwo jak panisko, prokuratorem rozpoznające przynależność gatunkową wypowiedzi. Sąd decydujący, co jest, a co nie jest literaturą.

– Wasz zawód? – zapytała sowiecka sędzia Josifa Brodskiego.

– Poeta – odpowiedział przyszły noblista.

– Poeta? Kto stwierdził, że jesteście poetą? Zaświadczenie jakieś macie?  – nie dawała za wygraną.

– Ja… ja myślałem, że to od Boga…

***

Ale…

W „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”, głośnej książce będącej cichym pożegnaniem, Marcin Wicha ma za złe słowa, które w 1983 roku, w miasteczku K., umieszczono na tablicy poświęconej „pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej”.

Zdanie długie jak tyczka, pisze Wicha, byle utrzymać to słowo jak najdalej od siebie. Słowo wstydliwe jak kleks, na który kiedyś w potocznej polszczyźnie mówiło się przecież „żyd”. Niefortunna plama, którą trzeba wymazać, wywabić, więc lepiej go unikać. To zgrabny koncept literacki, ale czasem literackie tropy mogą mylić. Jak prognozy pogody w dobie ocieplenia klimatu.

Żydzi z K. i innych polskich miasteczek zostali przez hitlerowskie państwo niemieckie skazani na zagładę nie dlatego, że byli polskimi obywatelami, ale jedynie dlatego, że byli Żydami. To przerażający sens holokaustu, motywowanej rasizmem zagłady. Rozumiem więc tych, którzy boją się, żeby nie został on pozbawiony swej grozy, zagadany – „bo przecież wszyscy cierpieli, były inne zagłady”.

Ale jednak: czy rezygnując z przypominania, iż znaczna część pomordowanych Żydów to byli obywatele Rzeczpospolitej, nie dokonujemy innej redukcji? Czy nie wyrzekamy się ich powtórnie? Nie wypędzamy raz jeszcze? To byli nasi współobywatele i wszystko dobre czy złe im uczyniliśmy, uczyniliśmy sobie. Po prostu.

***

Przez wieki mieliśmy wspólną historię, mimo odrębności i obcości. Nie wszyscy Żydzi chcieli się asymilować, nie wszyscy Polacy chcieli takiej asymilacji. Ale inność, różnorodność była w Rzeczpospolitej przynajmniej tolerowana. I dawała jej siłę.

Wszelkie generalizowanie jest ryzykowne, czy jednak nie działo się tak, że gdy tolerancja się kończyła, gdy odrzucaliśmy inność i różnorodność, nadciągały katastrofy? Nacjonalizm zakładał mundur, wdowy czarne suknie, a heroiczne klęski stroiły się w pawie i kogucie pióra masochistycznego mesjanizmu.

Każdy, także polski, mesjanizm jest zazdrosny o swą wyjątkowość. Jak w złowieszczo dowcipnym memie po monachijskiej wypowiedzi polskiego premiera: Ziemia jest za mała na dwa narody wybrane.

***

Jakbyśmy byli zmęczeni. Znów prawie trzydzieści lat wolności, odzyskanej cudem, jakżeby inaczej. Śniliśmy o raju, który zbudują nam inżynierowie i ekonomiści. Doczekaliśmy się dumnych ze swego cynizmu inżynierów dusz i bankierów słów, wyspecjalizowanych w „zarządzaniu konfliktem”.

Może gdybyśmy nie lekceważyli tak humanistyki, choć nie znosi ona złotych jajek z niespodzianką? Nie, to tylko stare inteligenckie złudzenie, bo przecież nawet studia historyczne na porządnym uniwersytecie nie chronią przed głupstwem: przed zrównywaniem zbrodni katów ze złem czynionym przez ofiary ze strachu, dla ratowania życia.

Ale przecież nie o wiedzę, lecz o władzę toczy się ta gra.

***

Wrona na trawniku w końcu przebiła się przez zlodowaciałą skorupę, odkrywając brudnożółty piasek. Kiedyś piaskiem posypywano krew na arenie albo słowa spisane atramentem, żeby się nie rozmazały, nie straciły ostrości, nie brudziły.

Po kilku ledwie dniach lód odpuścił słońcu, ciepłemu już, wiosennemu. Śnieg też stopniał, ale na chodnikach i jezdniach pozostały białe plamy zaschniętego słonego błota. Wkrótce zmyją je pierwsze ciepławe deszcze. Ale wciąż można się przeziębić.

Wiadomo: marzec miesiąc niebezpieczny dla Polaków, jak wszystkie. Zdarzało się, że marcowa aura budziła zamrożone bestie. Teraz też słychać, jak ryczą i bluzgają. Są mniej malownicze niż lute z powieści Dukaja. Nie literackie, lecz rzeczywiste.

Groźne.

 

 

 

 

Data dodania: 18 marca 2014

Jestem dotknięty tą samą chorobą co wielu Polaków. Uwielbiam Rosjan. Najlepiej w życiu piło mi się wódkę, gadało, śmiało, płakało, eksplorowało zakamarki ludzkiej duszy właśnie z Rosjanami – napisał niedawno w Rzeczpospolitej Bogusław Chrabota. I wielu polskich inteligentów pod jego wyznaniem by się podpisało.

Ludzie kulturalni mają z Rosją kłopot. Są kulturalni miedzy innymi dlatego, że znają rosyjską kulturę. Często nie tylko znają, ale i kochają. Czują więź z jej nosicielami i ich losem, w którym tkwi wschodni fatalizm, mrokiem kuszący nie tylko braci Słowian, ale i będących po jasnej stronie mocy kulturalnych ludzi Zachodu. Tylko co robić z tą miłością, kiedy swą urodziwą twarz zakrywa Rosja wojskową kominiarką nieRosjan najeżdżających sąsiadów?

***

Kulturalni ludzie brzydzą się oczywiście zdetonowanym przez rosyjską agresję pragmatyzmem tych, co z dokarmiania niedźwiedzia żyją. I chcą go dokarmiać nadal, oczywiście broń Boże nie dlatego, że inaczej stracą zyski. Nie, chodzi tylko o to – deklarują – żeby rozbudzonego brunatnego zwierza nie rozdrażnić jeszcze mocniej. Bo przecież pragmatycy, dla dobra nas wszystkich, oswajają misia biznesami, które wcześniej czy później (no zgoda, raczej później) sprawią, że tak jak pokochał naszą walutę, tak i nasze wartości przyjmie za swoje, i gołąbka pokoju hodować zacznie, jak tylko wypuści go z klatki.

***

Kulturalni ludzie nigdzie kulturalnej Rosji nigdzie przeciągać nie pragną, uważając, że rosyjska kultura tej zachodniej dorównuje, a czasem ją przerasta. Dlatego też trudno im uwierzyć, że wychowani na Puszkinie i Dostojewskim Rosjanie świadomie wspierają imperialną pychę i przemoc. Nie, to niemożliwe – myślą zrozpaczeni – pewnie dali się uwieść propagandowej manipulacji, łechcącej ich miłość własną i stare kompleksy wobec kultury światowej. Łapią więc kulturalni ludzie za pióro i piszą do przyjaciół Moskali albo  piszą o nich, z nadzieją, że przeczytają i przypomną sobie, jak dobrzy są, jak szlachetni, serdeczni i otwarci, tylko do przywódców nie mają szczęścia, więcej: do przywódców mają szczególnego pecha.

***

Rosyjska polityka imperialna zawsze posługiwała się pożytecznymi idiotami, urabiając przy ich pomocy zachodnią opinię publiczną. Wśród nich artyści i intelektualiści zdarzali się nader często. Oczywiście, nie każdy kto pokochał rosyjską kulturę, jest z definicji pożytecznym idiotą. Ale staje się łatwym celem, gdy zapomina, iż w kulturze tej, w jej rozmachu, nadmiarze i nieumiarkowaniu kryje się siła, która może tworzyć i ożywiać, ale może też siać chaos i zniszczenie. Historia podpowiada, że tej destrukcyjnej skłonności Rosja ulegała często, intuicja – że znowu może ulec. A nie ufający intuicjom Zachód znów będzie zaskoczony i bezradny.

***

Nie da się zrozumieć Rosji (zrozumieć także w sensie pragmatycznym: by rozpoznać, kiedy budzi się jej imperializm) przykładając do niej jedynie zachodnie pojęcia. Przed czterdziestu laty pisał o tym Josif Brodski, który jak mało kto na Wschodzie potrafił wypracować dystans do własnego narodu i ojczyzny – może dlatego, że jako wygnaniec zamieszkał na Zachodzie nie tylko w sensie geograficznym, zamieszkał również w jego kulturze i języku:

Historia bez wątpienia musi się powtarzać, bo podobnie jak ludzie historia nie ma wielkiego wyboru. Ale przynajmniej powinniśmy znajdować pociechę w tym, że jesteśmy świadomi, czego ofiarą padamy mając do czynienia ze szczególną semantyką panującą w obcym świecie, jakim jest Rosja. Gubią nas nasze własne pojęciowe i analityczne nawyki – na przykład używanie języka do drobiazgowej analizy doświadczenia i pozbawiania przez to umysłu dobrodziejstw intuicji.

***

Brodski, nie wychodząc poza obszar kultury, potrafił w jednym eseju zawrzeć więcej niż zachodni politolodzy w ciężkich naukowych tomach. Jak w eseju o Kunderze i Dostojewskim, w którym opisywał konsekwencje zderzenia wschodnich nomadów z Europą ludzi osiadłych, żyjących w uwarstwionym społeczeństwie z jasno zakreślonymi granicami i widoczną, jasno określoną ścieżką rozwoju jednostki. Zagrożeniem dla takiego społeczeństwa jest to, co poza jego granicami, czyli przestrzenie, na których życie jednostki zdaje się być bez znaczenia. Według Brodskiego ludzie osiadli nienawidzą żyjących w tych przestrzeniach  nomadów, bo  przez sam fakt swej egzystencji, podają w wątpliwość samo pojęcie granicy.

Ale nienawiść bywa sąsiadką miłości. Dla ludzi znużonych ograniczeniami zachodniego ładu nie szanujący granic Wschód jest obietnicą, że kiedyś i oni będą mogli porzucić swoje ograniczenia i wyruszyć w drogę.

Zdarzało się jednak w historii, że imperialny Wschód wychodził tym tęsknotom naprzeciw i gnany własnymi majakami sam ruszał na Zachód.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury