Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: 5 lat
Data dodania: 9 października 2014

Pierwsza pięciolatka za nami. Plany skorygowane, wskaźniki przycięte do rzeczywistości, za to wydajność nielicznej załogi dużo wyższa od normy. Osiągnięcia i niedociągnięcia niechaj oceniają nasi goście, zwiedzający, słuchający, czytający i dyskutujący. Z pokorą (ale nieprzesadną) przyjmiemy wszystkie oceny.

Dziś parę obrazków z czasów, gdy wcale nie było takie pewne, że Muzeum Witolda Gombrowicza uda się w ogóle otworzyć. Do Wsoli przyszedłem dwa lata przed inauguracją działalności, dokładnie w momencie, gdy kończył się, niespiesznie przeciągając, remont pałacu. Bardziej generalny niż się to projektantowi wydawało. A że projektant imaginacyją miał nieco osłabioną, zaś przedmiot remontu stawiał wszystkim złośliwy opór, miałem przekonać się już wkrótce, zachowując to przekonanie do dziś.

Remont zdewastowanego pałacu toczył się w czasach dla polskiego budownictwa niełatwych, choć łaskawych dla polskich budowlańców, którzy po otwarciu unijnych rynków pracy dzielili się na tych, co to do Wielkiej Brytanii już wyjechali oraz tych, którzy dopiero mieli wyjechać.

Ci pierwsi zasuwali tak ciężko, że zupełnie nie mieli czasu na emigracyjne tęsknoty, więc tęsknotom oddawali się ci drudzy, gorliwiej niż pracy, z nawiązką, a właściwie z nalewką – należałoby powiedzieć. Gasili te swoje tęsknoty, czym się dało. A czym się dało, przekonaliśmy się już po ich odejściu, gdy z dachu budynku, w którym dzielni budowlańcy pomieszkiwali, zebraliśmy kilka worków szklanych dowodów na pluralizm gustów i szerokość horyzontów posocjalistycznej klasy robotniczej.

W końcu i ci tęskniący znaleźli swoje miejsce w tworzącym się właśnie nowym ładzie europejskim. Ponieważ umowa nie pozwalała wykonawcy na dłuższe zaprzestanie budowy, ściągał on pracowników skąd się dało, a najłatwiej się dało z najbliższej okolicy. Przypominało to trochę pierwszą pięciolatkę po drugiej wojnie światowej, gdy do odbudowy kraju zdatny był każdy, kto miał dwie ręce i nogi.

Tak więc fachowcy zajęli się poszukiwaniem złotego Graala na wyspach, a ich miejsce zajęli okoliczni chłoporobotnicy, w chwilach wolnych od zajęć gospodarskich odrabiający pańszczyznę przy remoncie pałacu. Do dziś podziwiamy ich twórcze podejście do rzemiosła budowlanego: choćby artystycznie nieugładzoną fakturę ścian zewnętrznych czy też genialny w swej oszczędnej prostocie skład osypującego się z nich tynku.

Już wtedy nie brakowało w naszej muzealnej pracy elementów literackich: inspektor nadzoru niczym wytrawny retor tłumaczył, że może i ściany nie osiągnęły wymaganej gładzi, może i są gdzie niegdzie niedomalowane, zaś równe tak, że by nie wygładzać historii. Więc i nasz budynek nie może wyglądać za dobrze, bo nigdy nie budowano idealnie. Przynajmniej pod tą szerokością geograficzną.

Poniekąd miał rację. Na zdjęciu, które prezentujemy w muzeum, widać, że już po kilkunastu latach od wybudowania pałacu obsypywały się tynki przy schodach, a ozdobne lwy pękały dokładnie w tych samych miejscach, co dziś, więc śmiało możemy tłumaczyć, iż konsekwentnie odtwarzamy stan historyczny budynku. A wszystko to przez wodę, z ziemi i z nieba, a być może nawet przez jakąś ukrytą głęboko rzekę  czy strumyk, przepływający pod naszym pałacem, który nazywamy czasem „pałacem na wodzie”.

Podejrzewać zaczynam, że woda niszcząca piwnicę i mury pałacu to kara za nieumiarkowanie w marzeniach: pewnie powtarzałem zbyt często, że musimy wypłynąć na szerokie wody. Jak tak dalej pójdzie, naprawdę wypłyniemy. Najpierw na staw w parku, potem Strugą Wsolską do Radomki, i dalej, systemem wodnym aż do Bałtyku, a potem jeszcze tylko ocean i Gombrowiczowski pałac przybije do portu w Buenos Aires.

Wracajmy jednak na ziemię. Rychło przekonałem się, że zamiast „Dziennika” czytuję głównie dziennik budowy: tak nastał czas remontu po remoncie. Terminy szybko upływały (znów ta woda!), naprawy gwarancyjne za to przeciwnie, odkopane fundamenty okazywały się ulotne jak poetyczność, której Gombrowicz tak nie cierpiał. Użeraliśmy się z wykonawcami, drżąc o dotacje, niewygasające, więc bez widoków na wieczność.

Cierpliwość organów prowadzących muzeum była duża, ale też przecież nie wieczna. Rosło napięcie, wysokie. W końcu zacząłem unikać znajomych, bojąc się, że zamorduję  kolejną osobę, która powita mnie serdecznym „aleś sobie spokojne miejsce znalazł”.

Były też chwile jasne i twórcze. Z sympatyczną urzędniczką marszałkowską wymyślaliśmy nowe nazwy starych dotacji, żeby nie przepadły jak kamień w świeżo odkopaną studnię (wdzięczność moja, pani Aniu, nie ma granic). Wkrótce odkryliśmy też we Wsoli, że metafora kryje się nawet w określeniu „inwestor zastępczy” – nasz był zastępczy, bo we wszystkim musieliśmy go zastępować. Rzeczywistość gęstniała jak u Borgesa, czas akcji przestał pokrywać się z czasem biurokracji, ale o tym opowiem dopiero na emeryturze.

Czasu mieliśmy zresztą coraz mniej, więc opuszczała nas ponadklasowa solidarność wobec wykonawców remontu, którzy znielubili Annę i Piotra, z uporem patrzących im na ręce. Bogini ironia nie opuszczała nas do końca, nawet jowialny szef ekipy remontującej żartobliwie ostrzegł Piotra, by nie pochylał się tak bardzo nad dokonaniami budowlańców, dokumentując prace przy fundamentach, bo wypadki chodzą po ludziach i przechodząc, mogą wtrącić go do wykopu. Że był to żart, wnosimy z tego, iż szczęśliwie kolega administrator do dzisiaj nigdzie nie wpadł, nawet do stawu, który jest jego oczkiem w głowie.

Zdążyliśmy, w ostatniej chwili, ale jednak. Ekspozycja cieszyła oczy, choć koncepcja młodego zdolnego plastyka była nieco inna od tego, co zwiedzający mogą zobaczyć w muzeum. Onirycznie zwiewne fotogramy miało prześwietlać naturalne światło, rozmazując obraz jak we śnie opisanym przez Gombrowicza. Gdy jednak zawisły na drewnianej konstrukcji, okazało się, że wiszą … na krzyżach, bo przez materię przebijało nie tylko światło, ale i belki, na których rozpięto płótno.

Czasu na zmianę koncepcji nie było, chyba to nas by ukrzyżowali za kolejne spóźnienie, więc zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe: zakleiliśmy okna czarnym papierem. Tym samym uzyskaliśmy wyciemnienie sali, a także pewność, że czas muzealny płynie wolniej niż ten potoczny, bo rozwiązanie tymczasowe trwa do dziś. I się sprawdza.

Że zdążyliśmy w ostatniej chwili, to nie przenośnia, a fakt. Dzielna brygada drogowa jeszcze na godzinę przed otwarciem utwardzała aleję prowadzącą do pałacu i sprzątała po sobie. Pogoda przeczyła prognozom, robiło się coraz zimniej. Namiot, w którym przygotowano poczęstunek dla gości, okazał się mało estetyczny, więc jego front „umailiśmy” świerkowymi gałązkami z pobliskiego drzewa (konserwator zabytków już nam wspaniałomyślnie wybaczył).

Ozdoba uczyniła naszą uroczystość bardziej ludyczną, a nawet ludową, niektórym jednak przypominała zbliżające się niewesołe święto listopadowe. My przeżyliśmy, udało się prawie wszystko, drugiego dnia otwarcie było otwarte dla publiczności i wtedy na monodram Andrzeja Seweryna w pałacu upchnęło się blisko pół tysiąca osób. Potem powtórzyliśmy taką „sytuację graniczną” jeszcze kilka razy, zawsze z duszą na ramieniu.

Duchy tego miejsca nawiedzają nas czasem do dziś, ale o działalności Muzeum i szczególnym genius loci Wsoli napiszę przy innej okazji, może po kolejnej pięciolatce, jeśli bogowie i przełożeni pozwolą. Zresztą przy jubileuszu nie wypada się żalić, a byłoby to nieuniknione, gdybym na przykład napisał, że na całą działalność merytoryczną w tym roku dostaliśmy 10 tysięcy złotych. Więc tego nie piszę. Radzimy sobie przecież dzięki fantastycznym sponsorom i przyjaciołom.

O jednym żalu muszę jednak powiedzieć: bardzo mi żal pięknych kaflowych pieców, które nie doczekały naszego muzeum. Widać je tylko na nielicznych zdjęciach sprzed wojny. Także na mojej ulubionej wsolskiej fotografii, zrobionej około roku 1930, do której Gombrowicze oraz ich znajomi pozują w malowniczej i zarazem dostojnej grupce.

Za każdym razem, gdy przypatruję się sfotografowanym, widzę w ich oczach jakieś szaleństwo, coś niepokojącego, co może popchnąć w twórczość albo w obłęd. Narażając się na banalną kategoryczność można jednak powiedzieć, że bez szaleństwa nie ma twórczości. A dokładniej: każdy akt twórczy jest w pewnym sensie szaleństwem, wszystko jedno, co tworzymy – kolejny akapit, muzyczną frazę czy epizod biografii.

Są takie dni – na koniec osobiste wyznanie – gdy naprawdę czuję, jak to szaleństwo czai się w pałacowych wnętrzach. Na szczęście.

I niechaj nas nie opuszcza.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury