Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: argentyna
Data dodania: 16 września 2019

1.

Polska i Argentyna, dwie ojczyzny Gombrowicza, do obu miał stosunek miłosny, więc obie można traktować jako porzucone, zostawione, nieoczekiwanie i bezwzględnie.

 

Nawet złudzenia odjeżdżającego od nich były jak z romansowej opowieści: płynął do Argentyny nie myśląc o emigracji, został tam, gdy okazało się, że do Polski wrócić nie może; a z Argentyny wracał do Europy tylko na chwilę, kilkanaście miesięcy stypendium, nawet kiedy okazało się, że nie ma sił, nie tylko fizycznych, na powrót, to i tak swojego miejsca szukał na Południu.

 

I jak do porzuconych kochanek miał Gombrowicz stosunek bardzo emocjonalny i bardzo krytyczny. Siebie nimi tłumaczył i usprawiedliwiał.

 

2.

Znaków do napisania o tym dano mi niewiele, ale i tak oddajmy ich część Gombrowiczowi, niech mówi tekstem z „Dziennika”, bardzo znaczącym:

 

Burza, jaką nas powitał Atlantyk, nie była taka sobie codzienna (powiedział mi potem steward, że od bardzo dawna taka mu się nie zdarzyła), ocean był wszechzatracający, wiatr dławił i wiedziałem że na tej pustyni szalonej wyrasta już przede mną, wyznaczona kierunkiem naszym, Europa – tak, nadciągała już, a ja nie wiedziałem co zostawiam za sobą. Jaką Amerykę? Jaką Argentynę? Och, co to właściwie było, tych lat dwadzieścia i cztery, z czym ja płynę do Europy? Ze wszystkich spotkań, jakie mnie oczekiwały, jedno było najkłopotliwsze… musiałem się spotkać z jednym białym statkiem… który wypłynął z polskiej Gdyni w drodze do Buenos… z którym więc miałem się spotkać nieuchronnie za jakiś tydzień na pełnym oceanie… Był to „Chrobry”. „Chrobry” z roku 1939-go, z sierpnia, ja na nim byłem i Straszewicz i Rembieliński, senator, i minister Mazurkiewicz, rozbawione grono… tak, wiedziałem, że spotkać się muszę z owym Gombrowiczem, płynącym do Ameryki, ja, Gombrowicz, dziś odpływający z Ameryki. Jakaż ciekawość żarła mnie wtedy, potworna, odnośnie do losu mojego, czułem się wtedy w losie moim jak w ciemnym pokoju, gdzie pojęcia nie masz o co nos rozbijesz, ileż bym dał za najniklejszy promyk rozświetlający zarysy przyszłości – i oto dzisiaj ja nadpływam tamtemu Gombrowiczowi, jak rozwiązanie i wyjaśnienie, jestem odpowiedzią. Czy jednak, jako odpowiedź, będę na wysokości zadania? Czy zdołam w ogóle coś powiedzieć tamtemu, gdy „Federico” wynurzy mu się na mglistym obszarze wód z żółtym, potężnym kominem swoim, czy nie będę musiał przemilczeć?…

To byłoby przykre…

 

Tylko przykre? Mocarz Gombrowicz, który gdzieś tam po cichu myślał o sobie jako o współczesnym Szekspirze, zakłopotany? Tylko? Jak sztubak przyłapany na … (tu najbardziej wstydliwe skreślić).

 

3.

Wyczytany z tekstów Gombrowicza powrót do Europy po stabilizację, sukcesy i uznanie jest jednak klęską, w tym sensie, w jakim klęskę ponosimy wszyscy, nie znajdując odpowiedzi na pytania o egzystencję: po co? dla czego? w jakim sensie? Tyle, że Gombrowicz i z tej klęski potrafił zrobić literaturę. Takie spotkanie na pustyni oceanu zdarza się większości z nas. Zapisać je potrafi niewielu. Zapisać tak, żeby było znaczące i przejmujące po ponad półwieczu – mało kto.

 

4.

Wiadomo, opisywano to już po wielekroć: Gombrowicz z Polski do Argentyny uciekał przed formą narzuconą, w poszukiwaniu jeśli nie formy własnej, bo w nią już po „Ferdydurke” raczej nie wierzył, to formy luźniejszej, gęby dopiero stającej się, dającej jeszcze kształtować podług własnej twarzy. Ta polska forma, wspominana czy odtwarzana raczej po emigranckich latach, nie była imponująca: błoto, bieda, coraz bardziej dyktatorska forma urządzenia kraju, słabość i wtórność intelektualna. Do czego tęsknicie, pytał Gombrowicz bogoojczyźnianą emigrację:

Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! Cóż z tego, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście u siebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie, ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istotnością człowieka.

 

Gombrowicz uciekał również i przed formą własną, to też wiadomo. Z teatru, w którym role rozdane były raz na zawsze, czyli otępiającego środowiska ziemiańskiego, które w dworku w Bartodziejach pod Radomiem tak wykpiło jego debiut. Z żałosnej bohemy artystycznej, do której nawet dobrze nie należał, choć przecież z zawiścią zerkał na skamandrycki stolik w „Ziemiańskiej”. I od rodziny będącej źródłem cierpień, mówiąc banalnie, ale trafnie:

 

Więc cierpiałeś a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia i ty, który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie; dyskwalifikowany własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i stanąć tuż za tobą abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem twego życia.

 

Tak do siebie bartodziejskiego mówił jeszcze w Argentynie, ale przecież potem w Europie mógł to powtórzyć do siebie argentyńskiego, teraz z pozycji kończącej się starości. Zresztą robił to, odpominając i zmyślając „Kronos”, inkrustowany wzruszającymi inwokacjami do siebie sprzed lat.

 

5.

Puszczając się do Argentyny i potem podejmując decyzję o niepowrocie Gombrowicz uciekał od słabości nieuleczalnie chorej Europy, szykującej się do samobójstwa, oraz z marszowej kolumny ustawionej przez Marszałka i jego następców. Ale uciekał także od słabości bardziej intymnych: wstydliwego erotycznego niezdecydowania, rozbuchanego na kuchennych schodach i na gumnach, a także od dusznego sporu z czytelnikami i krytyką, nie czytającymi wcale albo tak, jakby wcale nie czytali. Gdy po latach odtwarza polską biografię w dzienniku intymnym, to właśnie o tym pisze najwięcej: o pokątnym erotyzmie i otwartej walce o pozycję i uznanie artystyczne.

Chyba od początku wiedział, iż pisarz, żeby się stworzyć, musi najpierw zostać nikim. Więc gdzie, jak nie na argentyńskim końcu świata, przynajmniej tego europejskiego?

 

6.

Pomógł przypadek, zaproszenie na dziewiczy rejs „Chrobrym”, choć jak wiadomo nie ma przypadków, przynajmniej w literaturze, są kreacje i konstrukcje:

 

… i skądże bym wiedział wtedy, że moim losem będzie Argentyna? To słowo nigdy nie dało się przeczuć. A jednak napisałem wówczas opowiadanie pod tytułem Zdarzenia na brygu Banbury. Płynę w tym opowiadaniu do Południowej Ameryki. (…)

Złudzenia! Miraże! Fałszywe związki! Żaden ład, żadna architektura, ćma w moim życiu, z której nie wyłania się ani jeden prawdziwy element kształtu – a przecież dzisiaj atakują mnie całe ustępy tego opowiadania, rodzące się we wspomnieniu, blade, zrozpaczone, jak zjawy.

 

Gombrowicz wiele był w stanie zrobić dla symbolicznego znaczenia, nawet datę przypłynięcia do Buenos Aires sfałszował, żeby była taka jak jego znacząca, najważniejsza liczba 22. Numerologia jak z „Paragrafu 22”. To nie był jednak „Paragraf…”, już raczej cyrograf.

Bo ta Argentyna była jednak diabelstwem, cena za wolność od siebie tamtego, za wolność poszukiwań artystycznych i erotycznych była wysoka: bieda, chwilami głodowa, kulturalne żebractwo i włóczęgostwo, kłopoty z policją ścigająca homoseksualizm, choroby weneryczne, chora nuda w Banco Polaco. Ale powstawały ważne teksty i zaczęły się tłumaczyć szerszej, międzynarodowej publiczności. Tłumaczyć przy użyciu młodości.

 

O tym też już powstały książki, o wampiryzmie Gombrowicza wysysającym  życie z młodości i przedłużającym własną. O argentyńskich ćwiczeniach w uwodzeniu, w stylu, o uczeniu się języka nowego, choć polskiego. Argentyna jako młodość i niższość, prawdziwie arystokratyczne. I jako możliwość.

 

7.

Polska w argentyńskim bezczasie była obecna chyba bardziej niż w polskim fragmencie biografii Gombrowicza. Człowiek Gombrowicz próbujący się spod niej wydobyć, ale przecież i patrzący na nią z oddali  – jak się okaże w Berlinie – patrzący tęsknie. Powrotu jednak nie było, w powietrzu berlińskiego ogrodu wisiał tamten zapach, zapamiętany z przedwojnia, ale był to zarazem zapach śmierci i rozkładu. Nie było już świata, do którego Gombrowicz mógł wrócić. Ale też imitował go do końca, Rita Gombrowicz wspomina, że ich mieszkanie w Vence umeblował pisarz według Małoszyckiego gustu.

 

Powrót okazał się niemożliwy w każdym wymiarze, nie tylko w przestrzeni i czasie, przetrwała przecież tylko pamięć tamtego świata. Niemożliwy okazał się także powrót do siebie tamtego. A potem i do siebie argentyńskiego, bo jak żalił się gdzieś w Dzienniku, argentyńska pamięć o nim pozostała powierzchowna, pamięć o skandaliście i oryginale, płytka. Trzeba było mocniej zadbać o swój obraz, wyrzuca sobie Gombrowicz, by potem do końca zajmować się już głównie właśnie tym – autokreacją.

 

8.

Więc tak naprawdę klęska, ani nie zostało ustalone, kim się jest, ani nie zaprogramowało się wystarczająco pamięci o sobie. Nawet spóźniony sukces artystyczny i komercyjny zostaje pomniejszony degrengoladą ciała. Ostatnie gry z młodymi, i jeszcze te zabiegi, nieco żenujące, do ostatniej chwili, ostatniego zapisu „Kronosu”, te gadaniny o Noblu, wykłócanie się o tłumaczenia i honoraria nawet z najbliższym przyjacielem. Małostkowość? Może, ale pewnie także to pragnienie, którego nasycić chyba nigdy nie można: żeby chociaż ta tak diabelnie kosztowna literatura przetrwała i była obecna, miała życie po życiu.

 

9.

Więc jaki był bilans tych porzuceń, ucieczek, poszukiwań?

To byłoby przykre. Jeśli on mnie zapyta ciekawie:

– Z czym wracasz? Kim teraz jesteś?… a ja mu odpowiem zakłopotanym gestem rąk pustych, wzruszeniem ramion… i może czymś w rodzaju ziewnięcia „aaach, nie wiem, daj mi spokój!” Kołysanie, wiatr, szum, ogromne piętrzenie się i rozbełtanie zlewające się u horyzontu z niebem nieruchomym, które nieruchomością uwieczniało płynność, a w dali majaczący się z lewej strony brzeg amerykański, jak wstęp do wspomnienia… czyż nie zdobędę się na inną odpowiedź? Argentyna! Argentyna! Jaka Argentyna? Co to było – Argentyna? A ja… co to jest teraz, to ja?

To ja teraz to literatura. Wielka, bo wielkim i odważnym pisarzem był, przyjmując bez uników swoją biografię i wpisując ją w tekst literacki.

 

10.

I jest jeszcze kwestia obecności/nieobecności, odwagi/dezercji, drażliwa dla Gombrowicza bardziej, niż chciał się do tego przyznawać. W „Kamiennym Potoku” Jan Kott przywołuje pewną scenę, rozgrywającą się w okupowanej Warszawie, podczas prywatki, która siłą godziny policyjnej trwała do rana:

Nad ranem dobiegły mnie dziwne odgłosy z sąsiedniego pokoju. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn klęczących naprzeciwko siebie. Walili głowami o podłogę, a potem na: raz, dwa, trzy! Podnosili głowy i przedrzeźniali się wzajemnie, wykrzywiając się jak najpotworniej. Była to walka na miny, aż do zupełnego zniszczenia przeciwnika, aż do miny, na którą nie było już żadnej kontrminy.

Ci dwaj mężczyźni, w których zabawie trwał Gombrowicz w miejscu najmniej oczekiwanym, nazywali się Jerzy Andrzejewski i Czesław Miłosz.

 

Zresztą, jak pisze Kott, nie ma to większego znaczenia, że byli to akurat ci dwaj. Albo ma o tyle, o ile pokazuje prawdziwą obecność pisarza, poprzez jego dzieło. Jedyną daną mu i możliwą formę obecności, jeśli naprawdę jest twórcą.

*tekst napisany na zamówienie „Teologii Politycznej Co Tydzień” i opublikowany w poświęconym Gombrowiczowi rocznicowym wydaniu tego czasopisma

Data dodania: 14 października 2018

Umrzeć w raju, jakie to Gombrowiczowskie. W lipcowej spiekocie, w środku kanikuły, w nieznośnym blasku. Gorąco jest nawet teraz, w październiku, gdy po przeszło roku wracamy na urodziny jego muzeum. Umierał, o ile to w ogóle możliwe, przygotowany. Już nie spodziewał się wiele: jestem jak ton naciśniętego klawisza, więcej we mnie śmierci niż życia, pisał.

Vence to właściwie było życie po życiu. Płynę ku śmierci, przewidywał oczywiste już podczas rejsu powrotnego z Argentyny, choć to jeszcze uznać by można za napad melancholii albo krygowanie się starszego pana w średnim wieku. Ale po Berlinie, psychosomatycznie bolesnym, odchorowanym, opłaconym utratą sił, słowa o śmierci zaczęły znaczyć dosłownie, serio, bez ironii, nawet sentymentalnie.

Sentymentalne są obrazy powracające do mnie podczas każdego pobytu w Vence, także w tych zapiskach: Gombrowicz półleżący na łóżku, w jesiennej kapocie, choć na zewnątrz upał, jasność wdziera się do wysokiego pokoju, albo Gombrowicz zziębnięty, okręcony szalikiem, marszczy twarz w pełnym słońcu, na zdjęciu prześwietlonym blaskiem, czy nie ostatnim zrobionym na zewnątrz. Zimne słońca.

 

***

W Vence miał zawał, opisuje go szczegółowo w „Kronosie” i „Dzienniku”, dwa miesiące w łóżku bez ruchu, potem jeszcze dwa rekonwalescencji, nauka chodzenia, upokarzająca słabość ciała, które zawsze było źródłem cierpień, lęk, nie wiadomo, ile jeszcze zostanie podarowane. Tak wtedy leczono, leżeniem bez ruchu, kto przeżył, to żył, jak w cygańskiej wróżbie: i będziesz żył aż do śmierci, przepowiadała kiedyś mojemu ojcu młoda Cyganka.

Ojca kilkanaście lat później zawał powalił na równie długo, przypłacił kurację zapchaniem tętnic, nieodwracalną miażdżycą. Ale dwadzieścia lat po jego śmierci kazano mi wstawać już po kilku dniach i chodzić po szpitalnych schodach. Powoli, nie tak szybko, gdzie się pan tak wyrywa – krzyczał za mną rehabilitant, jakby nie znał odpowiedzi.

Słońce w Vence, palące, choć już jesienne, przypomina mi trochę tamto moje, czarne, w połowie października grzejące jak latem. Z takiego słońca zostałem wtedy wyrwany, choć to tutejsze jest bardziej męczące, duszne, zabiera tlen z powietrza bez przeciągów.

 

***

Na początku w Vence Gombrowicz nasłuchiwał jeszcze odgłosów z tamtego brzegu, zza oceanu, z porzuconej Argentyny, zawiedzionej miłości i młodości. Tamten brzeg huczał w nim i dymił. „Argentyna wydaje mi się stąd dysząca pianą i wiatrem oceanu. Mam ją w sobie, jak coś ciemnego, niewyraźnego, zagadkowego.” Z tym „w sobie” trafił do miejsca, w którym wszystko jest jasne, porządne, ustabilizowane. Przez większość roku prawie nie drgnie liść na palmie, grzeje słońce, jednostajnie przewidywalne, do nudności. Tak pewnie mógłby wyglądać raj wierzących, do którego trafia się po śmierci.

Docierały do niego publikacje z Argentyny, w „Dzienniku” zapisywał niezadowolenie. „Jak było do przewidzenia, ucharakteryzowano mnie na dobrodusznego wujaszka, przyjaciela młodych, w tych wspominkach, artykulikach, jestem konwencjonalną postacią artysty niezrozumianego i odepchniętego przez środowisko.” – ubolewał i sobie przypisywał winę za niezrozumienie: „Dlaczego wybrałeś sposób bycia za trudny do opisania – system masek zbyt skomplikowany? Ludzie przezorni dbają, by ich żywot nadawał się do wspominków.” Czyli jednak niezrozumienie? „W każdym razie jest pewne, że tam, za oceanem, nawet wspomnienie o mnie ulega rozkładowi, umiera.”

W następnym akapicie pyta, dramatyzując styl: „Czy tu na Riwierze, zdołam raz jeszcze ożyć?”. Odpowiada właśnie porównaniem do naciśnietego klawisza, którego ton milknie przecież po chwili. „Za późno!” – wykrzykuje, ale jeszcze raz próbuje stosować te same chwyty, te same gry, co na tamtym brzegu. Rita Gombrowicz, w kolejnej rozmowie, tym razem w Vence, powtarza mantrę: że rozumiał młodość, tolerancyjny, dawał jej przestrzeń, był ciągle młody, na swój sposób. To pewnie prawda, ale ile w tej tolerancji było zmęczenia doświadczeniem, znużenia, wiedzy, że nie wszystko da się przy sobie zatrzymać, opanować, ograniczyć, nie każdym można zawładnąć, że w ogóle można już tak mało, skoro nawet wspomnienia się wymykają. Więc może to nie była wieczna młodość, lecz rozpacz: już tylko łapał chwile, te mniej bolesne, pozwalające zapominać, nie zapamiętywać. Zapamiętywanie się w czymś albo kimś wymaga sił, których już nie miał.

 

***

Myśli się, rozsądnie i potocznie, że życie chwilą to przywilej i przypadłość młodości, bo przecież młoda wyobraźnia nie ostrzega jeszcze o przemijaniu chwil i ich skutkach, odłożonych w czasie, którego młodzi mają pod dostatkiem. Ale to nieprawda, to dopiero wiek dojrzały, wiek klęski, potrafi naprawdę nacieszyć się i nasycić chwilą, bo zna dojmujące nienasycenie, a wyćwiczona utratami wyobraźnia podpowiada, że ta chwila może być ostatnia. Wchodzący w smugę cienia zdają sobie sprawę, że mają niewiele czasu, więc nie jest on sprzymierzeńcem. Jeżeli mają go dość, to w innym sensie: irytacji i zmęczenia. Sądzę, że to też jest u Gombrowicza zapisane, między aktami strzelistymi ku młodości.

