W telewizji pokazali. Brat naszego Boga, to w teatrze. Teatr beatyfikacji JP II, Polaka, odcinek serialu trwającego już miesiące (lata? wieki?). Płyta z otwieranego grobu papieża, odkręcona płyta w Smoleńsku, ząb i krew błogosławionego, żądania nieufnej wdowy: ekshumujcie. Trochę wcześniej: łzy skoczka i cały naród nosi wąsy jego, bo on odchodzi. Kubica, rocznica, trans.
Bo potem jeszcze, potem i przedtem (daty są nieostre, jak obraz w starym odbiorniku) kamera zagląda w okna włoskiego szpitala, zastanawiając się czy on, nasza duma i chwała, wróci jeszcze na tor, do formy i Formuły. Zagląda tak samo, jak wtedy, gdy w Rzymie podglądała okna innego szpitala, czekając na koniec, wiedząc, że papież odchodzi. Najazd, zbliżenie, cięcie.
Krzyże, pochodnie, białe kitle, barwne szaty liturgiczne, flagi i transparenty. A w święto narodowe igrzyska na trawie: pały i metalowe sztachety, klubowe szaliki i bandyckie kominiarki, race i gumowe kule, bluzgi i zaciśnięte zęby. Serial żywi się emocjami, bez nich nie istnieje. Księgę zamyka wiatr, już nikt nic nie czyta, wystarcza papka z obrazków. Homo videns, szklana pogoda. Niektórzy wyłączają odbiorniki, przestrajają się na nadawanie. Tylko czy mają jeszcze do kogo?
W deszczowe sobotnie popołudnie we Wsoli Inga Iwasiów, w bardzo dobrej rozmowie z Dominiką Świtkowską („naszą Dominiką”), której przysłuchuje się zaledwie kilkanaście osób. Pewnie pora i pogoda trochę nie te, a i pani Inga, choć czytającym znana dobrze, to mało obecna w telewizorze. Pytana o Gombrowicza, mówi o jałowej lekturze, o tym, że nie przerobiliśmy jego lekcji. Odkąd został włączony do kanonu, przestał inspirować – o tym we Wsoli już kilkakrotnie mówiono. Wszyscy wiedzą, że jest, odłożony na półkę, ukryty między okładkami. Kanonizowanych się nie studiuje, ich się ogląda. Najlepiej przez szybę.
Gdzieś obok tamtych tłumów i naszej garstki toczy się normalne życie. Tak zwane: normalne. Banał, ale trzeba o nim pamiętać, by nie usłyszeć diabelskiego głosu z Nie-boskiej: powieść układasz. Przed spotkaniem z panią Ingą czekam na autobus do Wsoli. Do greckiej knajpy naprzeciwko przystanku podjeżdżają samochody, parkują pod reklamową tablicą, zapraszającą na wesele i stypy. Wysiadający ubrani raczej na czarno, więc stypa. Witają się na schodach, całują, ściskają, spotykają-po-latach. Restaurację wybudowano sprytnie przy rondzie, stąd rozchodzą się drogi na Kraków, Warszawę, Lublin i Rzeszów. Posileni obiadem i rodziną za godzinę, półtorej, wyruszą do siebie, do życia. Będą pamiętać przez chwilę, potem może z okazji rocznic. Zwyczajnie, prywatnie.
W kwietniu, wśród wielkich rocznic i świąt, minęła mniejsza: czterdziesta rocznica śmierci Jerzego Gombrowicza, „mniejszego brata” naszego Gombra. We wspomnieniach, które do wydania przygotowuje nasza Dominika, Jerzy szlachetnie urasta i brązowieje. U Siedleckiej stary stangret wspomina, że mądry był z pana Jerzego pan, bo przeczuł wszystko, przeczuł utratę, więc o majątek nie dbał i bawił się, ile wlezie. Birbant, rubaszny i przyjacielski. Wojnę przeżył patriotycznie: na internowaniu w Rumunii, chadzając do teatrów, studiując sztukę. We wspomnieniach z powojnia raczej nauczyciel młodzieży, animator kultury, organizator i recenzent. Czy pisując mozolnie recenzyjki z prowincjonalnych przedstawień kielecko-radomskiego teatru smażył się w piekle braterskiej zazdrości? Czy raczej próbował się ogrzać w sławie brata, na początku tylko rodzinnej, środowiskowej, potem już powszechniejszej, światowej? A może bycie „człowiekiem kultury” dawało wtedy odrobinę wolności?
Trudny temat: przystosowanie Jerzego do nowego ustroju. Jako jedyny z Gombrowiczów tak przystosowany; pan redaktor wygłaszający pogadanki dla robotników „Waltera” o wyższości nowego ustroju. A na Żeromskiego pod trzydziestym półoficjalne kasyno, noce z brydżem, z dobrym jedzeniem i wyśmienitymi nalewkami, za niewygórowaną cenę. Danina płacona ustrojowi za zgodę na życie bez etatu. Czy Witold pisywał do Jerzego tak rzadko z ostrożności, by mu nie szkodzić, czy z niechęci do mimikry? Potrzeba by z sześćdziesiąt dolarów, na rodzinny grobowiec – pisał Jerzy do Witolda. Mnie bardziej interesują żywi – odpowiadał Witold. Czy przysłał dolary?
Inga Iwasiów mówiła w deszczową sobotę, że jej powieści są również po to, byśmy zastanowili się, czy nie jesteśmy zbyt wymagający wobec swojej biografii i historii. Jest takie zdjęcie z przedwojennej Wsoli, moje ulubione. Rodzina w salonie, ustawiona i udrapowana, w przerwie nudnych towarzyskich obowiązków, w przerwie bycia ze sobą. Wszyscy mają w oczach jakieś szaleństwo i udrękę, rozpaczliwość, jak u uwięzionych zwierząt. Jerzego na zdjęciu nie ma. Gdzie jest? Zabawił za długo w Radomiu? U Wierzbickiego czy gdzie indziej? Stangret zamarza na koźle, bo Gombrowicz zapomniał go odesłać do Wsoli, jak pożali się po dziesiątkach lat pani pisarce.
Im jestem starszy, tym lepiej go rozumiem. I nabieram – wcale nie radosnego – przekonania, że Jerzy, ten brat naszego Gombra, jest bardziej nasz niż wielki i wymagający Witold. Który by pewnie dostał Nobla, gdyby nie umarł, więc naszym, rodaków, obowiązkiem jest nieustannie go kanonizować.