W Vence już tych aktów mniej, młodość jest wciąż obok, ale ta bliskość podszyta jest lękiem i bólem. Ból, łączący go z Dantem, w tekście, który Ungaretti porwał i wyrzucił do kosza – bo był za szczery? Cierpi także dosłownie, fizycznie, po czterech miesiącach od zawału rodzi się powtórnie, stawia pierwsze kroki, zaczyna pisać, cieszy się – jak dziecko, podsuwa frazeologia. Ale czy to jednak nie fatalistyczna radość z tego, że wszystko jest już jasne i oczywiste, jak słońce i błękit nad Vence, i wszystko zmierzcha się ku końcowi, ostatecznemu, bez wykrętów, grymasów i sofistyki. Tak mi się wydaje, choć to tylko spekulacje, coś, czego właściwie robić nie wolno – osobiste psychologizowanie, sentymentalne i rezonerskie. Ale tu wolno, na blogu, w formie gorszej, niezobowiązującej i niepoważnej.

Bardzo poważny profesor w Royaumont, z którym dyskutowali o Teokrycie, Demokrycie i kilku innych filozofach, przerywa nagle rozmowę i poklepując Gombrowicza po plecach, wykrzykuje uradowany: jesteśmy z tego samego piętra! Co miał na myśli – wyżyny ducha czy stwierdzenie prostego faktu pomieszkiwania w tym samym korytarzu? Logikę czy może jednak logistykę, czyli sąsiedzkie ciepełko w sytej Europie, oświeconej nawet w deszczowy poranek? Tu w Vence deszcz szybko wysycha, paruje przysłaniając na chwilę podnóża zboczy, popadało tyle co kot napłakał, teraz znów wyłazi słońce, wysusza letni zapach asfaltu i zieleni jakimś cudem jeszcze nie uschniętej, czaruje barwami domów na zboczu naprzeciwko. Duchota.

 

***

Czy „Dziennik” smakuje tu inaczej, czytany w miejscu zapisywania? Tak, bo mocniej czuje się napięcie między tym rajem, akuratnym jak landszaft, a zapisem choroby dręczącej Gombrowicza, której „Dziennik” jest świadectwem nie mniej przejmującym niż „Kronos”, tylko kunsztowniejszym, więc mniej „szczerym”. Zapisem także tej choroby na Polskę – bohaterem ostatniego fragmentu „Dziennika” jest w końcu pan Kocik, zamieszczający od czasu do czasu w pewnym piśmie francuskim artykuły informacyjne o życiu literackim w Polsce, by wysławiać przy okazji „wielkość polską”.

Całe życie walczyłem o to, żeby nie być pisarzem polskim ale sobą, Gombrowiczem, cały ten nałóg mówienia „nasz” uważam za śmieszny. Przez lata nawoływał też, by więcej człowieka w Polaku było niż Polaka, bo to Polsce wyjdzie na dobre. Ale Polska swoje wiedziała i wie do dziś. Rita Gombrowicz opowiadała kiedyś, że wkrótce po śmierci ateisty Gombrowicza na jego grobie położyli Polonusi wielki krzyż. Usunęła go, więc pojawił się nowy, i kolejny, i jeszcze jeden. W końcu ktoś jej doradził, by umieściła na tablicy nagrobnej maleńki krzyżyk, dla świętego spokoju. I spokój nastąpił.

Można by więcej jeszcze o tym cierpieniu Gombra z ojczyzny powodu pisać, ale strach, że mu się jeszcze mesjanizm jakiś przypisze, choć to i prawda, że brudy nasze i tajemnice cuchnące brał na siebie, żeby nam było lżej.

 

***

Trzeciego dnia od naszego przyjazdu do Vence niebo przykrywają ciemne chmury, leje już naprawdę, podobno po raz pierwszy od trzech miesięcy. Pastele za hotelowym oknem, pozbawione słonecznego oświetlenia, są jak twarz starej aktorki, która pozostała na scenie po zgaszeniu reflektorów, zaszpachlowana w pośpiechu przez zdolną, ale przepracowaną charakteryzatorkę. Południe jest zmęczone, zmierzcha się tu tak późno.

Gdy deszcz po kilku godzinach cichnie, idziemy na cmentarz, szybko, przed obiadem, po którym kolejne wydarzenie, rocznicowe. Stawiamy małe szklane naczynie ze świeczką, kolejne, w tych, które zostawiliśmy poprzednio, znajdujemy polskie monety. Wrzucone jak do fontanny, by tu jeszcze kiedyś wrócić? A może dlatego, że, jak ktoś zauważa, na monetach jest polski orzełek i od razu wiadomo, że nasz ci ten Pisarz Wielki, nasz on, przynajmniej po śmierci. Cóżeś Ty swoim zrobił, Gombrowiczu – nie tak daleko stąd do Norwida.

Ale w drugiej osłonce na świeczkę, odwróconej dnem do góry, listy, karteczki zapisane i podpisane bardziej osobiście. „My też musimy wyjechać z kraju, panie Witoldzie, do widzenia”, innych nie czytamy, wciąż pada, kartki namokły, nie chcemy ich zniszczyć. Wtykamy z powrotem, dokładnie, prawie jak przy Ścianie Płaczu. Deszczowa wilgoć na twarzy, a ludzie mówią i mówią uczenie, że to nie łzy są, ale że kamienie i że nikt na nie nie czeka – o ile nie pokręciłem czegoś Norwidowi.

Notuję bowiem nie w bibliotece, ale na balkonie hoteliku w Vence, wdzięczącego się jak zawsze, a także później, na północ od raju, w zapuszczonym nieco mieście R., w Starym Ogrodzie, do którego chadzałem kiedyś z ojcem, choć rzadko, i dlatego było to jak święto, i utknęło w pamięci, a Ogród był wtedy naprawdę stary. Zrewaloryzowano go teraz, okropne słowo, przywołano do porządku, bo zdziczał, odmłodzono wyrzynając, co stare, zbyt wiele, ale nic na to poradzić nie można. Można jedynie pogrzebać w pamięci, świętując rocznicę wywinięcia się końcowi, albo i nie. I gapiąc się w niebo, dziś prawie tak lazurowe jak na tamtym wybrzeżu.

 

***

Słońce wróciło tuż przed naszym wylotem, podniosło chmury i widzieliśmy wreszcie morze, i willową dzielnicę Nicei, przypominającą klocki rozrzucone pomiędzy kępami ozdobnych traw. Samolot półkolem wdrapywał się na swój pułap, pasażerowie siedzący po drugiej stronie zasłaniali okienka przed słoneczną jaskrawością.

Tym razem dostałem miejsce obok miłej, dyskretnie uśmiechniętej Azjatki. Co chwilę wyglądała przez okno, nawet gdyby raziło ją słońce, pewnie by go nie zasłoniła. Zabawnie przyciskała nos do szyby, odrywała się tylko, by zrobić zdjęcie. Byliśmy już nad chmurami, które przyjmowały przedziwne kształty i kolory, zerkałem, gdy odrywała się od okna, ale bardziej domyślałem się tych cudowności, gdy cichutko popiskiwała i wzdychała, jak dziecko, gdy zobaczy coś niezwykłego albo jak krecik z czeskiej bajki.

Zdrzemnęła się w końcu, odsłaniając mi widok na obłoki, rzeczywiście dość malownicze. Wyglądały jak rozlane mleko, które ktoś rozmazał szmatą, nową, więc słabo zbierająca wilgoć, a potem cisnął ją w dół, znużony porządkami. Może wiedział, że już nie warto?

Rozbolała mnie w końcu nienaturalnie wykręcona szyja, więc wróciłem do „Dziennika”. Na sto dziewięćdziesiątej drugiej stronie Gombrowicz znów zadawał sobie pytanie: czy wchodzę w końcowy okres, kiedy to żyje się wprawdzie, ale żyje tym, co umarło? Trzeszcząc trochę, kapitan ogłosił, że podchodzimy do lądowania, a pogoda na ziemi jest dobra, słonecznie, choć chłodno.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury